Czy przypadkiem pisarz nie postanowił dać czytelnikom tego, czego chcą? Chcecie narracji? Wzruszeń znanych i oswojonych, odrobiny patosu? Polskiego Styksu? Proszę uprzejmie. Kinga Dunin czyta „Przewóz” Andrzeja Stasiuka i „Polskę przydrożną” Piotra Mareckiego.
Andrzej Stasiuk, Przewóz, Czarne 2021
Poczuł, że traci grunt. Pochylił się niżej, ale wiosło ledwo dotknęło dna i nurt wykręcił mu je w dłoni. Wyprostował się i pozwolił, by prąd poniósł go w dół rzeki, aż do chwili, gdy łódź zaczęła się obracać wciągnięta wirem.
Cokolwiek zamierzam dalej napisać, zacznę od tego, że dobrze się to czyta i jest to książka wzruszająca. Taki rodzaj wzruszenia nazywa się nostalgią, to taka smutna tęsknota i związana z tym rozkosz, swoisty oksymoron. Może pociągać, a jednocześnie czasem wolelibyśmy jej unikać.
To nostalgia jest podszewką nowej powieści Stasiuka. Zresztą poprzednich też – tych, w których jeździ po środkowowschodniej Europie. Prowincja, peryferia, niby śmietnik tandetnej nowoczesności, ale pod nim jakieś dawniej, bardziej prawdziwe niż gorączka wielkich miast. Inaczej płynie czas, budując odmienną ontologię. Inny jest rytm historii, tu się jej nie tworzy, ona się raczej przetacza albo zdarza.
I w Przewozie też mamy to co zawsze. Narrator podobny do autora jedzie sobie na wschód. Polski. Do krainy dzieciństwa, gdzie groby bliskich, stary ojciec, rodzinna chatka. To tu po raz pierwszy doświadczył wszystkich „pokuśnych, słodkich i zakazanych rzeczy”. Tu rzeka Bug i przyroda, do której człowiek jest może tylko kruchym dodatkiem.
I tu właśnie toczy się historia, która już zapewniła książce czytelniczy sukces. Bohaterowie, narracja, wydarzenia, czy nie tego oczekujemy od pisarzy? Wydarzenia sprzed prawie osiemdziesięciu lat, których ojciec już nie pamięta i nie opowiedział o nich synowi, chociaż może jako chłopiec był ich obserwatorem.
Jest czerwiec 1941 roku, po jednej stronie rzeki stoją Niemcy i szykują się do wkroczenia do Rosji, po drugiej Sowieci. Dla Polski i tak źle, i tak niedobrze, wszystko niedobrze – to się nazywa tragedia. Możemy się nią powzruszać, bo w końcu było, minęło, jakoś się wszystko ułożyło. A narrator myśli: „jestem jak ten kraj: wciąż powracam do dzieciństwa”. (Czy jest coś bardziej nostalgicznego niż dzieciństwo?) „Im jestem starszy, tym większa ogarnia mnie niepewność, więc szukam ocalenia gdzieś na początku. W zdarzeniach, które trwały jedną chwilę i zgasły jak płomień na wietrze. Nawet ich nie pamiętam i muszę je sobie wyobrazić. Lepić z kleistego mułu słów. Sztukować prawdę i pamięć biegłością w gadaninie. Sprytem serca, które zrobi wszystko, żeby się wzruszyć”.
Wzruszenie to taka emocja, a nad emocjami trudno jest panować, najwyżej można je ukrywać. (Ja nie ukrywam). Nie są one jednak czymś wrodzonym, ale konstruowane są społecznie, pewno w dużej mierze w dzieciństwie, ale nie tylko. Autor, któremu uda się utrafić w emocjonalne reakcje przynajmniej jakiejś grupy czytelników – wygrywa.
Zobaczymy, z czego Stasiuk lepi swoją historię. Z jednej strony faszyści, żywioł teutoński, niemiecka armia, porządna i cywilizowana na tle nadbużańskiej wsi. Groźna, ale też mogąca obdarować tubylców papierosami, kawą i cukrem. Z drugiej komunizm, tataria, brutalna i prymitywna, niosąca głupią ideologię, zamykająca kościoły, zagrażająca własności prywatnej. Między nimi rzeka (Styks?), a na rzece przewoźnik, zwykły, przyzwoity człowiek. Za pieniądze przewiezie każdego, ale może przy tym zginąć.
