Kiedy po dwóch bardzo dobrych książkach dostajemy do ręki debiut, nietrudno o poczucie: no tak, to jest słabsze. Ale czy gdybyśmy zaczęli od debiutu, narzekalibyśmy? Kinga Dunin czyta „Linie krwi” Jesmyn Ward i czterotomową sagę Roya Jacobsena.
Jesmyn Ward, Linie krwi, przeł. Tomasz S. Gałązka, Wydawnictwo Poznańskie 2021
Rzeka była młoda i mikra. U źródła sączyła się z czerwonej, gliniastej ziemi sośniaków południowego Missisipi, po czym wiła się wśród sosen, brązowa, ospała, korytem wyścielonym drobniutkimi szarymi i ochrowymi kamykami, tu płytka na dłoń, tam głęboka na trzech stojących chłopa, aż do piaszczystych, zielonych nizin nad Zatoką Meksykańską.
Debiut autorki znanych już w Polsce książek Zbieranie kości i Śpiewajcie z prochów, śpiewajcie (obie nagrodzone National Book Award).
Kiedy po dwóch bardzo dobrych książkach dostajemy do ręki debiut, nietrudno o poczucie: no tak, to jest słabsze. Ale czy gdybyśmy zaczęli od debiutu, narzekalibyśmy? To dobra powieść, ale prostsza, mniej w niej wątków, bohaterów, może przez to jest bardziej przystępna.
czytaj także
Znów znajdujemy się w tym samym miejscu – dosłownie w tej samej miejscowości w dorzeczu Missisipi, w kręgu tych samych problemów społecznych. Biedna czarna społeczność, segregacja, już nie prawna, ale wciąż realnie istniejąca. Rodzina trochę w rozsypce. Babka, zwana Mamcią. Jej dwóch wnuków, braci bliźniaków. Ich mama, do której mówią po imieniu, pracuje w Atlancie i rzadko odwiedza synów, chociaż wspiera ich finansowo. Ojciec jest narkomanem, po więzieniu i odwyku, synowie się go wstydzą. Ciotki, kuzynowie.
Chłopcy kończą szkołę średnią i muszą znaleźć pracę. Do wyboru są głównie różne marne miejsca – Walmart, McDonald, lokalne knajpy i sklepiki – albo ciężka praca dokera w porcie. Ta jednak daje możliwość nauczenia się zawodu, awansu i jest relatywnie najlepiej płatna. Bracia składają mnóstwo podań, pytają, gdzie się da. Wreszcie jeden znajduje zatrudnienie właśnie w porcie. Drugi szuka z coraz mniejszym zapałem, a w końcu zostaje drobnym dilerem.
Historia rozwija się powoli, zanurzamy się w niezwykle realistycznie pokazanym życiu rodziny, jej sąsiadów i w atmosferze amerykańskiego Południa. Śledzimy zawiłości relacji między braćmi. I potem – tak jak było w poprzednich powieściach – dochodzi do bardziej dynamicznej kulminacji. I nie znaczy to, że pojawia się policja i ktoś pójdzie siedzieć.
Toni Morrison: Chciałam, żeby moje pisarstwo było bezspornie czarne
czytaj także
Jest to krytyka społeczna, ale nie polega ona na tym, że autorka zabiera nas do piekła. Jest coś pociągającego w tym życiu zwykłych ludzi. Bywa brutalne, ciężkie, ale jest w nim też miejsce na miłość, wsparcie i lojalność. W mniejszej wspólnocie niż sprzyjające anonimowości miasta. Trochę bliżej natury. Z mniejszymi aspiracjami. Oczywiście bohaterowie korzystają z różnych zdobyczy cywilizacji – jeżdżą samochodami, chłopcy mają jeden na spółkę, mają telefony, grają w gry komputerowe… Ale jest to inne życie niż klasy średniej, nie tylko ze względów materialnych.
I wciąż ten sam temat, który autorka kontynuowała w kolejnych książkach. A przecież nawet na Południu nie wszyscy czarni są biedni. W Liniach… matka tylko czasem wpada do rodzinnego domu, wiem o niej tyle co jej synowie. Jednak w Atlancie jest kierowniczką sklepu, jeździ na festiwale jazzowe, chyba lubi się bawić i ubierać. Jej życie już wygląda inaczej, ale nie zostało opisane. Wydaje się, że ze świata, który opisuje Ward, nie ma wyjścia, a przecież sama ma inne doświadczenia, jest w swojej rodzinie pierwszą osobą z wyższym wykształceniem. Może wykorzysta to w następnych powieściach.
A jeśli ktoś się z Ward dotąd nie zetknął, warto zacząć właśnie od Linii krwi i zobaczyć, co dalej udało się jej zrobić z tematem, który sobie wybrała.
