Oczekiwaliśmy emocjonującego starcia polityków, otrzymaliśmy prymitywną i nudną ustawkę, w której spektakularny był tylko ostateczny upadek mediów publicznych. To one wraz z rozumem są największym przegranym debaty prezydenckiej, którą w środowy wieczór licznie śledzili Polki i Polacy. Trudno mówić o zwycięzcy, co najwyżej – beneficjencie – Waldemarze Witkowskim, którego nazwisko przed 21.00 w środę było niemal nikomu nieznane, a dziś jest pewnie najczęściej wyszukiwanym w sieci.
„Wstaliśmy z kolan, lecz upadliśmy na głowę” – takim hasłem Władysław Kosiniak-Kamysz, kandydat ludowców na prezydenta, podsumował politykę zagraniczną PiS-u w studiu TVP. Słowa te jednak równie dobrze można by odnieść do tego, co z mediami publicznymi zrobił Jacek Kurski i jego obóz polityczny.
Powód? Debata prezydencka, która odbyła się 17 czerwca na Woronicza, w niczym nie przypominała poważnej dyskusji. Raczej jej parodię. Prowadzący wydarzenie Michał Adamczyk, zamiast pytać zgromadzonych w studiu kandydatów o ich wizję Polski, walkę z epidemią, gospodarkę czy politykę społeczną, zastanawiał się, czy dzieci na lekcjach religii powinny przygotowywać się do komunii świętej, a Ministerstwo Zdrowia powinno kupować szczepionki przeciw COVID-19.
czytaj także
„Ten, kto układał te pytania, musiał mieć niezły odlot” – ponownie celnie podsumował debatę prezydencką Kosiniak-Kamysz. Ale absurdów i odlotów, które tego wieczora padły na telewizyjnej antenie, było znacznie więcej. Kto na owej osobliwej formule politycznego starcia zyskał, a kto stracił? Czy dostaliśmy wyczekiwany spektakl, w którym największy rozlew krwi miał rozegrać się między Dudą a Trzaskowskim?
O to pytamy publicystów Krytyki Politycznej.
Agnieszka Wiśniewska
Z tej debaty zapamiętamy pytanie o komunię świętą i muchę na czole Waldemara Witkowskiego. No może muchę nie wszyscy zauważyli, ale na pewno zauważyli Witkowskiego, który w środę rano był nołnejmem, a w trakcie debaty pewnie jednym z częściej wyszukiwanych w sieci kandydatów.
Organizacja debaty kandydatów jest obowiązkiem TVP, więc TVP się z obowiązku wywiązała. I tyle. Najwięcej do zyskania mieli kandydaci z dalszych miejsc – mogli się pokazać dużej publiczności, bo nie muszą walczyć o szeroko pojęte centrum. Swoją szansę wykorzystał Witkowski. Podobnie jak Krzysztof Bosak i Szymon Hołownia. Główni zawodnicy, czyli Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski, musieli przede wszystkim nie stracić. Nie dać się wyprowadzić z równowagi, nie powiedzieć słowa za dużo. Duda był krytykowany przez wszystkich, więc teoretycznie miał najtrudniejsze zadanie, ale też ta krytyka nie była jakaś mocna. Trzaskowskiemu za to dopiec miały pytania. Nie rozumiem, czemu zabrakło pytania z zakresu bezpieczeństwa i ochrony środowiska: „Czy gówno powinno płynąć Wisłą?”. Rafał Trzaskowski z pytaniami sobie poradził. Ale ani tu coś ugrał, ani stracił.
czytaj także
Najwięcej straciła TVP. Wiadomo, że telewizja publiczna wspiera obecnego prezydenta. Ale przy okazji debaty doszło do podobnego przegrzania, jakie wcześniej obserwowaliśmy w związku z reakcją na notowania listy radiowej Trójki czy dyskusjami o osobach LGBT. Niektórzy tak chcą pomóc władzy, że przeginają. TVP przegięła.