Są też partyzanci, kilku. Trochę partyzanci, trochę bandyci, ich plutonowy mówi, że będą bić się ze wszystkimi po kolana we krwi, na razie jednak zastraszają chłopów i objadają ich z jajek i słoniny. Jeśli jakimś cudem przeżyją, zostaną „żołnierzami wyklętymi”. Pamiętamy, że to stosunkowo nowy wynalazek, wiemy też, czemu, komu dziś służy. Autor jednak nam to przypomni, mijając po drodze komiksowy mural z „żołnierzami wyklętymi”, cześć i chwała. Jest dzień wyborów w 2020 roku i wszędzie wiszą plakaty z przystojniakiem i gamoniem. (Nie wiem, skąd ten symetryzm, o ile pamiętam, to był głównie gamoń). W każdym razie jesteśmy po dobrej stronie mocy.
czytaj także
No i nie mogło zabraknąć Żydów. Młode rodzeństwo, delikatne, wspominające wakacje w Wenecji. Chcą przekroczyć rzekę, ale na razie muszą ukrywać się w lesie i snują marzenia o Birobidżanie. Zagłada jako motor narracji i budzenia silnych emocji zawsze działa, a autorowi udało się wpleść w swoją opowieść nawet tłusty dym znad Treblinki.
I wreszcie krajobrazy, rozbuchane lato, szara rzeka, lasy, pola, krowa muczy, żuraw skrzypi… Ech, przyda się także trochę erotyki. Eteryczna, naga Żydówka myje się w źródełku, apetyczna chłopka z dużym zadem boso kuca przy ognisku.
Co my tu mamy? Liczmany. Tryby, które uruchamia Stasiuk, są tak oczywiste, że aż głupio się przyznać, że to działa. (Bo pięknie napisane, to też!) Działa tak, że nagle w moim mózgu aktywizują się jakieś neuryty-dendryty, nieużywane od kilkudziesięciu lat, i przypomina mi się pewna piosenka, kwintesencja kiczowatej kresowej nostalgii. A że w internecie jest wszystko, więc i to. Nie ma przebacz, już zawsze Przewóz będzie mi się z nią kojarzył.
Pozostaje pytanie, o co naprawdę chodziło autorowi? Czy przypadkiem nie uśmiechał się pod brakiem wąsa, kiedy wymyślał scenę, w której chłopak roztacza przed Żydówką sielski obraz swojej wsi i mówi, że mógłby ją tam ukryć. Ona pyta: „Jak się nazywa twoja wioska?”. „Sobibór”. Albo partyzant odnosi śmiertelną ranę nie z rąk Niemca, Ruska, a nawet wściekłego chłopa. Po prostu ugryzła go świnia.
Czy przypadkiem pisarz nie postanowił dać czytelnikom tego, czego chcą? Chcecie narracji? Wzruszeń znanych i oswojonych, odrobiny patosu? Polskiego Styksu? Proszę uprzejmie. A może odpowiedzią czytelnika, która nie rozczaruje pisarza, powinno być nie naiwne wzruszenie, ale refleksja nad tym, co i dlaczego na nas (przynajmniej niektórych nas) działa.
Pomińmy osobiste uwarunkowania i idącą za tym dyspozycję do wzruszeń w zetknięciu z określonymi bodźcami, co może wynikać z przynależności do określonego pokolenia, klasy, rodzinnych genealogii. Patrząc na to z drugiej strony, zobaczymy pewien skrypt kultury. Nasza pozornie jest podzielona, a my odnajdujemy się w jej wersji zmodyfikowanej przez krytycyzm. Jako oczywiste uznajemy wpisanie do skryptu Zagłady. Wolno nam już wątpić w sens walki i dostrzegać jej brudne strony, ale z empatią. Również to, że wojnę oglądamy z punktu widzenia cywili, a nie zbrojnego czynu podziemia, jest w tej układance nie bez znaczenia. To my, a oni to martyrologia, skrzydła husarskie, Bóg i ojczyzna. A jednak jest za tym jakaś mglista sfera podzielanych odruchów i sentymentów, nostalgii. I smutno nam nad tą rzeką…
Albo to już nieaktualne, przynajmniej wśród młodszych roczników. No i dobrze.
czytaj także
*
Piotr Marecki, Polska przydrożna, Czarne 2020
Ola zabrania mi kupować nowe rzeczy na road trip. To nie jest eko, a my żyjemy less waste – mówi.
Ten antyreportaż polega na tym, że Marecki jedzie przez Polskę, tysiące kilometrów. Podaje nam nazwy wszystkich miejscowości, które mija (cudne!), notuje, co jadł i gdzie spał, przytacza raczej banalne rozmowy, ale czasem zabawne. Kiedyś przeczytałam to do połowy i uznałam, że już wiem wszystko, co chciałam wiedzieć. Jednak po przeczytaniu Przewozu poczułam nagle potrzebę powrotu do Polski przydrożnej.
Tym razem doczytałam do puenty. Marecki wraca do domu, do Krakowa, do Oli, swojej narzeczonej, i pokazuje jej notatki z podróży. A ona komentuje: „U ciebie, Maro, same scenki, anegdotki, zero ple, ple. W sensie w tym naszym kręgu kulturowym to musi tak być, że jak coś opisujesz, nawet jak to jest śmieszne, to później powinien nastąpić taki moment zadumy, eseju, czegoś mądrego, wytłumaczenia. Takie ple, ple”.
Dosłownie za chwilę pojawi się kolejna książka – Romantika. Maro i Ola w podroży poślubnej. Już nie mogę się doczekać.