*
Roy Jacobsen, Niewidzialni, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie 2018
W bezwietrzny lipcowy dzień dym unosi się prosto. Pastora Johannasa Malmbergeta, wiezionego na wyspę færingiem, łodzią na dwie pary wioseł, wita chłop-rybak Hans Barrøy, prawowity właściciel wyspy, a zarazem głowa jedynej mieszkającej na niej rodziny.
Roy Jacobsen, Białe morze, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie 2019
Najpierw pojawiła się ryba. Nad morzem człowiek jest tylko ulepionym z twardej gliny gościem.
Roy Jacobsen, Oczy z Rigela, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie 2020
Z nieba Barrøy wygląda jak odciśnięty w morzu ślad stopy z kilkoma poobijanymi palcami od zachodu.
Roy Jacobsen, Tylko matka, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Poznańskie 2021
Na wyspie, na której nie mieszka prawie nikt, przybicie każdej łodzi, nawet nędznego kutra z mleczarni, coś wszczyna.
Cierpliwość się opłaciła (a może było to zaniedbanie, ale nazwijmy to cierpliwością). Poczekałam kilka lat i dzięki temu mogłam przeczytać tę skandynawską, norweską, sagę tak, jak sagi należy czytać – płynąc sobie przez lata, towarzysząc bohaterom od urodzin do śmierci, przynajmniej części z nich.
Główna bohaterka tej opowieści, Ingrid, wciąż żyje, więc może autor napisze jeszcze kolejny tom. Ten czwarty jednak kończy się, jak dla mnie, w odpowiednim miejscu – niedługo na wyspie pojawi się elektryczność. Sagi najlepiej czują się w czasach nienowoczesnych. Historia zaczyna się przed pierwszą wojną światową, gdy Ingrid ma trzy lata, a kończy kilkanaście lat po drugiej wojnie.
Maleńka wyspa u północnych wybrzeży Norwegii, morze, przyroda… W klimacie powieści chyba można się zorientować już po tych pierwszych zdaniach rozpoczynających kolejne tomy. Zostawmy na razie na boku historię rodziny Barrøy mieszkającej na wyspie Barrøy. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem człowiek (głównie kobiety i dzieci), który musi przeżyć w trudnych warunkach północnej przyrody. Morze, sztormy, wichury, śnieg, lód, deszcze, czasem susze i upały. I nieustanna krzątanina: połowy, oprawianie ryb, suszenie i solenie, całe tony ryb. Mężczyźni wypływający na połowy na wiele miesięcy – nie wszyscy wracają. Rozmaite prace domowe, przędzenie, robienie przetworów. Owce, jagnięta, krowy, siano i niewielkie uprawy. Zbieranie mewich jaj i puchu edredonów.
Życie tradycyjne i bogobojne. Tak tradycyjne, że kiedy wchodzimy w ten świat, nie ma krzeseł dla kobiet – kiedy mężczyźni jedzą, one stoją. Ale prawie zaraz te krzesła dostaną – wszystko się powoli zmienia. Wiele dzieci żyjących na wyspie to dzieci samotnych kobiet albo dzieci z różnych powodów przygarnięte. I wszystkim matkuje Ingrid, która nigdy nie wyszła za mąż. Przeżyła jednak wielką miłość.
I to jest opowieść z drugiego i trzeciego tomu. W czasie drugiej wojny wyspa pustoszeje, a tuż przed jej zakończeniem mieszka na niej samotnie Ingrid. I tu pojawia się MS Rigel, norweski statek przejęty przez Niemców, który przewoził kilka tysięcy jeńców wojennych i został zbombardowany przez Brytyjczyków. Prawie wszyscy zginęli, ale jednego z nich, Rosjanina, uratuje Ingrid. On przed końcem wojny opuszcza wyspę, żeby wrócić do kraju, ona rodzi jego dziecko.
Kiedy wojna się kończy, a Norwegia z trudem goi wojenne rany, Ingrid z dzieckiem na ręku wyrusza na poszukiwanie ukochanego. Zajmuje jej to cały jeden tom tej opowieści, dociera aż do Szwecji, po drodze spotka też Polaków w obozie dla dipisów. Nie jest to moja ulubiona część powieści, bo opuszczamy wyspę. Wrócimy jednak na nią i do jej mieszkańców w części czwartej.
Roy Jacobsen jest uznanym pisarzem, nagradzanym i tłumaczonym na wiele języków. Uważa się, że jego głównym tematem jest zmiana klasowa, która dokonała się w Norwegii. I oczywiście w tej historii też ją widzimy. Córki Ingrid opuszczają wyspę, wybierają miejskie życie i inne zajęcia.
Życie na samotnej wyspie pewno ładnie wygląda tylko w powieści, a jednak, siedząc z książką w ręku w fotelu, miewamy takie tęsknoty.