Odejmijmy wszystkie zegarki i farfocle związane z zabawą z autorem/narratorem. Zostanie nam poprawnie napisany pop. Niezły, ale daleko mu do wybitności. I myślę sobie, że chyba to jest istota twórczości Twardocha, która zapewnia mu tak szerokie grono fanów.
Szczepan Twardoch, Powiedzmy, że Piontek, Wydawnictwo Literackie 2024
Zbliżam się do swoich pięćdziesiątych urodzin, panie Trout – powiedziałem. – Robię generalne porządki przed wkroczeniem w zupełnie nowy okres życia. W podobnym stanie ducha hrabia Tołstoj uwolnił swoich chłopów pańszczyźnianych, a Thomas Jefferson niewolników. Ja daję swobodę wszystkim bohaterom moich książek, którzy mi tak wiernie służyli przez lata pracy pisarskiej.
Twardoch – Śląsk – Górnicy – Piontek. Ten krótki ciąg skojarzeń – jedynie po przeczytaniu tytułu – doprowadził mnie do Alojzego Piontka. To była bardzo głośna historia: w kopalni w Zabrzu doszło do katastrofy górniczej. Kilku górników uratowano prawie od razu, pozostałych jedenastu poszukiwano bardzo długo i jeden z nich przeżył, właśnie Alojzy Piontek. Spędził w małej przestrzeni pod ziemią 158 godzin, to ponad sześć dni i nocy w ciemności, bez jedzenia, pijąc własny mocz. To był cud, o którym rozpisywały się gazety, pokazywano w telewizji.
Ale to nie ten Piontek, bohaterem powieści Twardocha jest Erwin Piontek. Niepotrzebna dygresja? Wszystko, co jest, jest potrzebne, tu cytuję autora (oraz Hegla). Zresztą Twardoch też nie unika dygresji. Czy znał tę historię? Mieszkał na Śląsku i miał wtedy osiem lat, zakładam, że znał. Może przez chwilę pomyślał o niej, wybierając nazwisko swojego bohatera, bo o Alojzym można powiedzieć, że chociaż już nigdy nie zjechał pod ziemię, to miał darowane „drugie życie”. A autor, jak czytamy już na początku, postanowił oswobodzić swoich bohaterów.
Erwinowi dał trzy życia, testując różne jego warianty – co by było, gdyby dokładnie ten sam egzemplarz ludzki dorastał i żył w innych okolicznościach. Ale o tym napiszę potem. Bo to uwolnienie bohatera, a przynajmniej jednego z jego wariantów, jest bardziej dosłowne: będzie gawędził z autorem, sprzeczał się o swoje losy, a nawet – co może zabawne – zarzucał mu fetyszystowski stosunek do broni, samochodów i upodobanie do opisywania sadomasochistycznych scen seksualnych. (Ja dodałabym kilka innych zarzutów, które w metaforycznym skrócie nazwę „testosteronem”).
czytaj także
Z kim właściwie przekomarza się Erwin Piontek? Z autorem, który występuje pod własnym nazwiskiem, czy z narratorem, który przedstawia się jako tożsamy z autorem, ale przecież sam jest kreacją literacką? Ten natrętny narrator/autor jest w książce wszechobecny, wciąż podkreśla swoją twórczą rolę, wplata swoje wspomnienia w opowieść – może prawdziwe, a może fikcyjne. I gdyby losy jednego z Piontków potoczyły się inaczej, mógłby nawet być jego potomkiem. I nieustanie bawi się paradoksami – kim jest autor, który stwarza autora, który jest bohaterem opisywanym przez narratora – a w każdym razie coś w tym rodzaju. Jak nie wiecie, to spytajcie Heideggera.
Strasznie dużo w tym „ja” – ja, Twardoch, ja, autor, ja, demiurg światów… To wszystko moje, mojego ego dzieła. A przecież od dawna wiadomo, że autor nie żyje – spytajcie Rolanda Barthes’a. Oraz dzieło literackie nie istnieje – spytajcie Stanleya Fisha, a w ostateczności Lacana. Jeżeli na chwilę istnieje, to w umyśle odbiorcy, ale i to wątpliwe.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Gdyby wyrzucić z książki tego natrętnego narratora i wszystkie metapoziomy, to co by w niej zostało? Trzy historie.
