Aby żyć wspólnie, należy się trochę posunąć, a przynajmniej po sobie posprzątać.
Moje drogie codzienne zajęcia, praco o każdej porze, kochane zlecenia, które nigdy się nie kończą. Cieszę się, że już jutro znów was zobaczę. Ostatnie dwa dni były zbyt straszne, żeby do was nie zatęsknić.
Z okazji Święta Zmarłych na dwie doby zesłałam się do limbo, w którym wśród realnych grobów musiałam patrzeć na jeden wielki grób polskiej przestrzeni, realnej i mentalnej. W rodzinnym mieście głębia mojego jestestwa skonfrontowała się z Wielkim Innym parkującym na każdym dostępnym trawniku, byle oszczędzić 5 złotych. Zobaczyłam setki ludzi, którzy prędzej by się zeżarli, niż przepuścili kogoś w tłoku. Bliska płaczu chodziłam po pieńkach wiekowych drzew, na które wydano wyrok, bo ich liście miały czelność spadać na blaszane czy kamienne puszki, którymi ludzie się przemieszczają lub w których zamykają swych umarłych. Wyrafinowany dizajn nagrobków wykonanych z granitopodobnej chińskiej mielonki przyprawił mnie o ciężką cholerę.
Na drodze nie dałam się zabić, pomimo zbiorowego wysiłku polskich kierowców. Ledwo żywa dojechałam do rodziny, gdzie osaczył mnie pejzaż znany z dzieciństwa. Kiedyś przecinała go szeroka rzeka z wielkimi wierzbami maczającymi w niej gałęzie. Zamieniono ją w wygolony betonowy ściek. Pośrodku wsi napadł mnie plac zabaw postawiony za unijne pieniądze, ogrodzony, pusty i zamknięty o każdej porze roku. Chciałam uciec, ale zatrzymały mnie płoty w każdym dostępnym rodzaju, oblepiły szmaty reklamowe, zgniotły ściany klocków z kolumienkami w każdym kolorze palety RAL. Kiedy wracałam z poczuciem tępej bezradności, wlepiły we mnie oczka naturalnej wielkości słoń, zebra i setka innych gipsowych zwierzątek stojących przy drodze pod Tuszynem.
Dwa dni wystarczyły, żebym zachorowała. Mam chwilową fobię społeczną. Nie chce mi się wychodzić z domu. Wstydzę się, bo źle myślę o moich bliźnich. Mam ochotę natychmiast wyjechać do jakiegokolwiek kraju, w którym istnieje świadomość tego, że aby żyć wspólnie, należy się trochę posunąć, a przynajmniej po sobie posprzątać. Chcę znaleźć się gdzieś, gdzie nie rośnie żadna tuja, a dostęp do Castoramy jest ściśle reglamentowany drakońskim prawem ochrony krajobrazu. Kupię w ciemno bilet w jedną stronę, jeśli ktoś da mi gwarancję, że w miejscu destynacji kostki Bauma używa się wyłącznie do straszenia nią dzieci.
Jeszcze gorzej mi z tym, że moje odczucia są estetyzujące, a więc pewnie i klasowe. Być może to właśnie stojący na łysym wygonie klocek z lwami u bram, upichcony według poprawionego własnoręcznie projektu z Muratora, kryty blachodachówką Sara, ogrodzony tomaszowską tralką i ozdobiony dramatycznym syfem wokół niej, to właśnie nasz rodzimy pejzaż kulturowy, który powinniśmy objąć ochroną pod auspicjami UNESCO. Sprzyjałoby to rozwojowi turystyki: wycieczki waliłyby zewsząd, żeby obejrzeć najbrzydszy kraj świata. Kwitłby rodzimy gatunek literacki, thriller architektoniczny, który zapoczątkował już Filip Springer swoją Wanną z kolumnadą.
Jednak zamiast thrillera bardziej interesowałby mnie kryminał. Bo że polska przestrzeń leży zmasakrowana, wiemy wszyscy. Nie wiemy tylko, kto zabił. Często wini się prawo, faktycznie złe. Ale prawo umiemy od wieków obchodzić, lekceważyć lub chamsko łamać, bo nikt nie wyciągnie konsekwencji. Prawo jest pochodną tego, na co się między sobą werbalnie lub niewerbalnie umawiamy. Jest zapisem konsensusu, umowy społecznej regulującej jakiś wycinek życia.
A w zakresie przestrzeni wspólnej umówiliśmy się na wolną amerykankę, na prawo pięści i portfela. Taki przynajmniej wniosek można wyciągnąć z czystej obserwacji.
Autorom przyszłych kryminałów urbanistycznych zostawię wybór zakończenia: czy winna jest nasza zakompleksiona postkolonialna mentalność, czy raczej anarchiczne szlacheckie warcholstwo krążące w naszych umysłach, bo przecież rzadko we krwi. Sama z przyjemnością oddalę się na odosobnienie do mojej mieszczańskiej, średnioklasowej pustelni, wypełnionej nieustającą robotą. Z mojego małego refugium nie widać tej polskiej masakry, która jest niczym innym jak wizualną pochodną nas samych. Drodzy bliźni, nie gniewajcie się. Na razie nie chcę tego oglądać. Ale obiecuję, że wrócę mocniejsza i pyskata, z naręczem „karnych kutasów za złe parkowanie” i skarg do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Jeszcze mnie popamiętacie.