Kultura, Weekend

Chciałbym, żeby horror w Polsce stał się czymś naturalnym [rozmowa z Bartoszem M. Kowalskim]

Najbardziej bym chciał, żeby horror w Polsce stał się czymś naturalnym. Żeby na stałe wpisał się w krajobraz polskiej kinematografii, żeby nie musiał się tłumaczyć ze swojej tożsamości ani wstydzić tego, czym jest – mówi reżyser i scenarzysta Bartosz M. Kowalski.

Jakub Majmurek Czujesz się jednoosobową ambasadą horroru w kinie polskim?

Bartosz M. Kowalski: Niestety albo stety, często tak się właśnie czuję.

A jak patrzysz na takie filmy jak Wieża. Jasny dzień czy Monument Jagody Szelc albo Grzyby Pawła Borowskiego?

To, co robi Jagoda – albo też Agnieszka Smoczyńska w Córkach dansingu – odbiega od tego, o co ja walczę. Mnie nie chodzi o to, by kino artystyczne czasem romansowało z horrorem czy fantastyką, choć to również bardzo ciekawe, ale o to, by horror zaistniał w kinie polskim jako pełnoprawny gatunek. By więcej moich kolegów próbowało zrobić to, co Xawery Żuławski w Apokawixie: nakręcić film wpisujący się gatunkowo w horror, skierowany do szerokiej publiczności.

Skąd twoja fascynacja horrorem?

Lubię bardzo różne kino. Mój pierwszy film, Plac zabaw, nie był przecież horrorem. To było trudne kino społeczne – zamierzam do niego wkrótce wrócić. Ale horrory fascynują mnie od dzieciństwa. Czasem śmieję się, że jak byłem dzieckiem, to mama przeczytała mi książeczkę z obrazkami, Pana Twardowskiego, co mnie głęboko straumatyzowało i zostało we mnie na dłużej.

Bazylewicz: Tak, w Ameryce wojsko cenzuruje filmy

Potem były oczywiście kasety VHS. Wychowałem się na horrorach z osiedlowej wypożyczalni. Rodzice na szczęście wspierali tę pasję – mieliśmy z ojcem taki mały rytuał, że w każdy weekend szliśmy razem wybrać film, a potem wspólnie go oglądaliśmy. To było dla mnie święto.

Pamiętasz jakieś konkretne tytuły?

To były między innymi filmy Johna Carpentera, seria Critters. Gdy miałem 12 lat i dowiedziałem się, że jest coś takiego jak scenariusz filmowy, że można sobie przelać na papier swój wyobrażony film, to zacząłem iść w tym kierunku.

W liceum coraz częściej zadawałem sobie pytanie: jak to w ogóle jest możliwe, że w Polsce nie ma tradycji horroru jako pełnoprawnego gatunku? Że produkujemy kryminały, kino akcji, komedie romantyczne, a praktycznie nikt nie robi horrorów? Tak było od dekad. W PRL-u zdarzały się pojedyncze przypadki, ale nigdy nie istniała ciągłość.

Do jakich doszedłeś wniosków?

Rozmawiałem o tym niedawno z Markiem Piestrakiem na Octupus Film Festival. Mówił, że po pierwsze, w PRL w ogóle powstawało niewiele filmów, a zawód reżysera był naprawdę elitarny – wykonywali go tylko wybrańcy. Wśród nich po prostu nie było osób zainteresowanych przenoszeniem wzorców amerykańskiego kina gatunkowego w polski kontekst. Piestrak był wyjątkiem. Np. Klątwa doliny węży była próbą nakręcenia w polskich warunkach kina przygodowo-fantastycznego w typie Indiany Jonesa.

Tymczasem w Stanach film grozy – jak i inne gatunki – mają dekady nieprzerwanej historii. Każda dekada ma swój wyjątkowy stempel, w każdej kino grozy reprezentowało trochę inne społeczne lęki, wprowadzało nowe treści. A jednocześnie ten gatunek także w Stanach zawsze znajdował się trochę na marginesie. Często był traktowany jak rozrywka gorszego sortu, kino dla głupków, coś mało wartościowego artystycznie.

