Nie byłam entuzjastką „Małego życia” Hanyi Yanagihary, które tak się w Polsce podobało. Bardziej zainteresował mnie jej później w Polsce wydany debiut „Ludzie na drzewach”. A jak jest tym razem?
Hanya Yanagihara, Do raju, przeł. Jolanta Kozak, W.A.B. 2023
Nabrał zwyczaju odbywania co wieczór przed kolacją spaceru wokół parku: dziesięć okrążeń, czasem rozmyślnie powolnych, czasem dziarskich, a potem powrót po schodach do domu i swojego pokoju, by umyć ręce i poprawić krawat przed zejściem do stołu.
Pewien bogaty mężczyzna zakochał się w pewnej biednej osobie. Jego rodzina uznała, że nie jest to dla niego odpowiednia partia i że na pewno osobie tej chodzi jedynie o pieniądze i zostanie przez nią zdradzony. On jednak wyrzekł się fortuny i wyjechał z nią do Kalifornii. Tu opowiadacz przerwał, dalszy ciąg miał opowiedzieć za tydzień, ale nigdy już nie pojawił się na tym placu ani na tej wyspie. A historia ta podobno wydarzyła się dwieście lat wcześniej, teraz jest rok 2094.
Gdzie? W kraju, który chyba wciąż, tak jak przed dwustoma laty, nazywa się Wolnymi Stanami Zjednoczonymi (nie mylić ze Stanami Zjednoczonymi, bo to alternatywna rzeczywistość). Na placu, który kiedyś był placem Waszyngtona. Na wyspie, która kiedyś była Manhattanem, a teraz jest strefą ósmą. Ludzie przychodzą posłuchać opowiadaczy – ten był kiedyś znanym pisarzem – ponieważ nie ma już książek, kina, internetu, wszystko to zostało zakazane, pozostały tylko koncerty. Opowiadacze nie są popierani przez władzę, ale ich działalność jest legalna, chociaż cenzurowana, za słuchanie można zapłacić pieniędzmi albo kuponami na żywność.
czytaj także
Nad miastem krążą „muchy” – automaty podglądające i podsłuchujące. Prywatny drobny handel i rzemiosło są tolerowane, ale zasadniczo wszystko należy do państwa. Działania antypaństwowe karane są śmiercią podczas publicznych ceremonii albo zesłaniem do obozów, represje obejmują też rodziny skazanych, którym na przykład ogranicza się możliwość edukacji.
To nie wszystko, ale już wiecie, o co chodzi. Wolne Stany Ameryki zamieniły się w totalitarne, bezwzględne państwo. Jak do tego doszło? To wszystko przez kolejne epidemie i pandemie od lat gnębiące świat. Sposobem na nie było tworzenie ośrodków izolacyjnych, takich dość okropnych obozów, do których wysyłano wszystkich z najmniejszymi objawami choroby. W myśl zasady: trzeba poświęcić chorych, żeby uratować resztę. Zamykano też ściśle granice, zakazywano podroży. I tak to poszło… Przeciwnicy takich rozwiązań działają w tajnych organizacjach, często przekonani o tym, że wirusy są tworzone w rządowych laboratoriach i rozsiewane, żeby móc poradzić sobie z różnymi niechcianymi grupami: biednymi, czarnymi, imigrantami. No, ale to już przesada, czy nie wystarczy, że jest to niehumanitarne?
czytaj także
Do wszystkiego dokładają się jeszcze zmiany klimatyczne, po mieście trzeba chodzić w chłodzących kombinezonach, a do brzegów dobijają łódki z imigrantami, które spycha się do morza, żeby utonęli. Można niekiedy odnieść wrażenie, że to dystopia napisana dla antyszczepionkowców. I jeszcze dodajmy do tego działania prorodzinne, nacisk na zawieranie małżeństw, ograniczenia dla singli, dyskryminację par jednopłciowych, nacisk na prokreację, choćby zasiłki na dzieci. Co to za pomysł, żeby płacić za posiadanie dzieci?
