Czternaście lat temu Rebecca Black i jej Friday stanowiły oczywisty cel dla antycringe’owych bojowników. Nie będę naginać rzeczywistości, pisząc, że od tego czasu Black wyrosła na kluczową artystkę hyperpopową, stała się jednak symbolem osobistej niezłomności.
W 2021 roku, ku rozpaczy miłośników tutoriali wszelkiej maści, właściciele serwisu YouTube podjęli decyzję o ukryciu publicznej widoczności liczby „łapek w dół”, zostawianych pod opublikowanymi materiałami wideo (są one nadal widoczne dla twórców treści). Według oficjalnego komunikatu prasowego, ukrycie wyrażanej przez internautów dezaprobaty miało zapobiec rozprzestrzenianiu się zjawiska „dislike attacks”, czyli zmasowanych szturmów nienawiści, prowadzących często do licznych nadużyć i nękania twórców przez anonimowe zgraje internetowych wyszydzaczy.
Gdyby podjęto tę decyzję dekadę wcześniej, może uchroniłoby to trzynastoletnią wówczas Rebeccę Black przed zostaniem ofiarą jednego z najjadowitszych cyberbully’ingów w historii internetu. Jej nazwisko było najczęściej wyszukiwaną frazą w Google w 2011 roku, a viralowa piosenka Friday stała się wówczas jednym z najbardziej dislike’owanych wideo w historii Youtube’a.
Zostać sympatyczką artystki, której muzyki się nie lubi [Januszewska o Chappell Roan]
czytaj także
Gdyby nie nastoletnia obsesja Rebekki na punkcie telewizyjnego serialu Glee, gdyby nie jej wielkie marzenia o zostaniu gwiazdą i w końcu – gdyby nie wysupłane z oszczędności matki weterynarki cztery tysiące dolarów, które rozwiedziona z ojcem Rebeki Georgina Kelly zapłaciła zarabiającej na dziecięcych fantazjach o sławie podrzędnej firemce za produkcję viralowej piosenki, historia tej zwykłej dziewczyny z Kalifornii mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Cytując mój ulubiony wiersz Szczepana Kopyta: „gdyby linoleum było drogie byłoby ok ale nie jest”.
Obsesja na punkcie cringe’u
Frazesem jest, że anonimowość w sieci ośmiela osoby, które będąc w sytuacji zetknięcia z czymś, co im się bardzo nie podoba, w realnym świecie wzruszyłyby co najwyżej ramionami. W podglebiu wszechogarniającej beki z viralowego Friday z 2011 roku leży przypadająca na drugą dekadę lat 2000 ogólnointernetowa obsesja na punkcie cringe’u. Kategorii wyrażanej często przez doświadczanie „ciarek wstydu” i służącej do oceniania rzeczywistości (tu: contentu internetowego) pod kątem estetycznym i/lub intelektualnym.
Recepcja „tego, co cringe’owe” jest w równym stopniu subiektywna, co determinowana poprzez przywilej posiadania konkretnego kapitału kulturowego. W internecie manifestowanie wyższości swojego gustu nad gustem Innego przybiera różne formy – od lawiny dislike’ów, reakcji „ha ha” na Facebooku, powstawanie subredditów takich jak /r/cringe, przez rzucanie plugawymi wyzwiskami w komentarzach, po kierowanie w stronę twórczyń (wielokrotnie częściej niż w stronę twórców) gróźb gwałtu czy nawet śmierci.
Czternaście lat temu Black i jej pechowe Friday stanowiły dla antycringe’owych bojowników oczywisty cel. Bo oto ubrana w ciuchy z Forever 21 nastolatka śpiewa radośnie głosem zmodulowanym dużą dawką autotune’a o tym, że skoro dziś jest piątek, to jutro będzie sobota, a po sobocie przyjdzie niedziela. W tekście, którego głównym tematem jest pełne podekscytowania oczekiwanie na imprezę w weekend, pojawiają się także mikrospisy prozaicznych codziennych czynności i rozterek, takich jak np. konieczność wstania z łóżka, zjedzenia miski płatków na śniadanie i doprowadzenia się do porządku przed pójściem do szkoły, ale też dylemat, które miejsce w samochodzie zająć – to z tyłu, czy może to z przodu? Choć to archetypiczne rozterki nastolatki w oczach popowych decydentów – by wspomnieć tramwaju szum, za ścianą śpiew i jajecznicę Alicji Janosz, podsunięte jej przez Jacka Cygana – Rebecca Black została wyśmiana przez cały internet z powodu piosenki, której nawet nie napisała. Autorami Friday jest bowiem dwoje dorosłych ludzi, Clarence Jey i Patrice Wilson z ARK Music Factory, a nie – jak można by przypuszczać – trzynastoletnia dziewczynka.
