Dlaczego pisarz czy pisarka nie może narzekać na wynagrodzenie? Ja, jak zobaczyłam swoje, chciałam się popłakać.
Trzy dni temu dostałam rozliczenie za sprzedaż książek: tysiąc sto złotych. Razem z pieniędzmi, które przyszły pół roku wcześniej, wyszło mniej więcej siedem tysięcy w skali rocznej. Myślałam, że się popłaczę.
Napisałam na Facebooku, cytuję: „6 800 złotych. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy. Wiem, że wkurwiające jest wylewanie frustracji na FB, ale mam ochotę strzelić sobie w łeb. PIERDOLĘ TO, pierdolę pisanie, pierdolę wszystko. GÓWNO< GÓWNO< GÓWNO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! I coś tam tego… pozdrawiam rynek czytelniczy”. Z mojego konta post udostępniło 14 osób. Dalej posypała się lawina.
Nie traktuję tekstów, rysunków czy zdjęć wrzucanych na FB jako prywatnej własności. Niezależnie od liczby wprowadzanych zabezpieczeń, Internet nie dochowuje tajemnic i nie zapomina. Nie blokuję więc strony. Każdy, kto ma ochotę, może na nią zajrzeć. Zdawałam sobie sprawę, że bluzgając i pozdrawiając rynek księgarski, wywołam awanturę, i to bynajmniej nie z powodu nieparlamentarnego języka, jakim się posłużyłam. Rozmowa o pieniądzach, a zwłaszcza narzekanie artystów lub pisarzy na ich brak, nieodmiennie wzbudza skrajną agresję.
Na burzliwą reakcję nie trzeba było długo czekać. Pod udostępnionym wpisem rozgorzała dyskusja. Jeden z internautów informował usłużnie, że moje książki to „wyrzyg”. Inny wyjaśniał, że gdybym pisała lepiej, to zarabiałabym przyzwoicie. Kolejna osoba twierdziła natomiast, że bezczelnie kłamię, bo przecież dostaję w wydawnictwie gigantyczne zaliczki, a właściwe pieniądze ze sprzedaży stanowią jedynie drobny ułamek moich zarobków. Na koniec Wojciech Szacki, publicysta „Polityki” i „Gazety Wyborczej”, którego nigdy na oczy nie widziałam, z pogardą nazywał mnie „ponoć pisarką”.
Poza typowym hejtingiem pojawiły się też inne głosy. Wojciech Orliński dał mi dobrą radę: „Jak ktoś chce się jako-tako utrzymać ze stukania w literki, to musi pisać szybciej i negocjować dobre umowy (…). Sam napisałem książkę (…) w trzy miesiące”. A Jakub Żulczyk wystosował dłuższy komentarz. „Nie lubię mazgajenia – pisał. – Uważam je za nieeleganckie. (…) [Niskie honoraria] to nie tylko kwestia rynku czytelniczego, pani Kaju, ale także tego, u jakiego wydaje się wydawcy, jaką ma się z nim umowę, ile energii i realnych środków ów wydawca wkłada w wypromowanie książki; to również kwestia tego, czy ma się agenta, jakie stawki ów agent negocjuje. Pani Kaju, proszę się, kurwa, nie mazgaić, i nie kompromitować naszego zawodu”.
Przyznam ze wstydem, że czuję się absolutnie zmiażdżona. Nie dość, że nie mam z Wojciechem Orlińskim najmniejszych szans w konkurencji na prędkość stukania w klawiaturę, to jeszcze okazałam się nieelegancką dupą wołową, która nie radzi sobie z negocjacjami, nie ma menadżera, nie umie zadbać o reklamę i wydaje książki w niewłaściwym wydawnictwie.
Dziękuję za inspirujące rady i lekcję dobrego wychowania. Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego pisarz nie powinien narzekać na niskie zarobki?
Gdybym była ekspedientką w supermarkecie, sprzątaczką albo bibliotekarką nikt chyba nie miałby do mnie pretensji?
Wynagrodzenie każdej pracy ma podwójny wymiar. Z jednej strony zaspakaja potrzeby i proste życiowe przyjemności, z drugiej stanowi wymierny odpowiednik uznania. Wysokość pensji to informacja o tym, na ile pracodawca ceni sobie nasz wysiłek. A pracodawcą pisarza są jego czytelnicy. Kiedy w czwartek zobaczyłam rozliczenie z ostatniego półrocza, zachciało mi się płakać nie tylko dlatego, że niewiele zarobiłam. Dawno już zrozumiałam, że nie utrzymam się ze sprzedaży książek. I wcale nie umieram z głodu: pracuję w szkole, piszę felietony, dorabiam chałturząc w kilku innych miejscach. Nie mogę narzekać. Zrobiło mi się bardzo przykro, bo siedem tysięcy rocznie przekłada się na konkretną liczbę czytelników.
