Twój koszyk jest obecnie pusty!
Wiecie, jak to jest – jednych coś śmieszy, a innych nie
Kinga Dunin czyta powieści Natalki Suszczyńskiej, Yael van der Wouden i Beatriz Serrano.
Natalka Suszczyńska, Wygoda, Art Rage 2025

To płótno jest ogromne. I płaskie jak Podlasie. Namalowano na nim białe osoby w różnym wieku, około czterdziestu tysięcy. Część w biało-czerwono-białych ubraniach, pozostali noszą ubrania w innych kolorach.
Na tle tych ubranych w inne kolory ci biało-czerwono-biali, w kolorze flagi Białorusi, wyróżniają się, czasami mówią po „swojemu”, niekoniecznie są Białorusinami, dla tych ubranych w inne kolory dla uproszczenia bywają ruskimi. Jednak Dziadek – bardzo ważna postać tej opowieści – pilnuje, żeby wszystko było po białorusku, zgodnie z zasadami pisowni i gramatyki.
Dziadek jest bardzo ważny, tak ważny, że na koniec dochodzi do jego paruzji (paruzja to powtórne przyjście, np. Jezusa) po ćwierć wieku od śmierci. Od razu uspokajam (albo muszę rozczarować) – nie, nie jest to magiczna książeczka o magicznym Podlasiu. Dziadek jest całkiem realnym i patriarchalnym dziadkiem – drugorzędnym poetą białoruskim, dyrektorem białoruskiego liceum, komunistą do 1989, a potem prawosławnym, ma nawet uliczkę swego imienia w Białymstoku. Dziadek i cała reszta rodzinnych miniatur składających się na Wygodę jest namalowany tak jak całe Podlasie: to kontur, gdzie zmieszczą się i fantazje, i fakty, i niedopowiedzenia.
A kiedy autorka sięga głębiej w historię, to łowi wygładzone jak kamyki w strumieniu anegdoty opowiadane tak długo, że stają się prawdą. O prababci, której udziałem było bieżeństwo i dotarła do Moskwy, a tam widziała Lenina i uratowała z rzeki tonącą śpiewaczkę operową. Bieżeństwo to fakt, ale czy należy wierzyć też w śpiewaczkę?
„Opowiem wam o mojej rodzinie” – to już właściwie odrębny gatunek literacki. I zwykle wiąże się on z drobiazgowymi poszukiwaniami, wręcz śledztwem, odwiedzaniem archiwów i wczytywaniem się w parafialne księgi. Najlepiej, żeby opisywana rodzina należała do jakiejś mniejszości, a poszukiwania prowadziły do odzyskiwania lub umacniania własnej tożsamości. Książka Suszczyńskiej jest przeciwieństwem tego gatunku, może nawet po trosze kpiną z niego (czasem całkiem zabawną), prztyczkiem wymierzonym w różne sieriozne autofikcje.
Wygoda to jedna z najstarszych części Białegostoku, jednak – wbrew tytułowi – książka Natalki Suszczyńskiej jest o niewygodzie. Niewygodzie związanej z tożsamością osoby właściwie całkowicie zasymilowanej, ale…
Jest taki stary dowcip: do baru w Ulsterze wchodzi Irlandczyk. Od razu pada pytanie: – Czy jesteś katolikiem, czy protestantem? – Jestem ateistą. – Ale ateistą protestanckim czy katolickim? W przypadku prawosławia czy pochodzenia z mniejszości, powiedzmy białoruskiej, też nie da się tego sprowadzić do szczegółu biograficznego, który utracił już znaczenie, bo to wciąż coś znaczy i jest wplecione w nadal istniejące podziały i konflikty. I chcąc czy nie chcąc, jest się po którejś stronie. Nie ma tu materiału na prawdziwą, wielką martyrologię, to tylko niedogodności, kiedy patrzy się na mural czczący żołnierzy wyklętych, więc lepiej go ominąć szerokim łukiem.
I parę drobiazgów: ze znajomymi pielgrzymka do Grabarki, białoruski rock a może punk, próba nauki białoruskiego, cóż, lektorat nie doszedł do skutku, jednak prosfora zamiast opłatka, pogrzeby w cerkwi, powracający w snach rodzinny dom na Wygodzie… I pytania, jak dla takiej opowieści znaleźć formę, unikając egzaltacji czy egzotyzacji? Jak poradzić sobie z lękiem i bólem, który towarzyszy pisaniu o rodzinie, nie ulegając pokusie użycia słowa „trauma”?
To niewielka książeczka, ironiczna, czasem zabawna i fantazyjna, sympatyczna, jednak dodałabym jeszcze – subwersywna.
Yael van der Wouden, W dobrych rękach, przeł. Justyna Hunia, Znak 2025