Ta marginalność horroru jest czymś, co przyciąga cię do gatunku? To, że to filmy sytuujące się na, a czasem poza granicą dobrego smaku?

Mam wątpliwości co do kategorii „dobrego smaku”, bo czym on właściwie jest? Na pewno lubię horrory, które nie udają, że są czymś innym, tylko z dumą stoją przy swoim gatunku. Jeśli robimy slashera, to musi być krew, morderca w masce, poczucie grozy i widowisko, które przede wszystkim ma bawić. Niedawno obejrzałem Terrifiera 3 – nie ma tam żadnego ukrytego przekazu społecznego, chodzi po prostu o szok i gore. To jest w porządku, na takie kino też musi być miejsce.

Właściciele wypożyczalni kaset wideo byli kaowcami ery transformacji [rozmowa]

Jednocześnie fascynujące w horrorze jest to, że potrafi – zupełnie inaczej niż kino społeczne – poprzez swoje narzędzia i konwencję opowiadać o naprawdę złożonych problemach społecznych. Tak jak robiły to choćby filmy o potworach z wytwórni Universal w latach 30. i 40., albo Teksańska masakra piłą mechaniczną. Problem w tym, że przez krew i grozę wielu ludzi tego po prostu nie dostrzegało.

Horrory bardzo często muszą latami czekać na uznanie. Weźmy Coś Johna Carpentera – dziś klasyk lat 80., a w momencie premiery kompletnie niedoceniony i krytykowany.

Pamiętam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie, gdy jako dziecko oglądałem go na VHS.

Gdy wszedł na ekrany w 1982 roku, został rozjechany przez krytykę, box office też był w najlepszym wypadku średni. Tymczasem jest to film, który od samego początku genialnie buduje atmosferę, ma świetnie skonstruowany scenariusz. Zobacz, jak wprowadzona zostaje postać grana przez Kurta Russella. Widzimy go, jak siedzi w polarnej bazie na Antarktydzie i gra w szachy z komputerem. Przegrywa, więc wlewa whisky do środka maszyny. Wystarczy ten jeden moment – zarośnięty facet w wojskowej kurtce z Wietnamu, lekko zgorzkniały, ironiczny, impulsywny – i już wiemy o nim absolutnie wszystko. To mistrzostwo w skrótowym, filmowym opowiadaniu o bohaterze.

A jak patrzysz na nową falę głównie amerykańskiego horroru, którą krytycy nazywają czasem elevated horror czy wysokoartystycznym kinem grozy?

Nie wszystkie filmy z tej nowej fali mi się podobają, ale takie produkcje jak Dziedzictwo czy Coś za mną chodzi to genialne, przerażające filmy.

Jednocześnie mam wrażenie, że mimo wszystkich tych tytułów horror ciągle ma problemy z uznaniem. Oglądałem niedawno Heretyka, Hugh Grant tworzy tam naprawdę wybitną kreację. Dlaczego nie dostał za nią przynajmniej nominacji do jakichś najważniejszych aktorskich nagród? Dlatego, że zagrał w horrorze? O to samo można zapytać przy okazji roli Toni Colette w Dziedzictwie. W zasadzie w całej historii o Oscary otarły się tylko trzy horrory: Omen, Egzorcysta, a z nowej fali Uciekaj.

Najder: Dobra pani na Pradze-Południe [o serialu „Aniela”]

Natomiast samo określenie elevated horror traktuję z przymrużeniem oka. Bo co ono właściwie ma znaczyć? Że teraz mamy mądre horrory, mówiące mądre rzeczy mądrym ludziom, a wcześniej były dla głupków? Znów wracamy do tego, że przez dekady publiczność i krytyka nie dostrzegały, o czym kino gatunkowe mówiło. Niedawno, przy okazji Substancji, wszyscy odkryli możliwości body horroru. Nie mam nic przeciw Substancji, to ciekawa propozycja filmowa. Ale podobne poszukiwania w kinie od dawna prowadził przecież David Cronenberg, tylko krytyce naprawdę sporo czasu zajęło zrozumienie, na czym polega filozoficzna warstwa takich produkcji jak Mucha.

