Trump podważa transatlantycki porządek, Europa dąży do strategicznej autonomii, a brytyjski premier staje na głowie, by odbudować relacje z USA. Czy to przemyślana strategia, czy tylko gra na przeczekanie?
Donald Trump jest nieprzewidywalnym prezydentem i jego prezydentura rodzi nieprzewidywalne dla Białego Domu konsekwencje. W Kanadzie ciągle powtarzane hasła o „gubernatorze Justinie Trudeau” i „51. stanie” uratowały przed utonięciem Partię Liberalną, dotąd mającą fatalne notowania, i mogą kosztować – jeszcze na początku stycznia uznawane za niemal pewne – zwycięstwo kanadyjskich konserwatystów w tegorocznych wyborach. Na naszym kontynencie prezydentura Trumpa – polityka, który stwierdził ostatnio, że Unia Europejska powstała po to, by „oszukać Stany” w relacjach handlowych – nie tylko ożywiła dyskusję o konieczności „strategicznej autonomii” Starego Kontynentu, ale też zbliżyła Wielką Brytanię do Europy.
Czy rząd Starmera zdąży wdrożyć swój plan, zanim straci władzę?
czytaj także
To właśnie w Londynie odbył się w niedzielę 2 marca szczyt z udziałem przywódców kluczowych państw Unii, Kanady, Turcji i Ukrainy. Jego uczestnicy zastanawiali się wspólnie, co robić po katastrofalnej kłótni prezydenta Ukrainy z Trumpem i J.D. Vance’em w Gabinecie Owalnym. Brytyjski premier sir Keir Starmer wspólnie z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem stoi na czele europejskiej „koalicji chętnych”, która – wysyłając swoje wojska do Ukrainy – ma zagwarantować, że Rosja nie złamie wynegocjowanego porozumienia. To zaangażowanie ma z kolei przekonać obecną amerykańską administrację do tego, by w swoich negocjacjach z Moskwą uwzględniała także europejski i ukraiński punkt widzenia.
Prawie dekadę po brexicie Wielka Brytania powraca jako kluczowy aktor europejskiej polityki. Ale zanim ogłosimy breturn, czy choćby nowy strategiczny zwrot Londynu ku Kontynentowi – na miarę tego, jakiego dokonał na początku lat 70. premier Edward Heath, wchodząc na ścieżkę integracji europejskiej – warto zachować ostrożność. Nowy kurs rządu Starmera obłożony jest bowiem szeregiem zastrzeżeń.
Ostatni atlantysta
Po pierwsze, Starmer w dobie, gdy coraz więcej europejskich przywódców – w tym tak niegdyś atlantyccy jak lider niemieckiej chadecji Friedrich Merz – zaczyna mówić o konieczności strategicznej autonomii Europy, pozostaje przekonanym atlantystą. Przynajmniej w swoich oficjalnych wypowiedziach. Trudno wśród nich szukać podobnych słów jak te szefowej unijnej dyplomacji Kai Kallas, która w piątek napisała na X: „Dziś stało się jasne, że wolny świat potrzebuje nowego lidera. My, Europejczycy, powinniśmy podjąć to wyzwanie”.
Strategicznym celem Starmera jest dziś utrzymanie amerykańskich gwarancji dla Europy, taktycznym – odbudowa relacji między Trumpem i Zełenskim, tak by Waszyngton nie zostawił Europy samej z wojną w Ukrainie.
Przyborska po spotkaniu Zełenski, Trump, Vance: To był atak, a nie spotkanie sojuszników
czytaj także
Starmer zaraz po katastrofie w Białym Domu miał rozmawiać zarówno z Trumpem, jak i Zełenskim. Choć wymownie uścisnął prezydenta Ukrainy przed swoją siedzibą na Downing Street, wyraźnie unikał jakichkolwiek wypowiedzi potępiających zachowanie Trumpa i Vance’a z piątku. Jak donosiły brytyjskie media, w niedzielę wieczorem brytyjskiego czasu Starmer miał dzwonić do Trumpa, by uspokoić go, że spotkanie w Londynie nie było organizowane przeciwko niemu.
