W Polsce, kraju największych w Unii Europejskiej nierówności, rząd dusz sprawują bogaci. To ich propaganda wmawia nam, że system jest sprawiedliwy, sprawiedliwość społeczna to peerelowska mrzonka i że to normalne, kiedy państwo obojętnie patrzy, jak silny bije słabego.
Sprawiedliwość społeczna to zasada, która pojawia się w artykule 2. Konstytucji RP. Choćby z tego powodu musi być więc ważna. Jednak zarówno prawodawstwo, jak i orzecznictwo sądów oraz praktyka życia społecznego i gospodarczego wskazują, że to jedynie martwy, niewiele znaczący zapis dobrych chęci Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego, której miałem zaszczyt być członkiem.
Tak jest, bo prawie nikt nie rozumie, że społeczeństwo powinno być sprawiedliwie urządzone. Chodzi o taki ustrój i system rządów, który za naczelne zadanie stawia sobie walkę z ubóstwem i wykluczeniem społecznym. W krajach biednych główny nacisk kładzie się na wzrost i rozwój gospodarczy. W krajach o wysokim dochodzie narodowym, takich jak Polska, gdzie już jest co dzielić, chodzi o sprawiedliwy podział wspólnie wytwarzanego dochodu narodowego. Bo bieda i wykluczenie nie wynikają tam ze zbyt niskiego PKB, tylko ze skrajnie niesprawiedliwego podziału dochodu narodowego.
czytaj także
A zatem w postulat budowy sprawiedliwego społeczeństwa, państwa kierującego się zasadą sprawiedliwości społecznej, wpisany jest postulat równości. Liberałowie powiedzą, że wystarczy równość wobec prawa, ale to kłamstwo. Formalna równość bogatego i biednego przed sądem nie istnieje, bo po jednej stronie jest wyelegantowany, pięknie pachnący adwokat, z którym dobrze zarabiającemu sędziemu jest o wiele łatwiej się porozumieć, a nawet utożsamić – a po drugiej jest pozbawiony pełnomocnika, niemający pojęcia o prawie zwykły obywatel o co najwyżej przeciętnych dochodach. Zdarza się, że reprezentuje go adwokat z urzędu, który jednak niezbyt się stara. Jednocześnie ustawy, tak jak orzecznictwo sądów, faworyzują silniejszą stronę sporów sądowych – właścicieli, kredytodawców, przedsiębiorców, kamieniczników, słowem przedstawicieli tzw. elit.
Ludzie, którzy przychodzą do mnie poskarżyć się na swój los, nie zawsze chcą wyrównania konkretnych krzywd. Często chodzi im bardziej o to, by sprawiedliwości stało się zadość. Nie mieści im się w głowie, że sąd wydaje wyrok na korzyść lichwiarza, który puścił z torbami ciężko pracującą rodzinę. Że można w sądzie przyklepać czynsz, który jest o wiele wyższy niż całkowity dochód rodziny. Że wreszcie pracodawca, który zaniedbał zasady BHP, doprowadzając do śmierci lub kalectwa pracownika, pozostaje bezkarny albo może się wykpić niewielkim odszkodowaniem, pozostawiając rodzinę bez jedynego żywiciela.
Takich krzywd i niesprawiedliwości można by wymieniać bez liku. Chodzi o to, że istnieje coś takiego jak zasady współżycia społecznego, moralność, którą ludzie się kierują. I jest to moralność, której przeczą zarówno prawo, jak i wyroki sądowe. Jest to bowiem prawo silniejszego, bogatszego przeciwko prawom człowieka, pracownika, lokatora.
Kiedyś o równość i sprawiedliwy podział wytworzonego dochodu walczyły związki zawodowe. Kiedy notujący wielkie zyski przedsiębiorcy płacili za mało, ludzie strajkowali i wyrywali im z gardła przynajmniej część tego, co im się należało. Dziś związki są słabe, strajki prawie się nie zdarzają, a jedynym sposobem na wywalczenie bardziej sprawiedliwego podziału dóbr jest regulacja.
Nawet jednak w tej sytuacji uboga większość wciąż może przegłosować bogatą i pazerną mniejszość. Wymagałoby to jednak solidarności, wspólnego działania wyzyskiwanych i oszukiwanych. Tymczasem w Polsce, kraju największych w Unii Europejskiej nierówności, rząd dusz sprawują bogaci. Krzywdziciele. Ci sami, którzy windują ceny mieszkań i zarabiają na ich zwyżce, żądają niemożliwie wysokich czynszów i z pewnością nie wynajmą mieszkania rodzinie z dziećmi. To oni, to ich propaganda wmawia nam, że system jest sprawiedliwy, sprawiedliwość społeczna to peerelowska mrzonka i że nie ma nic złego w tym, że państwo obojętnie patrzy, jak silny bije słabego.
Istnieją w Polsce ustawy mające chronić słabszą stronę stosunków społecznych. To choćby prawo pracy. Tyle że łamanie przepisów o płacy minimalnej nie spotyka się z żadną skuteczną reakcją państwa. A pracodawca, który nie wypłaca wynagrodzenia, nie trafia do więzienia, gdzie jest jego miejsce wśród innych złodziei, bo to pracodawcy nadają ton mediom i władzy.
Są przepisy chroniące lokatorów przed przemocą i bezprawnymi, niepopartymi decyzją sądu eksmisjami. Ale państwo na takie praktyki w ogóle nie reaguje. Bo zysk właściciela jest dla tego państwa dobrem nadrzędnym nad prawami człowieka i obywatela.
Polityka zaciskania pasa to narzędzie, którym kapitalizm wymusza posłuszeństwo [rozmowa]
czytaj także
Aby zasada sprawiedliwości społecznej zapisana w konstytucji zaczęła być stosowana, trzeba to wywalczyć. Byłem ostatnio na proteście młodych ludzi domagających się budownictwa czynszowego, realizacji konstytucyjnego prawa do dachu nad głową. Jeden z nich miał na koszulce napis: „Żadnych eksmisji, żadnego wyzysku, żadnej biedy!”. Zaczęło się?