Kinga Dunin
Pomińmy to, że to był kuriozalny teleturniej, a nie debata kandydatów na prezydenta sporego kraju. TVP liczyła na polaryzację Duda–Trzaskowski, a ostatecznie najlepiej na tym wyszło dwóch skrajnych kandydatów – po lewej i prawej stronie sceny politycznej. (Smutne, że za skrajności uznajemy z jednej strony spokojne socjalliberalne poglądy, a z drugiej ultrakonserwatywny faszyzujący nacjonalizm). To Bosak i Witkowski zaprezentowali spójne i jasne pomysły i nie wyszli przy tym na oszołomów. Podczas gdy dla kandydata Konfederacji to duży zysk, lewicy to niestety w tej chwili pomoże tyle co umarłemu kadzidło.
Witkowski niewiele na swoim sukcesie może ugrać dla strony politycznej, którą reprezentuje. Najwyżej może osłabić Biedronia, który wypadł blado. Lewica może jednak wyciągnąć z debaty pewien wniosek i spojrzeć z uwagą na to, że Witkowski, który ani nie jest przekonującym dla nas kandydatem, ani w ogóle nie ma żadnych szans, wypadł dobrze ze względu na spokój i umiejętność jasnego przekazania swoich poglądów. A przede wszystkim ich jednoznaczność. Może jednak trzeba było grać tak jak Konfederacja? Nie walczyć o centrum, lecz o najlepszy wynik możliwy dla Lewicy. Postawić na mocne trzymanie się swoich poglądów. Nie uwodzić centrum, lecz trzymać się lewicowej agendy. Z drugiej strony Bosak potrafił to zrobić – jego wypowiedzi były proste i konsekwentne.
czytaj także
Reszta (poza planktonem) walczyła o centrum i prawdziwe zwycięstwo – niekoniecznie w kontekście drugiej tury, ale na pewno w celu umocnienia swojej pozycji politycznej. Tam faktycznie mieli coś do ugrania, dlatego tak kłębili się wokół centrum, co najlepiej wyszło Hołowni.
Adam Ostolski
To był taki rodzaj wydarzenia, w którym nie można wyłonić zwycięzcy, lecz – co najwyżej – wskazać beneficjentów. Na pewno swoje osiągnęli Waldemar Witkowski, a także Andrzej Duda. To moim zdaniem jedyni kandydaci, którzy dzięki debacie dodali coś do swojego wizerunku lub w ogóle go stworzyli. Witkowskiego, mimo że jest doświadczonym politykiem, przed debatą nie znał nikt. Teraz nie dość, że pokazał się szerszej publiczności, to również zabłysnął jako ten, który potrafi mówić socjaldemokratycznym językiem bez żadnego skrępowania.
Z kolei Andrzejowi Dudzie w tym wydarzeniu – mam duży kłopot z używaniem słowa „debata” – zależało na pokazaniu odrobiny łagodności w taki sposób, by móc ustawić się bliżej centrum. Na tle tego, co przez ostatnie kilka tygodni ostrej kampanii wyborczej zademonstrował on sam i jego obóz polityczny, mam wrażenie, że cel został osiągnięty. Duda robił wrażenie spokojnego, wyluzowanego, a nawet – można by pomyśleć – rozsądnego kandydata.
Natomiast największym przegranym debaty prezydenckiej jest telewizja publiczna, która wyemitowała absurdalny reality show pt. „Kandydaci kontra dziwne pytania”. Media publiczne to jednak nie ministerstwo głupich kroków i pytań, tylko miejsce, gdzie powinien się toczyć poważny spór o kształt Polski. Chociaż nie uważam, by któryś z tematów poruszonych w trakcie dyskusji był tematem zastępczym. Kwestie praw mniejszości seksualnych czy świeckości państwa i edukacji – są jak najbardziej istotne, ale jednocześnie trudno zaprzeczyć, że tego wieczora miały one dosyć rytualny charakter. To było widać w odpowiedziach. Wszyscy kandydaci – może poza Dudą – próbowali mówić „nie na temat”, czyli o podatkach, ochronie zdrowia, edukacji, transporcie lokalnym, o sprawach, które rzeczywiście są skomplikowane, wymagają sporej wiedzy oraz dotykają codzienności Polek i Polaków. Niestety te zagadnienia zeszły z agendy i nie są dziś przedmiotem politycznego sporu, choć można było też zauważyć, że kandydaci aż się palą do tego, by się o nie posprzeczać.
