Christopher Landau, szef amerykańskiego Departamentu Stanu. Landau, który za pierwszej kadencji Trumpa sprawował funkcję ambasadora w Meksyku, nie kryje przyjemności, którą sprawia mu praca.
„Jestem zaciekłym zwolennikiem wolności słowa, ale to nie znaczy, że słowa są wolne od konsekwencji. Meksykański zespół Los Alegres del Baranco wyświetlał na niedawnym koncercie w Meksyku obrazki gloryfikujące barona narkotykowego El Mencho, szefa groteskowo brutalnego kartelu CJNG. Z przyjemnością ogłaszam, że Departament Stanu anulował wizy turystyczne i pracownicze członków tego zespołu” – napisał w kwietniu na portalu X. W innym poście pisze o sobie per „el Quitavisas”, co oznacza „niszczyciel wiz”, załączając do niego obrazek, na którym oficjalna pieczęć Departamentu Stanu jest wyświetlana na niebie jak znak Batmana.
Los Alegres del Baranco należy do rosnącej grupy wykonawców z Meksyku, którym odmówiono wstępu do USA. Dla meksykańskiej muzyki regionalnej – to termin, którym zbiorowo określa się gatunki takie jak norteño, banda czy mariachi, wernakularne style muzyczne o niezwykle bogatej historii, powstałe na przestrzeni wieków mieszania się wpływów muzyki europejskiej i amerykańskiej – polityka migracyjna Trumpa stanowi wyrok śmierci. Stany to dla jej wydawców, wykonawców i promotorów największy rynek zbytu, ale też centrala operacyjna, bo większość jej infrastruktury – studia nagrań, wytwórnie płytowe, producenci i songwriterzy – znajduje się w Los Angeles i Miami.
Narcocorridos jak uliczny rap w Polsce
Powiązań z przestępczością zorganizowaną wielu wykonawcom z jej świata nie można odmówić: Los Alegres del Baranco specjalizują się w wykonywaniu narcocorridos, ballad upamiętniających przemytników i baronów narkotykowych. Narcocorridos mają głębokie korzenie w kulturze muzycznej północy Meksyku – pierwsze piosenki o narkobiznesie powstawały tam już w latach trzydziestych XX w. We współczesnej formie zaczęły pojawiać się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, odzwierciedlając trudne realia życia wokół przemocy i przestępczości; życia, które dla wykonawców było nieuniknione.
Narcocorrido to forma popularna wśród Latynosów niezależnie od demografii, podobnie jak uliczny rap w Polsce: dla niektórych stają się szerszym symbolem niezgody na państwowy monopol na przemoc, dla innych – etnograficzną ciekawostką, zapisem odległych realiów. Meksykański rząd walczy z wykonawcami narcocorridos i widzi ich wykonawców jako tubę propagandową karteli. Taka ocena nie jest bezpodstawna: jak w wywiadzie z youtubowym kanałem Soy Grupero tłumaczy popularny piosenkarz Peso Pluma, członkowie karteli często zlecają artystom napisanie piosenki na swoją cześć. Pozostaje pytanie, czy sposobnym jest wtedy odmówić.
Narcocorridos są zaledwie odzwierciedleniem realiów społecznych, a nie ich źródłem. Ich istnienie służy natomiast amerykańskiemu rządowi jako pretekst do działań, które dotykają artystów związanych z narkobiznesem pobieżnie lub wcale; wizy anulowano też Grupo Firme czy Juliónowi Alvarezowi, głównonurtowym gwiazdom, które wyprzedawały amerykańskie stadiony.
Zaciskanie ICE na muzyce meksykańskiej
Ten stan rzeczy staje się dla organizatorów wydarzeń z meksykańską muzyką regionalną standardem. Promotorzy festiwalowi borykają się z sytuacjami, w których większość zaproszonych muzyków nie ma pewności, czy będzie mogło wjechać do USA. Tak było np. z Michelada Festem w Chicago, na którego zeszłorocznej edycji grała m.in. Kali Uchis; edycja tegoroczna została odwołana na miesiąc przed terminem. Współorganizator imprezy, Fernando Nieto, powiedział wtedy Billboardowi: „Na początku myśleliśmy, że Los Alegres to odizolowany przypadek, ale przez ostatnie tygodnie zobaczyliśmy wystarczająco dużo przypadków, które zmusiły nas do podjęcia tej decyzji”. Na początku października podobna sytuacja spotkała nowojorski Migo Fest, który został odwołany zaledwie dzień przed startem.
