Jak reklamować „Asystentkę”? Sensacyjnie, nazwiskiem Harveya Weinsteina, skoro to film inspirowany historią jego bezkarności? Ale sprowadzenie filmu Kitty Green do jednej twarzy byłoby wypaczeniem jej myśli i systemowych, analitycznych ambicji.
Asystentka Kitty Green była tej zimy jedną z najgłośniejszych premier na festiwalu w Sundance, a później w Berlinie. Chwilę potem zamknięto kina, i film dość szybko pojawił się na polskich serwisach VOD, reklamowany brzydkim szarozielonym plakatem.
Z drugiej strony – jak go tu reklamować? Sensacyjnie, nazwiskiem Harveya Weinsteina, skoro to film inspirowany historią jego bezkarności? Jednak Asystentka dzieje się w biurze wytwórni, której nazwy nie znamy. Nie znamy też imienia i nazwiska szefa, wokół którego wszyscy się krzątają, jego samego też zresztą nie widzimy, widzimy jedynie szczątkowe ślady jego obecności.
Zresztą sprowadzić Asystentkę do jednej twarzy byłoby wypaczeniem jej myśli i systemowych, analitycznych ambicji. Poza tym jest to film, w którym „prawie nic się nie dzieje”, jeden zimowy dzień z życia szeregowej pracownicy biura, od świtu do zmroku, utrzymany w mdłej, sinokremowej tonacji kadrów, na których nie da się zawiesić oka. (Z jakiegoś powodu pomyślałam teraz o starej książce Doroty Terakowskiej Lustro pana Grymsa, opowiadającej o fantastycznej krainie, z której zniknęła czerwień; trupi świat, z którego upuszczono krew).
W dodatku film jest reżyserskim debiutem fabularnym 35-letniej dokumentalistki Kitty Green, a grająca główną rolę Julia Garner, chociaż jest laureatką Emmy, wciąż pozostaje bardziej aktorką krytyków niż clickbaitów. Podsumowując: nie jest to wszystko łatwo sprzedać, chociaż w przypadku premiery okresu lockdownu należałoby raczej mówić o uchronieniu przed przegapieniem.
Sophie Gilbert, krytyczka „The Atlantic”, w swojej entuzjastycznej recenzji poświęca dużo miejsca procesowi odwrażliwiania, który Asystentka relacjonuje i który nieubłaganie przesącza się do narracji. Jednym z jego głównych narzędzi jest zmęczenie – pisze o tym także Richard Brody na łamach „New Yorkera”. Recenzje Asystentki zasadniczo się rymują i ja nie mam zamiaru być osobnym głosem, raczej dołączam do chóru – zmęczenie mało spektakularne, banalne, ciche, żadnych drastyczności. To znaczy tak, główna bohaterka jest zawsze „tuż obok” przemocy – zbiera zgubione kolczyki, przekazuje czeki, skanuje paszporty kobiet, które w środku dnia znikają za drzwiami gabinetu szefa, rezerwuje dla niego pokoje w hotelu – to wszystko pomiędzy tabelkami w Excelu, umawianiem spotkań, a nawet przelotną opieką nad dziećmi. Ale to film o przemocy, w którym nie podnosi się głosu, i film o seksie bez skrawka nagości – film swetrów i koszul, zimowych puchatych kurtek i za długich szalików.
Młynarska: Nadchodzi koniec epoki lubieżnego dziada [rozmowa]
czytaj także
Główna bohaterka pracuje od świtu do zmroku, jest pierwszą osobą, która przychodzi do biura, i ostatnią, która z niego wychodzi, przez siedem dni w tygodniu. Akcja filmu dzieje się w poniedziałek, koledzy z pokoju bawili się cały weekend, ona spędziła go w pracy. Czas ulega zniekształceniu, upłynnieniu, dowiadujemy się, że bohaterka zapomniała o urodzinach ojca, z którym ma chyba dość życzliwe i bliskie relacje, wszystkie dni podobne są do siebie, dni tygodnia przestały mieć znaczenie. Zbyt dużo stresu w związku z odbieraniem rzeczy szefa z pralni, tabelkami, czekami, lekarstwami, skanowaniem, drukowaniem, szorowaniem kanapy…
Oglądanie Asystentki w tak zwanym domowym zaciszu – na ekranie telewizora albo laptopa – ma pewne zalety („nie zniosłabym tego w kinie” – napisała mi koleżanka), ale wzdycham smutno na myśl, że raczej się już nie dowiem, jak potężny efekt miałyby w kinie zarówno przytłaczająca, mdła faktura obrazu, jak i – przede wszystkim – upiorny biurowy soundscape. To pomruk kserokopiarek, bulgot dystrybutora wody, klekot klawiszy, mamrotanie skanera, złośliwe dzwonki windy i mikroweli.