W Polsce z docenieniem horroru jest jeszcze gorzej?

Gdy na bankiecie branżowym próbowałem z kimś rozmawiać o Inwazji porywaczy ciał Don Siegela, ludzie patrzyli na mnie jak na idiotę. A przecież ten film, nakręcony w szczycie zimnej wojny, był doskonałą metaforą lęków ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa przed komunizmem.

U nas w ogóle panuje pewien ostracyzm wobec kina gatunkowego. Jesteśmy dziećmi kina moralnego niepokoju, Wajdy i Kieślowskiego. Młodych filmowców w Polsce nie uczy się myślenia kategoriami kina gatunkowego. Wręcz przeciwnie – dostają bardzo wyraźny sygnał, że jeśli chcesz być poważnie traktowanym reżyserem, musisz robić kino społeczne, najlepiej z mocnym publicystycznym tematem.

Superman między Gazą a Ukrainą

Niedawno byłem jurorem konkursu filmów studenckich na jednym z polskich festiwali. Prawie wszystkie filmy były o Ukrainie. Jasne, to ważny temat, ale mam wrażenie, że nie zawsze wynika to z autentycznych zainteresowań studentów. Bardziej z tego, jak są formatowani – przez szkoły, przez sam system festiwalowy. Bo festiwal chętniej pokaże etiudę o Ukrainie, niż krótkometrażowy slasher.

Jednocześnie mam wrażenie, że horror cały czas wywołuje większy opór niż np. komedia romantyczna. Komedia romantyczna może być banalna, przewidywalna, a i tak nikt nie zadaje pytań o sens jej istnienia. Horror, choć od dekad jest jednym z najważniejszych gatunków kina, w Polsce wciąż musi udowadniać, że w ogóle ma prawo istnieć.

Masz poczucie, że udało ci się uchylić drzwi do produkcji horroru w Polsce?

Dopiero je uchylam, napotykając przy tym tak wielki opór, że czasem naprawdę mam ochotę rzucić ręcznikiem. Mam wrażenie, jakbym po każdym filmie – jak sporym sukcesem by on nie był – musiał zaczynać od nowa. Bo do horroru naprawdę trudno jest przekonać w Polsce wszystkich: od producentów, przez dystrybutorów, po krytykę.

Z czego to może wynikać?

Myślę, że w przypadku producentów i dystrybutorów mogło zadecydować to, jak wyglądały wcześniejsze próby wejścia w gatunek w Polsce. Mieliśmy np. film Pora mroku Grzegorza Kuczeriszki, który zupełnie się nie udał. To było w 2008 roku, ale do dziś używa się go jako przykładu, że z tym gatunkiem w Polsce nie warto eksperymentować. Apokawixa też się specjalnie nie obejrzała w kinach.

Brytania na grząskim gruncie [o serialu „Shifty” Adama Curtisa]

To buduje klimat nieufności. Nawet gdy przychodziliśmy do producentów z konkretnymi wynikami z Netflixa, spotykaliśmy się ze sceptycyzmem. Słyszeliśmy, że platforma to co innego niż kino, że te liczby niczego nie dowodzą, bo nie wiadomo, ilu widzów wyłączyło po dziesięciu minutach i obiecało sobie, że już nigdy niczego podobnego nie obejrzy. Wygląda to trochę jak szukanie wymówek, żeby utrzymać horror na marginesie.

Jak środowisko filmowe zareagowało, gdy po Placu zabaw, filmie, który pokazywany był w Gdyni w tym samym roku, co Ostatnia rodzina, i wymieniany wraz z nią jako nowa nadzieja kina artystycznego, zacząłeś kręcić horrory?