Robert Biedroń – moim zdaniem – powiedział to, co należało powiedzieć. Dał wyraz przywiązaniu do wartości, które reprezentuje jako kandydat lewicowy, ale było po nim wydać, że jest nieco zmęczony. I chociaż to ocena pozamerytoryczna, niestety mocno wpłynęła na odbiór tego, co mówił. Ani na tym nie zyskał, ani nie stracił, jedynie potwierdził miejsce, które od kilku czy nawet kilkunastu tygodni zajmuje w kampanii.
Jeśli chodzi o Rafała Trzaskowskiego, to mam wrażenie, że słyszałem w debacie zupełnie innego kandydata niż tego w kampanii. Na wiecach widzieliśmy polityka, który mówi dużo o wspólnocie językiem mającym łączyć wszystkich obywateli i wzbudzać emocje. Robił to w sposób demonstrujący pewną stanowczość, zdecydowanie, trwanie przy wartościach, w imieniu których spotyka się z wyborcami i ich mobilizuje. W kampanii wyborczej mamy Rafała Trzaskowskiego, który mówi o potrzebie nowej solidarności. W tej debacie tego nie było. Słyszeliśmy raczej technokratyczne wypowiedzi, których treść nie budziła żadnych emocji, raczej była chłodząca. Mam wręcz wrażenie, że w ogóle nie pojawiły się tam słowa klucze z kampanii wyborczej, np. wspomniana wspólnota. Może to przegapiłem, ale – jeśli tak było – to znaczy jedynie tyle, że nie były one wyraźnie zaznaczone. Podsumowując – w przekazie treściowym kandydat KO był defensywny, natomiast jego mowa ciała – ofensywna. Tymczasem powinno być dokładnie na odwrót. I mimo że dla Trzaskowskiego była to trudna debata już na poziomie założeń co do formuły i niechęci TVP, mam wrażenie, że nie przygotowywali go do niej ci sami ludzie, którzy prowadzą na co dzień jego kampanię.
Przemysław Sadura
Wśród wielu przegranych tej debaty najwięksi to rozum i idea mediów publicznych. Zastanawiałem się, czy ta dyskusja w jakikolwiek sposób realizowała swój nadrzędny cel. Czy może być jakkolwiek pomocna w zorientowaniu się w kwestiach merytorycznych i poglądach kandydatów? Śmiem wątpić. Debata może zaś być użyteczna w określeniu naszego miejsca na cywilizacyjnej mapie świata. Wszelkie fantazje o przynależności Polski do Europy, te sny – o wielkiej Polsce i członkini Wspólnoty – upadają, jeśli porównamy dyskusję w TVP z debatami w krajach zachodnich. Zobaczymy, że jesteśmy peryferią i nieśmieszną karykaturą zachodniej demokracji. Debata pokazała bowiem, że większość kandydatów nie rozumie idei praworządności, mediów publicznych, nie akceptuje świeckości państwa, praw człowieka, równouprawnienia płci czy tolerancji. Jesteśmy w dodatku krajem mediów publicznych, które kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, czym jest urząd prezydenta. Na debacie telewizyjnej padają pytania, które absolutnie nie dotyczą kompetencji najważniejszego urzędu w państwie.
Oczywiście w powszechnym odbiorze wyłoniono zwycięzcę tego wydarzenia – Waldemara Witkowskiego, który pojawił się znikąd, trochę tak jak kiedyś Adrian Zandberg. Ale czy jednocześnie jakąś wygraną może świętować lewica, formacja, którą Witkowski reprezentuje? Tu również mam wątpliwości. Jeśli co parę lat w Polsce pojawia się kandydat, który jest w stanie zaistnieć poprzez odwołanie się do prostych lewicowych haseł, a za chwilę dramatycznie traci poparcie, to znaczy, że na tym biegunie politycznym mamy jakiś głębszy problem.