Większość osób trudniących się piórem potrzebuje uznania, żeby móc dalej pracować. Tych, którzy mieli na tyle dużo wiary i silnej woli, żeby przez całe życie pisać do szuflady, można zliczyć na palcach jednej ręki, cofając się o całe stulecia w przeszłość. Uznanie może przybierać formę prestiżowej nagrody, dobrych recenzji w gazetach czy wysokiej zaliczki od wydawnictwa, ale przede wszystkim mierzy się liczbą zainteresowanych czytelników. Naprawdę nie pojmuję, dlaczego wyrażanie frustracji i kwestionowanie sensu dalszej działalności zawodowej w obliczu braku odbiorców miałoby być akurat w przypadku pisarza czymś wyjątkowo wstydliwym i nie na miejscu?
Jakub Żulczyk napisał: „Łatwo (…) zakrzyknąć, że polski czytelnik jest głupi i niewyrobiony, najchętniej czytałby tylko Małgorzatę Kalicińską i autobiografie celebrytów. No ale przypadki Twardocha, Dukaja, Masłowskiej, Witkowskiego, Hugo-Badera, Szczygła pokazują chyba, że dziesiątki, setki tysięcy polskich czytelników mają ochotę na coś bardziej treściwego niż nadjeziorne romansidła”. I muszę się z nim zgodzić. Oczywiście, nie potrafię obiektywnie ocenić własnej twórczości. Być może moje powieści są istotnie męczące, niszowe i przeznaczone dla specyficznego odbiorcy. Prawda jednak wygląda tak, że ostatnia z nich miała dobre recenzje i otrzymała nominacje do dwóch ważnych nagród. A to oznacza, że w niemal czterdziestomilionowym państwie na polecaną przez specjalistów książkę miało ochotę zerknąć tylko trzy tysiące osób.
Bez wątpienia, gdybym zatrudniała dobrego agenta albo w ogóle jakiegoś agenta, który zadbałby o reklamę i pilnował, czy moje powieści są stale dostępne w Empikach, a także prowadził negocjacje z wydawnictwami – sprzedałabym więcej. Może nawet całkiem sporo, gdybym nauczyła się przy okazji odpowiednio szybko stukać w klawiaturę. A jednak wydaje się, że w tej sprawie chodzi o coś więcej. Stan czytelnictwa w Polsce bije na alarm, a mnie ta sytuacja bezpośrednio dotyczy. Nie zamierzam popadać w hipokryzję i udawać ze względu na konwenanse, że jest inaczej.
Według sondaży Biblioteki Narodowej 61% obywateli nie przeczytało w ostatnim roku ani jednej książki, a tylko 11% przeczytało ich więcej niż 7. Polakom wystarczają filmy i portalowe newsy. Zwyczaj czytania zanika w naszym kraju, książka przestaje być potrzebna. A jednak poza brakiem dobrych nawyków powodem kryzysu są również ceny, szokująco wysokie w stosunku do zarobków. Sytuacja pogorszyła się znacznie od czasu, gdy sieć księgarń Empik zmonopolizowała rynek, po czym zajęła się dystrybucją gier komputerowych oraz słodyczy, kubków, maskotek i innych tego typu gadżetów. Upadają lokalne czytelnie i biblioteki. Nie ma funduszy na organizowanie spotkań i dyskusji literackich, zakup nowych książek, a nawet na konserwację już istniejących zbiorów.
Tymczasem rząd nie wydaje się zaniepokojony tą sytuacją. Podobnie jak Wojciech Orliński i Jakub Żulczyk stoi na stanowisku, iż literatura jest jedynie towarem, który powinien podlegać tym samym mechanizmom ekonomicznym co ziemniaki, ubrania czy samochody.
Jeśli wydawnictwa, a wraz z nimi pisarze, nie są w stanie utrzymać się ze sprzedaży – zostaną wyeliminowane. Podobnie jak teatry, ośrodki kultury i nieprzynoszące zysku kierunki studiów. Sorry, taki mamy rynek…
Pisałam już w jednym z poprzednich felietonów, że byłam ostatnio na Bitwie warszawskiej Strzępki i Demirskiego. Bardzo mi się ta sztuka podobała. Zwłaszcza moment, kiedy jedna z aktorek próbuje sama siebie przekonać, że jest zadowolona i pozytywnie nastawiona do życia. W tym celu rozpędza się i z całej siły wali głową w ścianę. Wspomnienie owej sceny właśnie natchnęło mnie, żeby na koniec zachować się asertywnie oraz zgodnie z aktualnymi wymogami rynku:
Szanowni Państwo! Kaja Malanowska, zapamiętajcie to nazwisko, pisze najlepszy z polskich kryminałów. Hit, bestseller, na pięćdziesiąt języków w przyszłości tłumaczony. Żadnych wyrzygów, depresji, neuroz i innych nudziarstw w nim nie znajdziecie. Wartka akcja porywa już od pierwszej strony. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie młoda dziewczyna. Kto jest mordercą? Jej chłopak? Sprzątaczka? Czy niezrównoważona matka? Nietuzinkowe śledztwo. Zaskakujące zakończenie. Autorka otwiera nową erę powieści policyjnej. Pisze z pazurem, ma ucho do dialogów, kusi, fascynuje, urzeka. Oparta na faktach, mrożąca krew w żyłach historia polskiej sekty religijnej. Czysta przyjemność lektury! Odświeżające antidotum na sztampę i komercję. Już tej jesieni w księgarniach. Nie przegap!