W tej rzeczywistości, na przestrzeni kilku dziesiątków lat, rozgrywa się rodzinna historia małżeństwa gejów pochodzących z Hawajów, ich syna i wnuczki. Rodziny podzielonej poglądami politycznymi, w której jeden z ojców jest naukowcem i architektem nowych sanitarnych porządków, a syn młodym rewolucjonistą. Szczególnie ważna jest wnuczka, która przeżyła chorobę, ale ta zmieniła jej osobowość, odebrała żywotność, energię, wyobraźnię, sprawiła, że ma kłopoty z komunikacją z innymi. I jest to końcowa, najdłuższa część tej stronopozytywnej (752 strony) powieści. A jak to się zaczyna?
czytaj także
Koniec XIX wieku, w bogatej rezydencji na placu Waszyngtona mieszka smutny i samotny David, który ma wszystko, ale nie bardzo wie, co zrobić ze swoim życiem. Opiekujący się nim dziadek stara się zaaranżować jego małżeństwo z miłym, bogatym i starszym od Davida Charlesem, ale David zakochuje się w pięknym, młodym i podejrzanym o oszustwa Edwardzie. Tak, w Wolnych Stanach Ameryki małżeństwa gejowskie i lesbijskie są czymś nie tylko dopuszczalnym, ale całkowicie normalnym i cieszącym się takim samym szacunkiem. Zmieni się to dopiero w tym złym totalitarnym świecie. Nietrudno tu rozpoznać wariację na temat opowiadania Henry’ego Jamesa Dom na placu Waszyngtona, a przynajmniej znanego filmu Agnieszki Holland, Plac Waszyngtona.
To w zasadzie jest saga rodzinna, domyślamy się, że są to kolejne pokolenia, choć nie jest jasno wyłożone, jak przebiegają linie pokrewieństwa, a ich śledzenie jest trochę utrudnione przez to, że dominują tu geje. Ale to jedna z bzdur powielanych przez prawicę, że geje nie mogą mieć dzieci, przecież nie są bezpłodni. (Skoro geje, to będzie też opowieść z czasów epidemii AIDS). Za to we wszystkich częściach powieści i kolejnych latach bohaterowie noszą te same imiona, powtarza się to samo nazwisko i w ten czy inny sposób wracamy na plac Waszyngtona. No i są to Hawajczycy. To kolejny ważny wątek powieści. Nie każdy wie, że Hawaje, zanim zostały stanem Ameryki, były królestwem i miały swoją królową. W powieści pragną odzyskać niepodległość i tak się w niewyjaśnionych okolicznościach staje. Natomiast ich dziedzictwo kulturowe wciąż jest zawłaszczane przez Amerykanów. (Rodzina autorki, urodzonej w Stanach, pochodzi z Hawajów).
Nie byłam entuzjastką, to może nawet mało powiedziane, Małego życia, które tak się w Polsce podobało. Bardziej zainteresował mnie jej później w Polsce wydany debiut Ludzie na drzewach, głównie ze względu na antropologiczną tematykę i pierwowzór bohatera, czyli dwuznaczną postać noblisty Daniela Gajduska.
czytaj także
A jak jest tym razem? Ja jestem zadowolona, bo lubię szeroko rozumianą fantastykę. Szeroko, to znaczy też taką, którą już zalicza się do prawdziwej, a nie tej niby gorszej, gatunkowej literatury. Jak pisał dawno już Andrzej Sapkowski, fantastykę poznajemy po okładkach. Tu okładka mówi nam, że to prawdziwa literatura, i w tych nietypowych dekoracjach opowiada o ważnych i odwiecznych wartościach – wolności, miłości, rodzinie, trudnych ludzkich wyborach itede. Mnie raczej bawiły dekoracje, no i w przeciwieństwie do wielu książek z tego gatunku jest to naprawdę dobrze napisane. Możecie uznać, że z nadmiarem szczegółów, zbyt powolnie, wiele kwestii dotyczących konstrukcji świata, w którym osadzana jest akcja, nie jest wyjaśnionych i Mordor nie zostanie pokonany, ale mnie te pozornie oderwane, a jednak składające się na całość opowieści wciągnęły.