Rebecca nie liczyła na sławę, chciała jedynie mieć co wrzucić do swojego portfolio, by za kilka lat mieć szansę na dostanie się do szkoły teatralnej. Opublikowany 10 lutego 2011 roku teledysk do Friday przez pierwszy miesiąc osiągnął około trzy tysiące wyświetleń. Wszystko zmieniło się, gdy dwóch mężczyzn w średnim wieku mających się za komediantów zaczęło publiczne pajacowanie z bogu ducha winnej trzynastolatki – Michael J. Nelson na Twitterze nazwał piosenkę „najgorszym wideo w historii”, a Daniel Tosh opublikował zajadły post zatytułowany Songwriting Isn’t for Everyone na popularnym wówczas blogu Comedy Central. Chwilę później piosenka zdobyła dziesięć, następnie sto, później sto pięćdziesiąt milionów wyświetleń i przebiła popularnością trendujące wówczas Pray Justina Biebera czy Born This Way Lady Gagi. Friday stało się sensacją na światową skalę, a internet i popularne programy telewizyjne zalała fala parodii i coverów.
Czy sukces koncertu powinniśmy mierzyć tym, ile osób kupi bilet na raty?
czytaj także
Pomijając fakt podbijania popularności teenpopowego utworu poprzez protekcjonalne rozpatrywanie go pod kątem głębi i lirycznego skomplikowania – bo dziarska prostota i naiwność słów wybrzmiewających z tej piosenki są jak najbardziej właściwe dla wczesnonastoletniego wieku – „Friday” łączy w sobie też inne cechy wspólne dla viralowych piosenek z tamtego okresu. Utwory takie jak „Baby” Justina Biebera, „The Fox (What Does the Fox Say?)” norweskiego duetu Ylvis czy „Call Me Maybe” Carly Rae Jepsen wywoływały u wielu osób efekt tzw. earwormu (czyli niemożności wyrzucenia fragmentu lub całości piosenki z głowy) i rozgrzewały opinię publiczną właściwościami, które charakteryzują udane, z formalnego punktu widzenia, piosenki pop: repetytywnymi refrenami, prostymi do zapamiętania tekstami oraz chwytliwymi melodii. W 2011 roku wszyscy znaliśmy te piosenki na pamięć, ale każdy, kto w ramach przebłysku braku instynktu samozachowawczego przyznał się do ich słuchania, musiał koniecznie zastrzec, że robił to „ironicznie”.
Ocalenie w emancypacyjnej performatywności
Po wirusowym wzroście popularności i lawinie hejtu, jaka wylała się na Rebeccę, ludzie z ARK Music Factory zaproponowali Georginie Kelly, że ściągną „Friday” z internetu. Rebecca nie zgodziła się – uznała, że usunięcie piosenki z sieci streamingowej byłoby „przyznaniem racji hejterom”, co wydawało się jej jeszcze bardziej poniżające.
Przemoc, jakiej doświadczyła Black, nie zatrzymała się jednak w przestrzeni internetowej. Dzieciaki w szkole wytykały ją palcami, nieustannie pytały ją o to, „jaki jest dziś dzień tygodnia”, obrzucały jedzeniem. Trzynastoletnia Rebecca rozpoczęła nauczanie domowe i z godną podziwu nieustraszonością postanowiła skupić się na rozwijaniu swojej kariery muzycznej, o której wcale nie przestała marzyć. Mimo publicznego linczu garstka gwiazd ze środowiska muzycznego wyciągnęła rękę do bezrefleksyjnie wyśmiewanej nastolatki: Lady Gaga z typową dla siebie bezkompromisowością powiedziała, że „Rebecca Black is a genius and anyone that’s telling her she’s cheesy is full of shit”, Katy Perry zaprosiła nastolatkę do wystąpienia w teledysku do „Last Friday Night (T.G.I.F.)”, a „Friday” zostało wykonane przez aktorów z uwielbianego przez Rebeccę „Glee” w odcinku „Prom Queen”.