Lewica musiałaby rozstrzygnąć poważny dylemat, który uniemożliwia jej pójście do przodu. Czy ma być lewicą kulturową, czy może jednak socjalną? W pierwszej opcji idziemy mocno w lewo w kwestiach światopoglądowych, ale jesteśmy skazani na elektorat wielkomiejski i wykształcony, który nawet jeśli wie, że postulaty socjalne, progresywne są ważne i słuszne, to nie traktuje ich poważnie. Drugie wyjście to wzmocnienie postulatów socjalnych, ale tu trzeba dotrzeć do elektoratu bardziej prowincjonalnego, mniej otwartego i wtedy zmodyfikować – jeśli nie poglądy czy wartości – to na pewno język, którym je wyrażamy. To było świetnie widać u Witkowskiego, który mówił prostym, lewicowym językiem dość oczywiste prawdy o tolerancji, otwartości, solidarności, wolności, równości, bez meandrowania i żadnych „tak, ale…”. Lewica nie ruszy z miejsca, jeśli wcześniej nie wybierze kierunku.
Na pewno odpowiedzią dla niej nie są metody Bosaka, bo przecież nie mamy w Polsce do czynienia z pełną symetrią na scenie politycznej. Kandydat Konfederacji jest wprawdzie jednym ze zwycięzców debaty, bo pokazał, że można zaistnieć i zdobyć poparcie, nie będąc ani trybunem ludowym, ani politykiem z zadatkami na przywódcę wilczego stada. A tego można by się spodziewać, opierając na stereotypowych założeniach dotyczących tego, czym jest Konfederacja. Przeciwnie – Krzysztof Bosak to skrajnie prawicowy populista i celebryta, który w dodatku dobrze odnajduje się w każdej sytuacji. Ma swoje miejsce w nowych mediach i świetnie wypada w tych tradycyjnych. Myślę, że wygrał tę debatę poprzez swoją wyrazistość, autentyczność swoich poglądów i haseł, więc wygląda na to, że może sporo głosów odebrać urzędującemu prezydentowi. Co więcej, jego elektorat wcale niekoniecznie musi poprzeć Dudę w drugiej turze. Ale na dłuższą metę nie ma się z czego cieszyć, bo owo wzmocnienie Konfederacji – jeśli prognozować, jak może się ono przełożyć na wynik wyborów parlamentarnych, które są nieporównanie bardziej istotne od prezydenckich – to szansa na przetrwanie prawicowego układu przy władzy.
czytaj także
Jeszcze słowo o Rafale Trzaskowskim, po którym spodziewałem się trochę więcej, niż zaprezentował w studiu TVP. Trzeba jednak pamiętać, że grał na wyjeździe, a nie na swoim boisku. Ewidentnie było widać, że mieliśmy do czynienia z prymitywną ustawką. Prezydent Duda – był świetnie przygotowany, zapewne dostał wcześniej pytania. Prowadzenie debaty zaś było absolutnie tendencyjne – chodziło o to, by Trzaskowskiego wyprowadzić z równowagi. Coś było też nie tak z ustawieniem kamer, które niekorzystnie wpływało na występ Trzaskowskiego. Nietrudno zauważyć, że był spięty. W zasadzie wiele czynników wskazywało, że ta debata bierze na celownik kandydata Koalicji Obywatelskiej. Już samo ustawienie pytań miało ułatwić Dudzie walkę z Trzaskowskim. To pokazuje bardzo smutną prawdę o mediach publicznych. W tej chwili należałoby je chyba tylko zlikwidować i zburzyć, a miejsce na Woronicza obsiać rzepakiem. To absolutny skandal.