Pierwsza. Erwin Piontek to 73-letni, emerytowany górnik. Całe życie spędził, pracując, nie nadużywając, kochając żonę, dzieci, wnuki… Ale miał jedno marzenie, żeby pływać po morzach i oceanach, a nie fedrować pod ziemią; żeby opłynąć świat dookoła, nie zawijając do żadnego portu. Wydaje się, że to mission imposible, ale Erwin znajduje sposób, żeby jakoś spełnić to marzenie – pływa w kółko, nie zawijając do portów, po Zalewie Rybnickim, licząc mile i wyobrażając sobie kolejne punkty na mapie. Może to trochę nudnawa, ale też trochę wzruszająca historia, niestety popsuta, kiedy autor stara się ją ożywić kabaretowym humorem – śmieszne media, które przerabiają to na memy i sensację, albo na pokład łódki Erwina trafia pani jakby wzięta z Królowych życia.
Druga. Erwin urodził się w XIX wieku, mówił po śląsku, uważał się za Niemca. Ojciec go bije, więc ucieka z domu i chce zostać marynarzem, ale zamiast tego ląduje w Afryce – to sam początek tworzenia niemieckich kolonii, Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej. Trochę zajmuje się handlem, zaciąga do wojska i bierze udział w eksterminacji ludu Heraro. Spotykamy go, kiedy on spotyka swego wroga, przywódcę buntu plemienia Nama przeciwko Niemcom, Henrika Witbooi (1830–1905, bohater narodowy Namibii).
Na Śląsku musimy obalić mity nie tylko polskie, ale i niemieckie
czytaj także
Witbooi mógłby go zabić, ale tego nie czyni w zamian za pewną obietnicę. Towarzyszy im oczywiście autor/narrator, niewidzialny i konno. To nawet zabawne, w każdym razie zabawniejsze od Heideggera. Erudycja Twardocha nieraz rzeczywiście koncentruje się na fetyszach – broni, samochodach, ostatnio jachtach, a w tej książce – trzeba przyznać, że wyjątkowo jak na tego autora powściągliwie – na zegarkach. Mimo wszystko uważam to za wartość dodaną jego powieści, szczególnie jeśli nie są to rzeczy, a historyczne okoliczności, albo kiedy opowiada o losach Ślązaków. Zawsze to ciekawsze od światów przedstawionych osób autorskich, którzy wiedzą tylko tyle, ile w sobie, albo dookoła siebie, zobaczyli.
Trzecia. Erwin jest co prawda z wykształcenia socjologiem, ale sprzedaje samochody, ma żonę, dwoje dzieci, słowem: nudny mieszczuch. (Chociaż może nie wiedzieć, jak wygląda ta żona, ani jakiej płci są dzieci, dopóki autor nie dopisze mu tej pamięci). Autor, czyli postać stworzona przez autora – przypomnij: kim jest ten, który pisze o autorze? – jest w tej trzeciej historii najbardziej obecny i konwersuje sobie z próbującym uwolnić się bohaterem.
Jest rok 2031. W 2028 doszło do zamachu stanu. Teraz Polska jest Ludowym Państwem Polskim, uzależnianym i kontrolowanym przez Rosję i Białoruś. Przedtem oczywiście było wiele powodów do niezadowolenia i krytyki, ale jedyną alternatywą jest ruski mir i komuna, pamiętajmy o tym! Jak widać, to opowiadanie z gatunku political fiction, które przypomina nam, że Twardoch debiutował jako twórca fantastyki. Jak się okazuje, Erwin jest sobowtórem Dyktatora i z tego wynikną rozmaite przygody, a skończy się to bajkowo. (Fantastyka, którą lubię najbardziej, to gatunek realistyczny, tyle że osadzony w innych realiach, ale konsekwentnie). A sens tego zakończenia jest dość prosty – najważniejsze w życiu są nasze pragnienia, przyjemności, trochę luksusu, jacht i rodzina.
I teraz znowu odejmijmy wszystkie farfocle związane z zabawą z autorem/narratorem. Zostanie nam poprawnie napisany pop. Niezły, ale daleko mu do wybitności. I myślę sobie, że chyba to jest istota twórczości Twardocha, która zapewnia mu tak szerokie grono fanów. Doceniam, albo przynajmniej dostrzegam, że dołożył do tego różne komplikacje konstrukcyjne, erudycję oraz manieryzmy językowe – bardziej manieryzmy niż własny styl, ale mogę być niesprawiedliwa. To są rzeczy, których można się nauczyć, wypracować i to dobrze, żeby autorzy się rozwijali, bo to są potrzebne dodatki. Ale jest jeszcze to „coś”, czego nie można się nauczyć. I ostatecznie Twardoch zawsze pozostanie dbającym o formę, szukającym udziwnień i robiącym research do swoich powieści sprawnym rzemieślnikiem. (To nic złego).
Aha, zapomniałam powiedzieć, że każde ważne wydarzenie w powieści ma miejsce w piontek.