czytaj także
Rebecca nie dała się zaszantażować krytycznym opiniom i dając dowód imponującej rezyliencji, kontynuowała pisanie piosenek i szukanie własnej artystycznej tożsamości. Nigdy nie próbowała odciąć się od „Friday” ani nie dała się nim zawstydzać – w ramach przejmowania narracji o samej sobie w 2013 roku nagrała sequelowe „Saturday”, a w 2021 roku wypuściła campowy remix, którym zamknęła też swój (skądinąd nie najgorszy) DJ-ski set w Boiler Roomie.
Pod wpływem zasłuchiwania się w Charli XCX czy SOPHIE tworzone przez Black piosenki – mimo niedającej się nie zauważyć odtwórczości – na przestrzeni lat zaczęły stopniowo tracić kontury teen popu, a nabierać charakteru. I chociaż wydawane przez nią EP-ki i longpleje: RE/BL (2017), Rebecca Black Was Here (2021) czy Let Her Burn (2023) nie porwały serc muzycznego środowiska, to tegoroczne SALVATION jest najlepszym, co do tej pory udało się jej wypuścić. Dwudziestominutowa EP błyszczy trzema bangerami („TRUST!”, „Sugar Water Cyanide”, „Salvation”), niezłym songwritingiem, świadomym rozpoznawaniem muzycznych trendów i nieustannym zapraszaniem do tańca.
W 2020 roku Black zrobiła też publiczny coming out i zaczęła gromadzić wokół siebie tę część queerowej publiczności, która docenia w popkulturze estetykę nadmiaru, emancypacyjną performatywność i manifestowanie bezpruderyjnej dumy z własnej tożsamości.
Pozwólmy ludziom cieszyć się rzeczami
Próby wyrwania się z kolumbariów stygmy wytworzonej dookoła „Friday” na przestrzeni ostatnich czternastu lat muzycznie owocowały efektami lepszymi i gorszymi – mimo sympatii, jaką czuję do Rebekki nie będę naginać rzeczywistości, pisząc, że stała się kluczową postacią na polu przeżywającego w ostatnich latach peak zainteresowania hyperpopu i okolic gatunkowych. Stała się jednak symbolem osobistej niezłomności i niepojętej wręcz siły charakteru w obliczu nagonki, którą ponad dekadę temu na mocy bezdusznego precedensu media i opinia publiczna uznawały za coś zupełnie normalnego.
Dzień z życia zbieracza butelek na największym festiwalu muzycznym Europy Północnej
czytaj także
W historii Rebekki Black zawiera się także widoczna zmiana zeigestu na przestrzeni dekady i odwrócenie wektora w myśleniu o cringe’u. Mniej więcej od początku pandemii COVID-19, zamiast tropienia i piętnowania każdego przejawu „żenady”, w mediach społecznościowych zaczęły robić furorę wyzwalające slogany typu „im cringe but im free” czy „let people enjoy things”. Krytyka i zauważalny odwrót od kurczowego trzymania się – w równej mierze sztywnych, co sztucznych – norm narzucanych przez kolektywne i absolutystyczne wyobrażenia „dobrego gustu” zrobiły nieco więcej miejsca na szeroko rozumianą różnorodność.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy na to, co wydarzało się czternaście lat temu dookoła „Friday”, trudno opędzić się od myśli, że ta historia mogła skończyć się dużo gorzej, nawet tragicznie. I chociaż w openerze tegorocznego „SALVATION” Rebecca śpiewa: „I don’t need you to save me/ I already saved myself”, to jeżeli internet powinien kogokolwiek za coś przepraszać, Black stoi w pierwszym rzędzie.
**
Adela Kiszka – absolwentka antropologii literatury, teatru i filmu, slamerka poetycka, wrocławianka. Publikuje teksty o muzyce m.in. w Dwutygodniku i „Czasie Kultury”.