Gdy wyszedł pierwszy zwiastun W lesie dziś nie zaśnie nikt, to znajomy dziennikarz filmowy napisał mi: „Stary, po «Placu zabaw» kręcisz slasher z Wieniawą? Pojebało cię?”. Inny krytyk napisał w recenzji coś, co bardzo wbiło mi się w pamięć: że w Polsce takie filmy w ogóle nie powinny powstawać, bo „Polska stoi innym kinem”.

Ja się z tym fundamentalnie nie zgadzam. Uważam, że w Polsce jest miejsce na bardzo różne kino. Po studiach zrobiłem dwa dokumenty dla HBO, wygrałem Script Pro z Placem zabaw i przeniosłem ten scenariusz na ekran – a jednocześnie cały czas próbowałem nakręcić niskobudżetowy horror. Chciałem udowodnić dwie rzeczy: że w Polsce da się zrobić taki film i że da się go także sprzedać.

Warto być Polką [o „Pani od polskiego”]

Myślę, że W lesie dziś nie zaśnie nikt to właśnie pokazał. Po premierze na Netflixie, kiedy w Halloween platforma wrzuciła film do globalnej dystrybucji, wylądowaliśmy naprawdę wysoko w światowych rankingach oglądalności. Dokładnie to samo stało się później ze sequelem i z Ostatnią wieczerzą. To dowód, że widzowie w Polsce – i na świecie – mają ochotę oglądać horrory zrobione tutaj.

Zdarzało ci się, że ktoś odmawiał współpracy przy horrorze, twierdząc, że to niemądre, że nie czuje gatunku?

Nie, wręcz przeciwnie – aktorzy są zwykle bardzo podekscytowani, kiedy dostają propozycję zagrania w horrorze. To dla nich szansa na zetknięcie się z gatunkiem, którego w Polsce nie ma. Podobnie operatorzy – nagle mają okazję świecić i prowadzić kamerę w zupełnie inny sposób, niż przy komedii romantycznej czy dramacie społecznym. Widać, że taka zmiana konwencji daje im ogromną frajdę.

Twój najnowszy film, 13 dni do wakacji, wygląda trochę tak, jakbyś sam chciał dotrzeć do możliwie szerokiej publiczności, która niekoniecznie lubi horror jako gatunek.

Działając w pewnych ramach, zawsze staram się szukać mikroskopijnych luk w systemie. Tak też było z 13 dni do wakacji. Z jednej strony mamy kolorowy, dynamiczny film z obsadą złożoną z pięknych, młodych ludzi, wpisujący się w konwencję home invasion movie. Z drugiej próbowałem włożyć w to wszystko pewien mrok i twist – co. mam nadzieję, udało się uzyskać w zakończeniu.

Rozmawialiśmy o obecnych w kinie grozy treściach. Ty postrzegasz swoje horrory jako filmy o czymś? One coś próbują powiedzieć, np. o współczesnej Polsce?

Każdy z moich filmów jest o czymś, choć nie wiem, czy akurat o Polsce.

W obu częściach W lesie dziś nie zaśnie nikt dopatrywano się antypisowskiej satyry.

Nie wiem, czy nazwałbym to antypisowską satyrą. Na pewno w drugiej części trochę nabijam się z obrony terytorialnej – to zresztą wzięło się z moich własnych doświadczeń podczas pandemii, kiedy próbowałem dojechać do rodziców i zostałem przez tę formację zatrzymany. Natomiast, mimo parodystycznej formy, ta druga część jest tak naprawdę filmem o miłości.

„Eternauta” to dystopia o najeźdźcach z kosmosu. Bo kto inny mógłby tak zabijać ludzi?

13 dni do wakacji to z kolei czysta popcornowa rozrywka, gdzie w centrum opowieści znalazła się relacja brata i siostry. Miałem nawet wątpliwości, czy to dobry pomysł, żeby akcja toczyła się w tak drogim domu – zastanawiałem się, czy pokazana tam młodzież nie jest zbyt „konstancińska”. Ostatecznie jednak uznałem, że choć historia rozgrywa się w luksusowym smart-home, to emocje, które napędzają fabułę, są uniwersalne.