Jednocześnie uważam, że ta debata nie będzie miała rozstrzygającego charakteru w wyborach. Zobaczymy, co wydarzy się w drugiej turze i na kolejnych spotkaniach kandydatów. Jednak Trzaskowskiemu szczerze doradzałbym, by zbojkotował każdą kolejną debatę organizowaną przez TVP. To pomoże mu bardziej niż gra w tak trudnych warunkach.
Jakub Majmurek
To, co zobaczyliśmy na antenie TVP, było parodią tego, jak powinna wyglądać debata telewizyjna. Większą uwagę opinii publicznej od odpowiedzi kandydatów przykuły bowiem absurdalne pytania. Myślę jednak, że kilku kandydatom udało się osiągnąć to, co zamierzali.
Wśród nich jest na pewno Szymon Hołownia, który zaprezentował się całkiem nieźle i nie dał się zmiażdżyć zupełnie Rafałowi Trzaskowskiemu. Kandydat Koalicji Obywatelskiej z kolei nie dał się wybić z rytmu TVP, choć jednocześnie nie zabłysnął szczególnie jasno i nie znokautował swoich głównych rywali, czyli wspomnianego Hołowni i Kosiniaka-Kamysza.
czytaj także
Bardzo dobrze wypadł natomiast Krzysztof Bosak, który zaprezentował się jako sprawny uczestnik debaty, myślę, że miał też bardzo dobrą, trafiającą w potrzeby jego elektoratu mowę końcową. Trzeba przy tym pamiętać, że jest on kandydatem radykalnie skrajnej prawicy, którego prawdopodobnie w ogóle nie powinno się dopuścić do udziału w wyścigu prezydenckim. Niemniej jednak radzi w nim sobie całkiem nieźle, choć nie sądzę, że ta debata będzie mieć duże znaczenia dla drugiej tury, zwłaszcza jeśli chodzi o głosy wyborców Konfederacji. Oni z pewnością się podzielą. Wskazuje na to również ostatni sondaż OKO.press, który pokazuje, że „konfederaci” w większości w ostatecznym starciu z Andrzejem Dudą chcą wbrew pozorom poprzeć Rafała Trzaskowskiego. Zwycięstwo tego ostatniego nie leży z pewnością w interesie politycznym Konfederacji. Przeciwnie – to ugrupowanie liczy na jego klęskę, bo tylko ona otwiera tej formacji nowe możliwości działania i być może jakieś procesy dezintegracyjne w PiS-ie. Krzysztof Bosak, kierując się swoim własnym, politycznym interesem, powinien życzyć Dudzie przegranej.
Jeśli chodzi o Roberta Biedronia – debata niczego dla niego nie zmieniła. Wypadł słabo, to nie był jego dzień. Stracił też swój główny atut, czyli fakt, że jest jedynym kandydatem lewicowym. Stało się to za sprawą Waldemara Witkowskiego, który zaskakująco dobrze wypadł, odpowiadając nieźle na każde pytanie. To z pewnością nie była dobra debata dla Roberta Biedronia.
Agata Diduszko-Zyglewska
Debata była kuriozalna z powodów merytorycznych i cieszę się, że część występujących w niej kandydatów zwracała na to publicznie uwagę. Fakt, że większość pytań służyła przypomnieniu fałszywych tez upowszechnianych przez TVPiS, które mają na celu podnoszenie szans obecnego prezydenta na reelekcję, pokazuje stopień rozkładu mediów zwanych niegdyś publicznymi.
Otwarte ataki prowadzącego na jednego z kandydatów i absurdalne pytania niepozostawiające wątpliwości co do nadmiernej zażyłości między przedstawicielami władz państwa a Kościołem katolickim i jego tzw. nauką, która stoi w sprzeczności z prawami człowieka, momentami wprawiały w osłupienie.
Ciekawy zwrot akcji nastąpił przy pytaniu czwartym, kiedy fundamentalistyczne zabarwienie pytań zmieniło odcień na antyszczepionkowy – wygląda na to, że organizatorzy chcieli nam sprawić jednak jakąś niespodziankę.