Gdzie jest zatem ten raj? Do raju, czyli dokąd? Niech będzie, zdradzę wam: „do Londynu, do moich najukochańszych, do wolności, do bezpieczeństwa, do godności – do raju” (Nowa Brytania i stara Europa pozostały demokracjami).
Abdulrazak Gurnah, Raj, przeł. Krzysztof Majer, Wydawnictwo Poznańskie
Najpierw chłopak. Na imię miał Yusuf, a dom opuścił nagle, mając dwanaście lat.
Został oddany za długi ojca „wujowi”, bogatemu kupcowi. Będzie pracował w sklepie i zachwycał się prawdziwie rajskim ogrodem okalającym dom bogacza, z czasem coraz częściej pomagając ogrodnikowi. Gdy stanie się już młodym mężczyzną, znajdzie tam inne pokusy: kobiety mieszkające w tym domu, dwie żony kupca, właściwie też niewolnice. Zanim do tego dojdzie, wyruszy z karawaną kupiecką na długą, czasem niebezpieczną i wyczerpującą wyprawę, do granic znanego świata. Rzecz dzieje się w Niemieckiej Afryce Wschodniej (Niemcy utraciły tę kolonię po I wojnie światowej), dzisiaj to Tanzania. Poznaliśmy już te miejsca w poprzedniej powieści niedawnego noblisty.
czytaj także
Teraz zyskują jednak wyraźniejsze granice – takie, które mieszczą się w wyobraźni miejscowych. Gdzieś tam są miasta białych, a opowieści o nich brzmią jak bajki. Gdzieś Indie i tam może nawet rajski ogród, ale w mitycznej rzeczywistości, na innym poziomie, dalej mur, za którym straszą Gog i Magog i nic już więcej nie ma. Mieszkańcy wybrzeża: kupiec, chłopak i inni bohaterowie to muzułmanie, posługują się językiem suahili, a ci lepiej wykształceni arabskim, są też hindusi i sikhowie. Żywiołem tej powieści jest też język – nietłumaczone na polski wyrażenia arabskie i w suahili, gadanina, pojedynki słowne, obelgi i przekomarzanki, często dość obsceniczne, różne opowieści…
Im dalej karawana zagłębia się w interior, tym więcej języków, grup etnicznych, wiosek, czasem miasteczek, każde z własnym władcą i zwyczajami – dla handlarzy to dzikusi, ale mogą mieć kość słoniową i złoto, niewolników już nie sprzedają. Od czasu do czasu pojawia się jakiś biały, budzący lęk i zdziwienie swoim wyglądem, podobno je żelazo, umie ożywiać zmarłych i nie wiadomo, czy ma skórę. Jednak czuć już zarzuconą na te terytoria siatkę władzy, niejasnego prawa i jawnej przemocy, kiedy jest ono egzekwowane.
czytaj także
Czy te dawne kultury, które prędzej czy później ulegną sile białego człowieka, są rajem? Nie bardzo, bywają okrutne, wojownicze, niebezpieczne dla przybyszy. Rajskie są niektóre widoki – góry, otaczające je niezwykłe światło, wodospady. Gdzie jest zatem raj? Warunkiem, żeby do niego dotrzeć, jest odzyskanie choćby tej wewnętrznej wolności. „Wychowali nas na ludzi nieśmiałych i posłusznych, byśmy czcili ich, nawet gdy będą nami poniewierać” – mówi Jusuf, mając na myśli i „wuja”, i całą resztę. Ogród, w którym tak lubił przebywać, nie jest wcale rajem, jest ich ogrodem, czyli częścią piekła. Trzeba odnaleźć w sobie odwagę, zaryzykować własne wybory, pozwolić sobie na marzenia o własnym raju.
Raj jest soczewką, przez którą widać złożoność afrykańskich problemów, nie tylko tych dawnych, bo dekolonizacja wcale nie stworzyła rajów na tym kontynencie. Ciekawa książka, skomponowana trochę jak przypowieść, bardziej zwarta niż poprzednia, tym razem mocniej do mnie przemówiła.