Szczególnie warte uwagi jest, że Landau nazywa członków karteli „terrorystami”. To nie tylko efekt jego wyjątkowej żarliwości, ale też wykalkulowany i złowieszczy zabieg retoryczny. Wpisanie ośmiu kluczowych meksykańskich karteli narkotykowych na listę organizacji terrorystycznych było wśród pierwszych dekretów Trumpa po objęciu władzy.
Ta decyzja nie wpłynęła znacząco na działalność karteli, które nadal cieszą się poważaniem amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego (członkom CJNG od 2018 zarekwirowano ponad dwieście sztuk broni z arsenału armii USA, w tym tuzin wyrzutni rakiet). Służy natomiast jako pretekst do centralizacji kontroli nad organami ścigania podczas ich antyimigracyjnej mobilizacji. Zarejestrowane organizacje terrorystyczne mogą bowiem być ścigane w ramach programu Joint Terrorism Task Force (JTTF), który pozwala FBI kierować działaniami dowolnych miejskich, stanowych i federalnych jednostek policji. Największy kontyngent spośród zgromadzonych pod parasolem JTTF stanowią aktualnie siły ICE, które pod rządami Trumpa stało się najlepiej fundowaną agencją federalną w historii kraju.
Osobom, które śledztwo JTTF uzna za powiązane z organizacją terrorystyczną, można postawić zarzuty „materialnego wspierania terroryzmu” na podstawie felernego Patriot Act. „Wyroki skazujące na jego podstawie w świetle prawa nie wymagają udowodnienia, że oskarżony angażował się w terroryzm, pomagał w terroryzmie, podżegał do terroryzmu lub spiskował w celu popełnienia terroryzmu” – pisze prawnik David D. Cole z American Civil Liberties Union1. Nietrudno sobie wyobrazić, jak te przepisy mogą zostać wykorzystane przeciwko wykonawcom i słuchaczom muzyki, która siłą rzeczy była i będzie z kartelami powiązana.
Kiedy artystom meksykańskiej muzyki regionalnej udaje się wjechać do Stanów, pozostaje więc kwestia tego, czy ich publiczności uda się wyjść z domu. Jak relacjonuje Griselda Flores z Billboarda, w pierwszych miesiącach rządów Trumpa kalifornijski promotor Abel DeLuna musiał odwoływać koncerty, na które sprzedawało się zaledwie 10 proc. dostępnych biletów. Latynoskie osiedla w Stanach ucichły, ich mieszkańcy ukrywają się w domach w strachu przed łapankami ICE. Nic dziwnego, bo rządowy przekaz jednoznacznie nimi grozi.
W lutym w przerwie Super Bowlu ma wystąpić Bad Bunny – największa gwiazda muzyki latynoskiej. Sekretarz Bezpieczeństwa Narodowego USA Kristi Noem zapowiedziała, że na jego koncercie trybuny będą pełne agentów ICE.
Na Meksykanach i osobach transpłciowych się nie skończy
W tej atmosferze strachu i niejasności sporo artystów decyduje się omijać USA szerokim łukiem. Należy do nich sam Bad Bunny, który, spodziewając się łapanek (mimo, że jako Portorykanin jest amerykańskim obywatelem), odwołał wszystkie nadchodzące występy w kontynentalnych USA (z wyjątkiem wspomnianego koncertu w ramach Super Bowl).
