Twój koszyk jest obecnie pusty!
Duda jest po prostu łasy na pieniądze
Jako król banału i mentalny referent do spraw trzeciorzędnych Andrzej Duda ma ogromny problem. W przeciwieństwie do innego króla krindżu, czyli „Bronka” Komorowskiego, nie chce porzucić smaku luksusu.

💼 Andrzej Duda został członkiem rady nadzorczej fintechu ZEN.com, gdzie ma wspierać ekspansję międzynarodową i kontakty z regulatorami.
❌ Zarówno NBP, jak i ministra w administracji Dudy Małgorzata Paprocka zdementowali doniesienia o zatrudnieniu Agaty Kornhauser-Dudy jako doradczyni prezesa NBP Adama Glapińskiego.
❓Wg Money.pl we wtorek w systemie kadrowym NBP pojawiło się nazwisko Agaty Kornhauser‑Dudy jako „doradcy prezesa”, a chwilę później zniknęło.
„Bolało, jak spadałeś z nieba?” – przy użyciu tej popularnej parodii podrywu można by dziś zapytać Andrzeja Dudę o to, w jaki sposób się odnalazł – a właściwie wciąż nie odnalazł – po zakończeniu prezydentury.
W istocie bowiem Andrzej Duda przez całą ostatnią dekadę przebywał w niebie. Od lat uważam, że w Polsce dyskusja o zamożności zbyt skupia się na samej pensji, a za mało na szeroko rozumianym majątku. Styl życia definiuje bowiem nie tylko to, ile dostajesz na konto, ale także to, gdzie i z kim mieszkasz, jakie masz do dyspozycji nieruchomości i ruchomości, wreszcie – jakim kapitałem społecznym czy kulturowym dysponujesz.
Celebracja nicnierobienia
Możesz przecież mieć relatywnie średnią pensję, ale żyć na koszt rodziny w rodzinnym majątku, korzystać z jej zasobów, zwłaszcza gdy to rodzinna spółka (albo ostatnio fundacja), co summa summarum okazuje się życiem zamożnej, wyższej klasy średniej. Tak żyją przecież celebryci, którzy wrzucają wszystkie koszty w specjalnie powołane do tego spółki.
W przypadku prezydenta jest to wręcz podręcznikowy przykład tego, że sama pensja niczego nie definiuje, mimo iż na temat (swego czasu) niskich zarobków Andrzeja Dudy wylano morze łez. Tymczasem obok bodajże biskupów prezydent jest ostatnim objawem pewnego monarchicznego stylu życia w Polsce. Poza koniecznymi środkami bezpieczeństwa, jak ochrona czy transport, każdy prezydent ma przecież do dyspozycji pałac na główną siedzibę, pałacyk zimowy, pałacyk letni, faktyczną służbę, ogromny wręcz budżet reprezentacyjny dotyczący ubiorów, a także, rzecz jasna, całego cateringu w owych pałacach.
Na dobrą sprawę prezydent poza rzeczami osobistymi nie ma na co wydawać własnej pensji, a żyje dosłownie jak król. Czas też spędza jak król, poza kilkoma miesiącami aktywnej kampanii wyborczej, by potem znowu wrócić do odwiedzin za granicą innych, równych sobie królów, którzy też większość kadencji trwonią na zwykłe nicnierobienie.
W tym sensie odejście z pałacu jest ogromną wręcz deklasacją, zwłaszcza gdy pomieszkiwało się w nim przez dekadę. Radzenie sobie z tym nie jest łatwe, większość ma po prostu problem, co robić z dalszą karierą. Do tej pory jednak, pomijając różne, często oderwane od rzeczywistości wypowiedzi, byli prezydenci potrafili nie tylko zachować klasę, ale też jakoś się do owej majątkowej deklasacji dostosować.
Polskie postprezydentury
Komorowski, co dziś może budzić zdziwienie, wielokrotnie wyśmiewany przez kochającą lud prawicę, że jest „wieśniakiem”, co w Budzie Ruskiej pędzi z taczkami, być może właśnie przez owe taczki miał najłatwiej. W końcu jak spędzasz wolny czas na działce na wsi, to łatwiej na tę wieś wrócić. Nawet z pałacu.
