Nawet jeśli liczyliśmy na więcej, to z ubiegłotygodniowego szczytu NATO w Madrycie płyną też pozytywne wnioski. Sojusz stracił złudzenia co do Rosji, a kolejne państwa upatrują w NATO i międzynarodowej współpracy ratunku przed agresywną polityką Kremla. Czego jeszcze się dowiedzieliśmy, jeśli chodzi o ochronę państw bałtyckich, stosunek do Chin czy ustępstwa na rzecz Turcji?
Jeśli celem Władimira Putina było odepchnięcie NATO od granic Rosji, to nie mógł tego zadania wykonać gorzej. Atak na Ukrainę zjednoczył Zachód, zmobilizował Sojusz do zwarcia szeregów i przyciągnął do niego państwa, które o wchodzeniu w wojskowe alianse jeszcze niedawno nie myślały. Chyba już nikt w Europie nie ma złudzeń co do charakteru reżimu sprawiającego obecnie rządy na Kremlu, chociaż niestety wciąż wielu ma je co do charakteru samej Rosji, która nadal bywa przedstawiana jako na ogół kulturalna, tylko że akurat teraz rządzą nią nieodpowiedzialni ludzie. Na szczęście wśród politycznych liderów państw Zachodu zdaje się przeważać optyka, w której Rosja jest i będzie agresywna, nawet jeśli rosyjska głowa państwa się zmieni. Wszak jeszcze niedawno za kremlowskiego liberała był uważany Dmitrij Miedwiediew, którego obecne wpisy na Telegramie mogłyby zawstydzić nawet Ramzana Kadyrowa. Ubiegłotygodniowy szczyt NATO w Madrycie tę zmianę perspektywy patrzenia na Rosję potwierdza, chociaż pewien niedosyt po nim pozostaje.
Brygady zamiast batalionów
Z naszej perspektywy najważniejsze jest oczywiście wzmocnienie wschodniej flanki NATO. Siły Sojuszu znajdujące się w naszym regionie nie dają poczucia bezpieczeństwa mieszkańcom Europy Środkowo-Wschodniej, a w szczególności państw bałtyckich. Dała temu wyraz premierka Estonii Kaja Kallas, która skrytykowała dotychczasową strategię obronną Sojuszu, według której kraje bałtyckie miałyby być odbijane, a nie bronione.
Szwecja i Finlandia w NATO. Sierakowski: To może nam dać dekadę spokoju
czytaj także
Doświadczenia ukraińskich miast i miasteczek, przez które przeszły rosyjskie wojska – mordujące, gwałcące, grabiące i niszczące wszystko, co się da – dowiodły, że po wpuszczeniu Rosjan gdziekolwiek może już nie być czego odbijać. Zwiększenie liczby żołnierzy chroniących Litwę, Łotwę i Estonię było więc absolutnie kluczowe. Od 2017 roku stacjonują tam grupy bojowe liczące po ponad tysiąc żołnierzy, co może i ma potencjał odstraszania, lecz obronny niewielki. Na szczęście w nadchodzącym czasie ma się to zmienić.
Sojusz zdecydował o poszerzeniu sił rozmieszczonych w krajach bałtyckich do rozmiaru brygady, czyli kilku tysięcy żołnierzy w każdym z państw. Nie będą oni tam jednak stacjonować stale. W danym kraju rozlokowane będzie ich dowództwo, broń, innego rodzaju sprzęt i część żołnierzy. Większość brygady stacjonować będzie w kraju pochodzenia, w gotowości do jej błyskawicznego przerzucenia w razie potrzeby.
Bałtowie czuliby się zapewne bezpieczniej, gdyby brygady stacjonowały tam przez cały czas. Warto jednak pamiętać, że Rosja nie ma możliwości wejścia na terytorium NATO z zaskoczenia. Zgrupowanie wojsk w pobliżu granic państw NATO zostałoby odpowiednio wcześniej wykryte. O możliwej inwazji na Ukrainę USA alarmowały już kilka miesięcy przed 24 lutego. Będzie więc sporo czasu na ewentualne przerzucenie brygad NATO nad Bałtyk.
Tego czasu zapewne wystarczy również do przerzucenia w miejsce konfliktu wojsk pozostających pod dowództwem samego NATO. Obecnie w ramach sił szybkiego reagowania (Responce Force) NATO ma do dyspozycji ok. 40 tys. żołnierzy, którzy mogą być oddani do dyspozycji w ciągu 15 dni. Po szczycie w Madrycie, w ramach nowego NATO Force Model, Sojusz będzie miał do dyspozycji we względnie krótkim czasie 300 tysięcy żołnierzy. Jak na razie mechanizm ten dopiero jest tworzony, a jego finalizacja nastąpi w przyszłym roku.
Całość nowych sił NATO nie będzie dostępna od razu. Pierwsza grupa – licząca ok. 100 tys. żołnierzy – będzie w gotowości maksymalnie w ciągu 10 dni. W ciągu miesiąca w dyspozycji NATO będzie kolejnych 200 tys. żołnierzy, a pełną mobilizację Sojusz osiągnie w czasie 30–180 dni – a więc najpóźniej w ciągu pół roku. Wszystko będzie zależeć od potrzeb, czyli sytuacji w zagrożonych krajach, jak i zapewne stopnia mobilizacji sojuszników.
Zagrożenie nazwane po imieniu
Polsce zależało szczególnie na utworzeniu nad Wisłą amerykańskiej stałej bazy wojskowej, na wzór na przykład tej niemieckiej w Ramstein, gdzie stacjonuje kilkadziesiąt tysięcy amerykańskiego personelu wojskowego wraz z rodzinami. Istnienie takiej bazy bez wątpienia zwiększyłoby bezpieczeństwo Polski, poza tym dałoby też wyraźny sygnał Rosji, że państwa naszego regionu nie stanowią już członków drugiej kategorii. Niestety, czas na ustanowienie stałej bazy wciąż jeszcze najwyraźniej nie nadszedł.