Z tras koncertowych rezygnują też muzycy transpłciowi i niebinarni. Po wydanym przez Trumpa w lutym dekrecie o „przywróceniu do rządu federalnego biologicznej prawdy”, proces wizowy wymaga, aby we wnioskach podawać płeć przypisaną przy urodzeniu, a nie tą zarejestrowaną na dokumentach tożsamości. „Jeśli istnieją rozbieżności w dokumentach wnioskodawcy lub w bazie danych konsularnych, lub jeśli inne dowody budzą uzasadnione wątpliwości co do płci wnioskodawcy, wniosek należy rozpatrzyć negatywnie”, informował w memorandum dla urzędników Sekretarz Stanu Marco Rubio.
W praktyce oznacza to, że osoby transpłciowe mają na otrzymanie wizy szanse bliskie zera. Aplikując o nią, ryzykują dożywotni zakaz wstępu do USA. Wired w artykule z kwietnia opisuje przypadki dwóch kanadyjskich artystów, którzy byli zmuszeni w świetle tego prawa anulować koncerty. „Jeśli ktoś myśli, że na osobach transpłciowych się skończy, to się myli”, mówi jeden z nich.
Ma rację: nad muzykami, którzy niepochlebnie wypowiadają się na temat polityki USA lub Izraela, również wisi obecnie widmo oskarżeń o związki z terroryzmem. W czerwcu wizę odebrano brytyjskiemu duetowi Bob Vylan – chwilę po medialnym incydencie na Glastonbury, w którym muzycy skandowali ze sceny „śmierć IDF”. Kilka tygodni temu Departament Stanu chwalił się na portalu X odebraniem wiz sześciu osobom, które krytykowały w mediach społecznościowych skrajnie prawicowego influencera Charliego Kirka po jego zabójstwie.
Zabójstwo Kirka zdaje się być punktem zwrotnym w temacie wolności słowa w USA. W jego następstwie Donald Trump wydał bowiem dekret mianujący (bliżej niezdefiniowaną) „Antifę” krajową organizacją terrorystyczną.
To kulminacja retorycznego popisu, który na amerykańskiej prawicy robi karierę już od paru lat. Neofaszystowska bojówka Proud Boys, która w Kanadzie sama figuruje na spisie organizacji terrorystycznych, już w 2019 zorganizowała wiec pod hasłem End Domestic Terrorism, w którym chodziło właśnie o zakazanie działalności antyfaszystowskiej. Memorandum Trumpa zleca walkę z Antifą wspomnianemu programowi JTTF, a więc w dużej mierze agentom ICE; jako znaki rozpoznawcze potencjalnych terrorystów podaje „antyamerykanizm, antykapitalizm i antychrześcijaństwo; poparcie dla obalenia rządu Stanów Zjednoczonych; ekstremizm w kwestii migracji, rasy i płci; wrogość wobec osób o tradycyjnych amerykańskich poglądach na rodzinę, religię i moralność”.
Żeby w ogóle spróbować przemknąć przez tę sieć pułapek, artyści muszą wydać blisko osiem tysięcy dolarów na wniosek wizowy. To akurat zasługa administracji Joe Bidena, która w kwietniu 2024 podwyższyła ceny wiz dla artystów o 250 proc. Pod rządami Trumpa niebotyczne koszty idą w parze z biurokratyczną niepewnością. Chaos w służbie imigracyjnej USCIS – wynikający w dużej mierze z zaostrzonych wymogów dotyczących lustracji kandydatów – doprowadza do sytuacji, w której wnioski o wizy procesowane są miesiącami lub wcale.
Nonprofit Tamizdat, pomagający artystom zagranicznym w uzyskiwaniu zgody na pobyt w Stanach, na chwilę obecną rekomenduje wszystkim aplikantom zapłacenie kolejnych trzech tysięcy dolarów za rozpatrzenie wniosku w trybie priorytetowym. A kiedy już się wyda te pieniądze i poczeka, muzykom nadal grozi deportacja z lotniska: tak stało się z członkami brytyjskiej grupy punkowej UK Subs, którzy spekulowali, że winne były ich antytrumpowskie posty w mediach społecznościowych.
Wśród ofiar byli Polacy
Obok polityki migracyjnej jest jeszcze jeden ważny dla obiegu muzycznego aspekt polityki Trumpa – jest nim wojna celna, która utrudnia sprzedaż wysyłkową merchu i muzyki na nośnikach fizycznych. To właśnie jej skutki najmocniej dotyczą polskich artystów, wydawców i producentów.