Kwaśniewski długo szukał, ale jako że zawsze miał pewien wrodzony dar konwersacyjny, znalazł swoje miejsce jako uznany nie tylko na lewicy komentator. Odrębnym przypadkiem jest Wałęsa, ze swoim paranormalnym limbo, ale on nadal, mimo wszystko, jest chodzącym historycznym symbolem, europejskim Mandelą, więc popyt na jego megalomańskie wykwity zawsze gdzieś za granicą się znajdzie. Łyżką dziegciu w przypadku jego i Komorowskiego jest wzięcie udziału w reklamie w Chicago wówczas bardzo mocno rozpychającego się Cinkciarz.pl (dziś oskarżanego o oszustwa). Było to jednak wydarzenie jednorazowe, a w przypadku Wałęsy do współpracy doszło przynajmniej dobre 15 lat po zakończeniu prezydentury.
Jak widać, przypadek Andrzeja Dudy jest bardziej skomplikowany. Nie ma on ani pozycji politycznej, ani nie jest symbolem niczego istotnego, brak mu osobistego uroku i błysku inteligencji, który sprawia, że nawet jeśli jesteś Jackiem Kurskim czy Jerzym Urbanem, to chce się ciebie słuchać choćby dla funu. Duda opowiada wciąż te same nieśmieszne żarty, z których niczym wuj na weselu sam się głośno zaśmiewa, i nie ma do powiedzenia o otaczającym go świecie absolutnie niczego, co nie byłoby wyłącznie kalką prawicowych tygodników opinii i niezbyt udanych prawackich memów.
Jako król banału i mentalny referent do spraw trzeciorzędnych Duda ma jednak ogromny problem. W przeciwieństwie do innego króla krindżu, czyli wspomnianego „Bronka” Komorowskiego, nie chce porzucić smaku luksusu, fundowanego do tej pory przez podatnika. Chce nadal żyć na, może nie monarchicznej, ale wciąż wielce luksusowej stopie. A to niestety kosztuje.
Dzięcioł, nie Kaczyński
To właśnie z tego twardego lądowania bierze się nieustanne rozmienianie się na drobne. Stąd nawet nie tyle chciwość i potrzeba posiadania, co bycie łasym na pieniądze, które dają ów luksus. Stąd sprzedaż absolutnie komicznej autobiografii, pełnej mądrości, iż latem jest ciepło, zimą zimniej, a jak więcej jesz, to tyjesz. I wszystko to za 99 zł na własnej stronie finiszującego prezydenta. Stąd tournée po prawicowych celebrytach dziennikarskich – od Stanowskiego po Żurnalistę – na tle których Duda wygląda blado jak pastelowe blokowisko w słońcu. Stąd pomysł stania się „koniem w stajni” Kanału Zero, co tak bardzo łaskocze dumę podatnego na takie headhunterskie osiągnięcia Stanowskiego. Stąd wreszcie zasiadanie w radzie nadzorczej fintechu Zen (nota bene sponsora Kanału Zero), o działalności którego Andrzej Duda nie ma przecież zielonego pojęcia. Chociaż ciut ciut mógł się dowiedzieć, gdy jeszcze jako prezydent zabierał przedstawiciela owego fintechu do prezydenckiego samolotu.
Jego rzekome „unikalne doświadczenie w relacjach międzynarodowych oraz zrozumienie procesów instytucjonalnych i regulacyjnych” – jak czytamy w oświadczeniu spółki – jest niczym innym jak korporacyjną pijarową nowomową, uzasadniającą dodanie sobie błyskotki do nic nierobiącej w Polsce i zwykle spacyfikowanej przez właściciela rady nadzorczej. Stąd być może także próby załatwienia fuchy w NBP dla żony, co jednak zostało przez NBP zdementowane, acz dla pewności radziłbym dopytać, czy „niezatrudnienie pani Agaty Kornhauser-Dudy” obejmuje także brak umowy cywilnoprawnej.
Duda, czy może lepiej Dudowie, są więc ewidentnie łasi na pieniądze. W erze, gdy ludzie monetyzują dosłownie wszystko – od swego ciała, przez kontakty, po robienie z siebie idioty na oczach milionów – próba monetyzacji byłej prezydentury nie powinna dziwić. A mimo to jednak wywołuje niesmak nawet u anonimowo narzekających posłów PiS-u.
Andrzej Duda miał być bowiem drugim Lechem Kaczyńskim, a zostanie pewnie drugim Januszem Dzięciołem w którymś z kolejnych reality show (płacą ponoć nieźle). Chociaż zwycięzca pierwszego „Big Brothera” swego czasu był strażnikiem miejskim, więc pewnie społeczności się przysłużył nieco bardziej niż Duda, wsadzający do Trybunału Konstytucyjnego prof. Krystynę Pawłowicz czy obrońcę księdza-pedofila, magistra Stanisława Piotrowicza.
Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.