Dostaniemy jednak nielichą nagrodę pocieszenia w postaci stałego wysuniętego stanowiska dowództwa V Korpusu US Army wraz z kwaterą główną garnizonu i batalionem wsparcia. Na stałe w Polsce stacjonować będzie więc kilkaset osób z personelu wojskowego USA. Będą to pierwsze siły USA stacjonujące na stałe na wschodniej flance NATO. Ulokowani będą w tym samym miejscu, w którym wysunięte dowództwo stacjonuje już od 2020 roku – czyli w Poznaniu. Pentagon w komunikacie zapewnił również, że USA nie tylko utrzymają obecną rotacyjną obecność w Polsce, ale będą dążyć do jej wzmocnienia.
Uzupełnieniem amerykańskich sił na wschodniej flance będzie rotacyjna brygada bojowa ulokowana w Rumunii. Poza tym Amerykanie wyślą też dwie eskadry myśliwców F-35 do Wielkiej Brytanii, a do hiszpańskiej bazy marynarki wojennej w Rota dwa dodatkowe niszczyciele – łącznie będzie ich tam sześć.
Poza tym NATO przyjęło też nową koncepcję strategiczną, w której Rosja została wprost uznana za zagrożenie: „Federacja Rosyjska jest najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa sojuszników i pokoju w obszarze euroatlantyckim”. Jako ryzyko wskazano także integrację wojskową Białorusi z Rosją i możliwość wykorzystywania przez tę ostatnią także środków niekonwencjonalnych, czyli na przykład cyberataków.
Tak jasne wskazanie głównego zagrożenia kontrastuje ze wcześniejszą strategią NATO, w której Rosja była przedstawiana jako partner. Na szczęście Sojusz pozbył się już złudzeń, co daje nadzieję, że w przyszłości wschodnia flanka, najbardziej narażona na rosyjską agresję, będzie wzmacniana. Równocześnie za takie zagrożenie nie uznano wprost Chin, chociaż wskazano, że ChRL prowadzi szereg działań kwestionujących ład międzynarodowy. Można więc przypuszczać, że NATO więcej uwagi poświęci regionowi Pacyfiku – nieprzypadkowo zresztą na szczyt zostały zaproszone także Japonia, Korea Południowa, Australia i Nowa Zelandia.
czytaj także
Nordycy wierzą w NATO
Oczywiście najważniejsze decyzje zapadły pierwszego dnia szczytu, gdy Turcja zawarła trójstronne memorandum dyplomatyczne ze Szwecją i Finlandią, dzięki czemu nie będzie blokować ich akcesji – przynajmniej na razie. Erdoğan już zapowiedział, że w razie niewywiązania się obu państw z porozumienia nie prześle wniosku ratyfikacyjnego do tureckiego parlamentu. Samo porozumienie zostało okrzyknięte jako „sprzedanie Kurdów”, co jest jednak sporym nadużyciem. Szwecja i Finlandia zobowiązały się między innymi do współpracy z Turcją w zwalczaniu terroryzmu i niewspierania organizacji kurdyjskich, spośród których jednak tylko PKK została w memorandum wprost nazwana terrorystyczną. Co nie jest kontrowersyjne, gdyż za taką jest ona już uznawana w UE. Poza tym Szwecja i Finlandia zgodziły się na zniesienie embarga na dostawy broni do Turcji oraz szybkie rozpatrzenie tych tureckich wniosków o ekstradycję, które już wpłynęły. Będą one jednak rozpatrywane przez tamtejsze sądy na podstawie Europejskiej Konwencji o Ekstradycji. Trudno więc przypuszczać, że nordycy odstawią do Turcji jakiegokolwiek Kurda bez wyraźnych dowodów na działalność terrorystyczną.
czytaj także
Poza tym Erdoğan nie otrzymał właściwie niczego szczególnego. Nadal nie ma zgody na sprzedaż F-35 do Turcji, a administracja Bidena wyraziła jedynie gotowość do poparcia przed Kongresem wniosku Turcji o sprzedaż i modernizację F-16. Układanie się z coraz bardziej autorytarną Turcją może pozostawiać pewien niesmak, jednak to wciąż formalnie nasz sojusznik w NATO. Turcja nie przyłączyła się do sankcji wymierzonych w Rosję, jednak równocześnie wysyła uzbrojenie do Ukrainy, szczególnie drony Bayraktar – także bezpłatnie.
O zbawiennych dla bezpieczeństwa naszego regionu skutkach akcesji Finlandii i Szwecji do NATO napisano już wiele. Drastycznie zwiększą one możliwość obrony państw bałtyckich i uniemożliwią Rosji swobodne operowanie na Bałtyku. Przede wszystkim jednak dowodzą, że Sojusz nadal jest filarem bezpieczeństwa w regionie. W Polsce nie brakuje głosów, że NATO rzekomo jest wydmuszką, a gdy przyjdzie co do czego, to sojusznicy zostawią nas samych. Najwyraźniej Szwedzi i Finowie nie podzielają tych opinii, skoro w takim krótkim czasie postanowili odejść od swojej polityki bezaliansowości, ryzykując przy tym ewentualną agresywną reakcję Kremla. Sojusz jest gotowy do obrony Europy przed ewentualnym agresorem – wymienionym wreszcie z nazwy – i wciąż otwarty na nowych członków, którzy doceniają bezpieczeństwo, jakie daje jego parasol ochronny. I to jest najważniejsze przesłanie ze szczytu w Madrycie, którego wagę trudno przecenić, nawet jeśli sami liczyliśmy na trochę więcej.