Premier Wielkiej Brytanii ciągle publicznie przekonuje Europejczyków, że Stany pozostają ich wiarygodnym sojusznikiem. Trudno powiedzieć, czy w to wierzy, ale wie, że przynajmniej na razie Europa musi maksymalnie spowolnić zwijanie amerykańskiego parasola. Bo jeśli Stany zwiną go zbyt szybko, to Europa – jak nie zaangażowałby się w to Londyn – nie ma dziś ani militarnych, ani przemysłowych możliwości, by go zastąpić.
Także brytyjsko-amerykański plan pokojowy zależny jest od pomocy Stanów, a konkretnie wsparcia wywiadowczego i lotniczego. Trump na razie nie chce o tym słyszeć. Wydaje się przekonany, że jeśli amerykańskie firmy górnicze wejdą do Ukrainy – na mocy porozumienia surowcowego, które po konferencji w Londynie Zełenski znów jest gotów podpisać – samo to wystarczy, by powstrzymać kolejny atak ze strony Rosji.
czytaj także
Wielka Brytania wraca więc do europejskiej polityki, ale w dużej mierze w swojej tradycyjnej, powojennej roli – mostu między Europą a Stanami. Brytyjska prasa pisze, że Starmer obok Macrona i włoskiej premierki Giorgii Meloni należy dziś do trójki polityków europejskich z najlepszymi relacjami z Trumpem, co w naturalny sposób pretenduje go do roli pośrednika. Brytyjskie media nie wymieniają tu Andrzeja Dudy – co może wynikać z brytyjskiej ignorancji, ale może też z tego, że relacje polskiego prezydenta z Trumpem nie są wcale tak dobre i tak znaczące, jak przedstawia to otoczenie Dudy.
Moment falklandzki?
W brytyjskiej prasie od jakiegoś czasu krążą doniesienia powołujące się na informacje z Downing Street, że Starmer postrzega obecny kryzys wokół Ukrainy jako swój potencjalny „moment falklandzki”. Przypomnijmy: wojna z rządzoną przez morderczą, prawicową juntę wojskową Argentyną o Falklandy – niewielkie, zamieszkane przez brytyjską ludność wyspy na południowym Atlantyku – okazała się wielkim politycznym triumfem Margaret Thatcher, ratującym niepopularną szefową rządu przed klęską w wyborach w 1983 roku.
Zwycięstwo w wojnie zgodnie popieranej także przez opozycję – Partia Pracy, zwłaszcza kierowana przez idealistycznego radykała Michaela Foota, nie mogła przecież stanąć po stronie mordującej działaczy lewicy junty – pozwoliło zjednoczyć społeczeństwo wokół flagi i zapomnieć o gospodarczych i politycznych problemach kraju. A te w trakcie pierwszej kadencji Thatcher były równie nabrzmiałe co w końcówce rządu laburzystów w poprzedniej dekadzie. Thatcherowski „cud gospodarczy” – okupiony wielkimi krzywdami społecznymi i skoncentrowany głównie w Anglii Południowo-Wschodniej – nastał dopiero w drugiej połowie lat 80. Starmer miałby liczyć, że jeśli ocali Ukrainę przed katastrofalnym dla niej pokojem, utrzyma transatlantyckie relacje mimo wszystkich ekscesów Trumpa, wreszcie – zapewni Wielkiej Brytanii kluczową rolę w nowym rozdaniu, jako jednej z głównych, obok Francji, gwarantek porozumienia ukraińsko-rosyjskiego, to ucieknie od wewnętrznych problemów.
Zasoby naturalne w zamian za prawo do życia? To neokolonialna propozycja
czytaj także
Jednak nie będzie mógł liczyć na takie poparcie dla swoich działań w Ukrainie, jakie Thatcher otrzymała w sprawie Falklandów. W tamtej wojnie Brytyjczycy bronili rodaków i swojego zamorskiego terytorium. Teraz angażują się w bezpieczeństwo odległego państwa, gdzie nie ma oczywistych interesów, w dodatku ryzykując konflikt z mocarstwem atomowym. Jakaś część wyborczego zaplecza Starmera będzie go teraz atakować za „politykę eskalacji”, grożącą „trzecią wojną światową”. Rosja ma swoje sposoby, by podsycić podobne nastroje w brytyjskim społeczeństwie.
Przeczekać Trumpa?