Od września Poczta Polska – pośrodku prawnych niejasności dotyczących legalności i natury ceł nakładanych na towary wjeżdżające do USA – po prostu przestała przyjmować przesyłki do Stanów. Wiele polskich niezależnych wytwórni płytowych wysyłało za ocean znaczącą część nakładów i od lat budowało tam zaangażowane grono odbiorców.
– Ci ludzie po udrożnieniu kanałów dystrybucji raczej tak szybko do nas nie wrócą. Nie wystarczy odkręcić kurka, żeby paczki z powrotem popłynęły, bo te straty już się wydarzyły. Praca, którą wykonaliśmy w temacie promocji w zachodnich mediach, w tej chwili już nie ma żadnego znaczenia i ponownie trzeba będzie ją wykonywać latami – mówi Darek Pietraszewski z łódzkiego labelu Pointless Geometry. Janek Ufnal z warszawskiej oficyny Mondoj, która nie tylko znalazła w USA spore uznanie, ale też wydawała cenionych amerykańskich muzyków, mówi, że po wstrzymaniu sprzedaży wysyłkowej do Stanów jej obroty spadły o połowę. Cła dotykają też dystrybutorów, tłocznie, sklepy płytowe i kolekcjonerów.
Współczesny przemysł muzyczny narodził się w Stanach Zjednoczonych i nic nie wskazuje na to, żeby mógł się przestać dookoła nich kręcić. Należy jednak zadać sobie pytanie: jak zmieni się jego struktura, kiedy artyści zagraniczni nie mogą wjechać do USA ani wysyłać tam płyt, a ich odbiorcy boją się wychodzić z domu? Wbrew retoryce Trumpa nie oznacza to cudów dla rodzimego przemysłu.
Amerykańscy inwestorzy w reakcji na wojnę celną rezygnują z krajowych aktywów na rzecz bezpieczniejszych i kupują akcje na koreańskim rynku rozrywkowym. Zagraniczni artyści, chcąc dotrzeć do swoich słuchaczy w USA, znajdują się za to w klinczu: autorytarny rząd blokuje dystrybucję tradycyjną, a korporacje uniemożliwiają zarabianie na dystrybucji cyfrowej.
Dla Spotify, które puszcza reklamy ICE i inwestuje w amerykański kompleks zbrojeniowy, rzeczywistość polityczna trzymająca wykonawców i słuchaczy na odległość jest na rękę. Dziennikarka muzyczna Liz Pelly w tegorocznej książce Mood Machine opisuje, jak streamingowy gigant nakłania użytkowników do „pasywnego słuchania”: traktowania muzyki jako tła, bez zwracania uwagi na to, kto i po co ją stworzył. W tym modelu firma nie musi już w ogóle wypłacać wynagrodzeń artystom, bo na algorytmiczne składanki trafia muzyka ze stocka i generowana przez AI. W tej chwili na playliście Spotify Viral 50 Polska rozgrywka o podium toczy się między błyskotliwymi żartami muzycznymi z generatora („Gejowskie szanty”, „Gejowski blues”, „Gejowski napad na pociąg”, „Don Pedalini”) a utrzymaną w konwencji ejtisowej power ballady elegią dla Charliego Kirka, również z generatora.
Blokowanie artystom alternatywnych ścieżek dystrybucji to kolejny akt umacniający ten wzorzec relacji z muzyką: pozbawiony aspektu społecznościowego, sprawiedliwych wynagrodzeń dla wykonawców, jakiegokolwiek fizycznego śladu po tym, że za słyszanym dźwiękiem stoi człowiek.
Lorelai Woch — gra muzykę improwizowaną i podejrzaną z zespołami Dupnac, współprowadzi label Nagrania Records i serię śmiesznych imprez Szczur 2 w Młodszej Siostrze. Prowadzi newsletter „Robaczywki”.
























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.