Pod korzeniami uschniętej tykwy Isabel znalazła odłamek ceramiki.
Kiedy zaniosła odłamek do domu i opłukała, okazało się, że to fragment ulubionej zastawy stołowej jej matki. Tajemnicza sprawa, ponieważ matce tak się te talerze z zającem podobały, że w zasadzie nigdy ich nie używała, a na pewno nigdy żaden się nie stłukł.
Isabel z rodzicami i dwójką braci wprowadzili się do tego domu na prowincji w 1944 roku, kiedy Holandia znajdowała się pod niemiecką okupacją. Był on podobno własnością jej wuja, który jednak z nimi nie mieszkał, ojciec szybko umarł, potem wyprowadzili się bracia, a Isabel została z matką, którą opiekowała się aż do śmierci.
Teraz mieszka sama, zajmuje się ogrodem i sztorcowaniem kolejnych młodych dziewczyn, które zatrudnia do pomocy w domu. Zawsze spięta, kostyczna, tłumiąca emocje. Od czasu do czasu widuje się z braćmi, umawiają się na kolację w restauracji w Amsterdamie. Isabel woli, żeby przychodzili sami – jeden z nich mieszka z partnerem i na dodatek cudzoziemcem, a to dla niej problem. Kiedy dokonał coming outu, musiał się wyprowadzić z domu, w tych latach to wciąż naruszało społeczne tabu. Drugi brat zbyt szybko zmienia kochanki, a każda jest na chwilę „największą miłością jego życia”, Isabel nie ma cierpliwości, żeby je poznawać, bo zaraz pojawia się nowa. Tym razem jednak uparł się, żeby aktualną miłość, Evę, przyprowadzić ze sobą. Dziewczyna oczywiście nie podoba się Isabel, irytuje ją, choć ta wyraźnie chce się do Isabel zbliżyć.
Po pewnym czasie brat, ten od Evy, musi na dłuższy czas wyjechać i prosi siostrę, a właściwie wymusza na niej, żeby Eva mogła z nią na ten czas zamieszkać. I to jest naprawdę znakomita część tej powieści – relacje między kobietami są trudne, niektóre zachowania Evy niezrozumiałe, zmiany zachodzące we wzajemnych stosunkach coraz bardziej prowadzą w kierunku erotycznych, początkowo skrywanych fascynacji, dla Isabel trudnych do zaakceptowania.
A co potem? Muszę trochę (uwaga!) pospoilerować. Dość wcześnie w powieści pojawia się informacja, że dom, do którego wprowadziła się rodzina Isabel, był całkowicie urządzony, tak jakby poprzedni lokatorzy opuścili go i nie zdążyli niczego ze sobą zabrać. Już w tym momencie domyślamy się, do kogo wcześniej należał – do wyrzuconej z niego rodziny żydowskiej. Trudno się dziwić, że Holendrzy mają problem z tym, jak zachowywali się wobec Żydów w czasie wojny i potem – to w Holandii zginęło proporcjonalnie najwięcej Żydów na tle krajów zachodniej Europy, i późno się do tego przyznali.
(Więcej można o tym przeczytać w książce Barta van Es Dziewczynka z wycinanki.)
Tak, dobrze się domyślacie – Eva jest córką dawnych właścicieli domu, poznamy jej losy, pojawią się różne komplikacje, a Isabel będzie musiała zmierzyć się poczuciem winy i odpowiedzialności za postępki pokolenia rodziców. Niestety rozwiązanie tych problemów okaże się zbyt proste – uważam happy end, który nastąpi, za rozczarowująco naiwny.
Beatriz Serrano, Ogród rozpaczy ziemskich, przeł. Ewa Ratajczyk, Znak 2025

W dwa tysiące szesnastym roku internet ogarnęła obsesja na punkcie wyglądu i samopoczucia youtuberki o nazwisku Marina Joyce.
Marina Joyce nie ma tutaj nic do rzeczy, to tylko bohaterka jakiejś ciągnącej się internetowej afery, pełnej spiskowych teoryjek, o której rozmyśla podczas ważnego zebrania Marisa, head of creative strategy (to naprawdę niewiele znaczy) w międzynarodowej agencji reklamowej. Rzecz dzieje się w Madrycie, dyrektorem agencji jest Francuz, którego niezwykle rzadko da się tam spotkać. Marisa co rano, kiedy zadzwoni budzik, ma ataki paniki, bierze wciąż środki na uspokojenie, bo nienawidzi swojej pracy. Uważa, że jest ona nikomu niepotrzebna i czuje się w niej jak w piekle, ale świetnie sobie radzi. A radzi sobie, dzięki temu, że rozgryzła reguły gry i nauczyła się udawać, że pracuje i to efektywnie, podczas gdy nic nie robi. W tym czasie ogląda wszelkie możliwe filmy na YouTubie, pisze zgryźliwe komentarze i liczy lajki.
Na szczęście jest nie tylko nieszczęśliwa, ale także ironiczna, sarkastyczna, złośliwa. Mnie jej opisy pracy w agencji i tego, co widzi w internecie, naprawdę rozbawiły, ale wiecie, jak to jest – jednych coś śmieszy, a innych nie. W pewnym momencie nawet mnie zaczęło to trochę nużyć, ale wtedy Marisa wraz z zespołem pojechała na team building. Najpierw był paintball, a potem mowa motywacyjna byłego księdza, a dziś divinity coacha. A na koniec wystąpienie Marisy o kreatywności, które zakończyło się ogromnym sukcesem. I niestety skandalem, który sama wywołała, a ją ominął, bo pojechała na wakacje i włączyła w mailu respondera.
Czy udało jej się w końcu z tego piekła wyzwolić? No cóż, żeby uciec z kapitalizmu, potrzebny jest szczęśliwy albo nieszczęśliwy traf. W tym wypadku nie ma między nimi różnicy.






























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.