W portretowaniu młodych ludzi 13 dni zapuszcza się zresztą w podobne rejony, co Plac zabaw. Oba filmy były luźno inspirowane prawdziwymi wydarzeniami i oba – mimo diametralnej różnicy gatunków – opowiadają o podobnych napięciach i emocjach.

Co byś chciał jeszcze w horrorze zrobić?

Do tej pory wszystkie moje filmy w mniejszym lub większym stopniu bawiły się gatunkiem – bywało w nich miejsce na pastisz, parodię, świadome nawiązania do estetyki złych, tanich filmów, jak choćby kultowych produkcji Tromy. Ale marzy mi się horror, który będzie po prostu straszny. Taki slow-burner, gdzie można pozwolić sobie na ciszę, na ciemność, na budowanie napięcia bez konieczności przyspieszania, podbijania muzyką czy rozjaśniania obrazu.

A żeby to zadziałało, potrzebne są właśnie te dwa elementy – cisza i ciemność. To jest dziś ogromne wyzwanie, bo ludzie coraz częściej oglądają filmy w warunkach, które to uniemożliwiają. Na laptopie, a nawet na telefonie. Niedawno widziałem w warszawskim metrze chłopaka oglądającego serial na smartfonie, bez dźwięku, z samymi napisami. W taki sposób nie da się naprawdę przestraszyć horrorem.

Platformy szkodzą kinu grozy? Większość twoich filmów miała premiery na platformach.

Przeciwnie, sam im dużo zawdzięczam. Jestem przekonany, że gdyby nie Netflix, W lesie dziś nie zaśnie nikt nigdy by nie powstał. Żadna telewizja ani dystrybutor nie podjęliby takiego ryzyka. A to jest dla filmowca niezwykle ekscytujące: nagle widzisz, że twój film ma dubbing w kilku językach, a np. w Kolumbii ląduje na drugim miejscu oglądalności. To daje poczucie globalnego zasięgu, o którym kiedyś można było tylko marzyć.

Ale równocześnie każdy reżyser marzy, żeby jego filmy oglądano w kinie. Bo dopiero tam naprawdę działa magia obrazu i dźwięku, dopiero tam horror ma szansę być tak intensywny, jak powinien.

Nie myślałeś, by nakręcić dla jakiejś platformy serialowy horror?

Od lat mam taki projekt. Odbijam się z nim od kolejnych drzwi. Rozmawiałem zarówno z HBO, jak i Netflixem, wszyscy ostatecznie dochodzą do wniosku, że projekt jest zbyt ryzykowny, mimo że mamy producenta, który stoi za sukcesem 1670 i doskonale rozumie, co może się sprawdzić w formacie serialowym.

W skrócie: to historia księży-wampirów w małym, zamkniętym miasteczku. Połączenie lokalnego kolorytu, obyczajowości i pełnokrwistej grozy.

Ma iść w wapmiryczną komedię w stylu Co robimy w ukryciu?

Mają być też elementy komediowe, ale planujemy, że będzie też krwawo i przerażająco.

Odkupiona Pamela Anderson [o „The Last Showgirl”]

Podsumowując: czego byś sobie najbardziej życzył, jeśli chodzi o zmianę w podejściu do filmowego horroru w Polsce, powiedzmy – w najbliższych pięciu latach? Kiedy byś mógł powiedzieć, że twoje wysiłki przynoszą wreszcie efekty?

Najbardziej bym chciał, żeby horror w Polsce stał się czymś naturalnym. Żeby na stałe wpisał się w krajobraz polskiej kinematografii, żeby nie musiał się tłumaczyć ze swojej tożsamości ani wstydzić tego, czym jest. Żeby widz miał wybór – tak jak co roku dostaje kilkanaście komedii romantycznych, tak samo mógłby iść na dwa-trzy horrory. Niekoniecznie moje, ale w ogóle: żeby pojawiła się przestrzeń, gdzie inni twórcy też mogą próbować i rozwijać gatunek. Wtedy poczułbym, że moje wysiłki naprawdę mają sens.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij