Rafał Woś potrafi rekonstruować współczesne koncepcje polityczne równie sprawnie co teorie i badania ekonomiczne – ale gdy polskie realia do nich nie przystają, to tym gorzej dla realiów. Rzekomo nieprzekraczalny konflikt lewicy kulturowej z ekonomiczną to jedna z najbardziej już zdartych płyt w naszej debacie. Naprawdę musimy iść tą drogą?
„Bunt bez wiary w postęp i społeczną zmianę będzie tylko chaosem. Wiara w postęp bez buntu przeciwko zastanym relacjom władzy to z kolei technokratyzm. Dopiero gdy bunt i wiara się spotkają, rodzi się nowe życie. Powstaje lewica”. To fragment początku nowej książki Rafała Wosia – Lewicę racz nam zwrócić, Panie!, w której najbardziej wpływowy publicysta ekonomiczny na lewo od polskiego centrum przekonuje, że lewica w Polsce była kiedyś, że niemal zanikła dziś i że potrzebna jest na przyszłość.
Przez ostatnie lata Woś pokazuje czytelnikom – najpierw „Dziennika”, potem „Polityki”, z której go dość spektakularnie usunięto za nieprawomyślność, a dziś „Tygodnika Powszechnego” i „Super Expressu” – najważniejsze diagnozy kryzysu gospodarki kapitalistycznej na świecie, a wiele z jego napięć lokalizuje w polskim kontekście. Przybliża nam heretycką ekonomię, ale i polityczne meandry nadwiślańskiego kapitalizmu, przebija balony doktrynerskich ekspertyz, wedle których Polacy w ostatnim trzydziestoleciu żyją w najlepszym z możliwych światów (a przynajmniej do 2015 roku w takim żyli). To wszystko robi zazwyczaj celnie i rzetelnie, nieraz błyskotliwie. Ostatnio też stara się wieszczyć i wstrząsać sumieniami polskiej lewicy. I tu niestety zaczyna się sprawdzać stara teza, że „jakiś podział pracy musi być”.
czytaj także
Diagnozując bolączki współczesnej sfery publicznej w Polsce i apelując o „symetrystyczny” zwrot lewicy, zerwanie sojuszy z liberałami i zawiązanie podmiotowego sojuszu z jakimiś frakcjami obozu dziś Polską rządzącego – w Sejmie i w KPRM, ale też w duszach wyobrażonego przez autora „ludu polskiego” – Woś zamiast na pasjonującą wyprawę po łąkach politycznej wyobraźni wciąga nas w bagno resentymentu. Z uporem godnym lepszej sprawy buduje fałszywe analogie i figury pars pro toto, zmaga się z chochołami i permanentnie popada w anachronizmy.
Nie w tym jednak leży największy problem tej książki – przecież hiperbole, wyostrzenia, swobodne interpretacje czy nawet zwykła tendencyjność należą jakoś tam do licentia poetica dzieła w zamyśle pamfletowego, pisanego z intencją przebudowywania czytelniczej wyobraźni i wywołania zmiany w myśleniu. Największy kłopot z Wosiem polega na tym, że koniec końców jego „wyklęty lud polskiej ziemi”, jego „skrzywdzeni i poniżeni” III RP to żaden podmiot – historyczny czy współczesny – lewicowej polityki. To po prostu wszyscy ci, których w okresie gdzieś od początków KOR aż po współczesne nam czasy „drugiego PiS” realnie bądź rzekomo skrzywdziła neoromantyczna inteligencja z „Gazety Wyborczej” (choćby w „Gazecie” była dopiero in spe, knując w podziemiu za amerykańskie pieniądze, jak w przyszłości zdradzić polską klasę robotniczą).