Powodzenie „planu Starmera” zależy przy tym od szeregu czynników, na które brytyjski rząd nie ma wpływu. Po pierwsze, od gotowości Stanów do udzielenia mu wsparcia i od odnowienia kanałów komunikacyjnych na linii Kijów–Waszyngton. Po drugie, na obecność wojsk jakichkolwiek państw NATO w Ukrainie nie zgadza się na razie Moskwa – bez wsparcia Trumpa Londyn z Paryżem nie mają narzędzi, by ją do tego zmusić.
Sierakowski: Euforia Amerykanów przytłacza, ale nie ma uzasadnienia [rozmowa]
czytaj także
Nawet gdyby plan się powiódł, jedynie odsunęłoby to w czasie trudne strategiczne decyzje, jakie Wielka Brytania musiałaby podjąć, gdyby Stany zaczęły się coraz bardziej wycofywać z Europy, a ta podjęła wysiłki na rzecz autonomii strategicznej. Starmer może ciągle wierzyć, że uda się jakoś przeczekać Trumpa. Oczywiście, nikt w Londynie i Europie nie ma złudzeń, że także jego następca wywodzący się z szeregów demokratów będzie stopniowo zwijał amerykański parasol nad Europą – bo Stany muszą redukować swoje globalne zobowiązania, a Europa jest dla nich mniej istotną sceną niż Indo-Pacyfik. Ale wszystko to mogłoby się dziać przy zachowaniu ramy NATO, podstawowych sojuszniczych zobowiązań i w tempie pozwalającym Europie stopniowo zwiększać odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo.
Najlepsze rozwiązanie dla Europy? Pryncypialny pragmatyzm. Może nawet sojusz z Chinami
czytaj także
Ale nawet w tym optymistycznym scenariuszu pozostaje pytanie o to, jak w tej nowej rzeczywistości powinna odnaleźć się Wielka Brytania. Jak określić swoją relację z Waszyngtonem, a jak z europejskimi stolicami? Stopniowa europeizacja NATO w naturalny sposób przybliżałaby Londyn do Kontynentu. Strategiczna autonomia Europy ma niewiele sensu bez Wielkiej Brytanii, jej potencjału, miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, przemysłu obronnego itd. Ale na ile pobrexitowy Londyn będzie gotów zaangażować się w nowy, europejski system bezpieczeństwa? Czy mimo wszystko nie będzie szukać jakiejś uprzywilejowanej relacji ze Stanami i innymi państwami anglosaskimi?
Do breturnu droga daleka
Brexit uderzył w Wielką Brytanię gospodarczo, ograniczył możliwości wymiany z kluczowym dla niej rynkiem. Według badań YouGov z końca stycznia 2025 roku tylko 30 proc. Brytyjczyków wierzy, że wyjście z Unii Europejskiej było dobrą decyzją, przeciwnego zdania jest 55 proc. Jeszcze mniej badanych – zaledwie 11 proc. – uważa, że to, jaki kształt w praktyce przybrał brexit, można uznać za sukces.
55 proc. Brytyjczyków – choć tylko 39 proc. zdecydowanie – popiera ponowne wejście do Unii Europejskiej – większym poparciem (64 proc.) cieszy się opcja zacieśniania relacji z Unią, ale bez dołączania do niej. I to wydaje się dziś polityką Starmera. Jego rząd prowadzi negocjacje z UE w sprawie wzajemnego uznawania kwalifikacji zawodowych, ułatwień dla brytyjskich artystów występujących na Kontynencie, współpracy energetycznej i wymiany produktów rolnych – ale wszystko to poza wspólnym rynkiem. Związana z nim kwestia swobody przepływu osób znów umieściłaby w centrum debaty publicznej temat „niekontrolowanej migracji”, dając paliwo partii UK Reform Nigela Farage’a, która w wielu robotniczych okręgach wyborczych była druga, za Partią Pracy.
czytaj także
Zapowiedziana przez Trumpa wojna celna z Europą wprowadza dodatkową niepewność. Trudno będzie sprzedać wyborcom zbliżenie gospodarcze z Europą, gdy stanie się ona ofiarą trumpowskich ceł, a Wielka Brytania będzie kuszona korzystniejszym układem handlowym. Gdyby nie brexit, to i Unia, i Londyn miałyby dziś, jako część wspólnego rynku, znacznie silniejszą pozycję w negocjacjach z Trumpem – ale karty są, jakie są.