To także szepty i chichoty – nikt tu z nikim nie rozmawia, film jest przerażającym zapisem komunikacji pasywno-agresywnej, bardzo ograniczonej werbalnie, porozumiewania się za pomocą półsłówek, lepkich aluzji. Jakby poza złotoustym panem od HR-u nikt nie był tutaj w stanie wypowiedzieć pełnego zdania, nie wspominając o podtrzymaniu dialogu. Ludzka mowa rozpada się na strzępy, dźwięki niewiele się różniące od mamrotania maszyn i trzaskania drzwiami.
czytaj także
Główna bohaterka sama z siebie też mówi mało, jakby przychodziło jej to ze strasznym trudem, jakby szczęka ważyła tonę. Sceny, w których rozmawia przez telefon z rodzicami (chyba zresztą szeptem), niosą przedziwny trud komunikacyjny, zwykłe przeprosiny i życzenia urodzinowe wydają się dziwnie nieadekwatne, odklejone, nie z tego świata. Słowa – podekscytowanej i prawdopodobnie wspierającej – rodziny brzmią jak ponury żart zza grubej szyby. Po naszej stronie – stronie biura – język jest już tylko narzędziem alienacji. Czy to w scenach gaslightingu ze strony pana od HR-u, czy tej, w której „śmieszkujący” koledzy z biura dyktują bohaterce mejla z przeprosinami do szefa. (Jak możemy wywnioskować, ten rodzaj składania autokrytyki jest tu stałą, może nawet codzienną praktyką).
czytaj także
Słów nie da się już jakkolwiek połączyć z konkretnymi podmiotami, wszystko jest tak bardzo zapośredniczone, przemielone, zautomatyzowane – zhomogenizowana papka ze słów, sprasowanie bachtinowskiej wielogłosowości walcem. Nikt tu ze sobą nie rozmawia, ale wszyscy wiedzą „wszystko o wszystkich”, w stanie ciągłej biurowej inwigilacji i przyzwolenia na przemoc. I prawie nikt nie ma tu imienia – nie ma go też (aż do napisów końcowych) główna bohaterka i jej koledzy. Ludzie są zaimkami, stanowiskami, funkcjami: „on”, „żona”, „nowa asystentka”.
Film przeszywa jakiś rodzaj obezwładniającej, negatywnej (nie)obecności, która jak kwas rozpuszcza ludzką podmiotowość, sprawczość i poczucie odpowiedzialności. Wszystko jest jednocześnie widoczne jak na dłoni – i przesłonięte; ewidentne – i niejasne. (Nie dotyczy to tylko przemocy seksualnej, ale w ogóle patriarchalnych i przemocowych strategii zarządzania firmą, jak również rasizmu – to środek Nowego Jorku, a biuro jest zaludnione przez samych białych).
Eddo-Lodge: Czy świat bez rasizmu to naprawdę rzecz nie do pomyślenia?
czytaj także
Asystentka trwa około osiemdziesięciu minut, a zostawia widza w stanie wyczerpania, obracając zwykły telefon do rodziców i rozpakowywanie kanapki z folii w horror. (Jedzenie to jeszcze jeden ważny wątek filmu, mamy tu cały szczegółowy jadłospis złożony z kolorowych chrupków zalewanych mlekiem i zwiędłych sandwiczy). Ta poetyka zmęczenia wpisała mi Asystentkę w najbardziej (mnie) przejmujące opowieści ostatnich miesięcy. Jak Never Rarely Sometimes Always Elizy Hittman, z tego samego rozdania sundance’owo-berlińskich rewelacji, o nastolatce z prowincjonalnej Pensylwanii, która jedzie do kliniki aborcyjnej w Nowym Jorku i bez snu tuła się po lodowatym mieście – wybitny film o kruczkach prawnych, złych i dobrych procedurach oraz wykluczeniu nieletnich. Albo, pozornie z innego rejestru, trzeci sezon Obsesji Eve – o alienacji, niepewności i żałobie, niespodziewanie najpiękniejsza baśń tygodni izolacji.
Nie wiem, czy komuś to pomoże, ale mnie, paradoksalnie, te obrazy zmęczenia dały jakąś siłę. I tak czy inaczej, Asystentka jest jednym z najważniejszych filmów roku.