Gwoli uczciwości, poprzedźmy naszą beczkę recenzenckiego jadu kilkoma łyżkami słodyczy. Jak w poprzednich dwóch książkach – omawianych obszernie przez niżej podpisanego na tych łamach – także i ta, choć w innych proporcjach, zawiera mnóstwo publicystyki świetnej próby, a przede wszystkim cały zestaw dobrych pomysłów, omówień idei („tych wszystkich książek, których nie macie czasu przeczytać w całości”) czy po prostu dobrych opowieści. Przypomina zatem w telegraficznym, acz wnikliwym skrócie historię polskich lewic: przedwojennych PPS i PSL „Wyzwolenia”, ruchów spółdzielczych, ale także dawniejszego republikanizmu Kościuszki i socjalizmu (a jakże, choć podszytego słowianofilstwem) Mickiewicza. Opowiada o radykalnych społecznie nurtach religijnych.
W historycznej części książki znajdziemy też ciekawe rozważania o państwie jako wehikule społecznych nierówności, pułapce maltuzjańskiej i związkach dostępności taniej pracy z ciężarem wyzysku i zacofaniem; przeczytamy o rewolucyjnych odkryciach prof. Urbańczyka na temat związków wczesnych Piastów z islamem i ówczesnej gospodarki niewolniczej nad Wisłą; lotem ptaka spojrzymy na dzieje folwarczno-pańszczyźnianej akumulacji kapitału i pozornego złotego wieku jagiellońskiej Polski, a nawet na historyczną rolę zmiany klimatycznej dla rozwoju społecznego (tzw. mała epoka lodowcowa w XVI wieku). Dowiemy się też co nieco o II RP i PRL – o władzy petryfikującej stare układy społeczne i takiej, która buduje instytucje inkluzywne. I przeczytamy świetny kawałek o prawdziwych poglądach Róży Luksemburg.
Elita czyta „radykałów”, czyli oczywistości kontra ideologia
czytaj także
Im jednak bliżej współczesności, tym, mam wrażenie, gorzej. Pal sześć poważną jak na dziennikarza ekonomicznego wtopę z porównywaniem długu epoki Gierka (denominowanego w obcej walucie i spłacanego eksportem do krajów kapitalistycznych) ze współczesnym, emitowanym w obligacjach zadłużeniem publicznym. Opowieść Wosia o ostatnich latach PRL w ogóle coraz mniej trzyma się faktów i realnych procesów, za to coraz bardziej służy tezie – z wyraźną aluzją do czasów współczesnych – że gdyby nie ostry konflikt społeczny i wyznawczy stosunek części elit do Zachodu i tamtejszych mód, historia Polski potoczyłaby się ścieżką niemalże skandynawską.
W książce znajdziemy bardzo symptomatyczny kawałek „historii alternatywnej” od roku 1980, w którym samorządna Solidarność pracownicza dogaduje się z partyjnymi reformatorami i razem robią nam tu socjaldemokratyczny raj społecznej partycypacji i gospodarczej innowacji. Lubię myślenie kontrfaktyczne, a także doceniam żarty i aluzje Wosia do PRL-owskich seriali (wspaniałe wytwory narodowej big pharma i przemysłu IT noszą u niego nazwy zaczerpnięte z Alternatywy 4 oraz W labiryncie), ale założenie, że ciężka zapaść dekady lat 80. dałaby się bezboleśnie przezwyciężyć (łącznie z bieżącą obsługą długu!), gdybyśmy tylko byli mniejszymi zakapiorami i bardziej samodzielnie myśleli o własnym rozwoju – czyni jego rozważania o tym, co możliwe i potrzebne na dziś, jakoś mało wiarygodnymi.
Na tym etapie opowieści o PRL Woś – za takimi autorami jak Jan Sowa czy Michał Siermiński – szuka już źródeł „zdrady elit” w Solidarności. Na temat ideowych wędrówek „komandosów” i KOR pisałem obszernie gdzie indziej, tu więc pozwolę sobie tylko na uwagę (bo złośliwa ze mnie gnida), że kiedy pod koniec lat 70. Helena Łuczywo z Ludwiką Wujec łamały „Robotnika” w inteligenckim (tak mi przykro!) mieszkaniu na warszawskich Stegnach, prawdopodobnie jeszcze nie myślały o zamykaniu PGR-ów i dorwaniu się kosztem wielkoprzemysłowego proletariatu do nomenklaturowego koryta. I może jeszcze, że fascynacji elit – tych z PZPR i tych z Solidarności – Zachodem nie da się rozumieć w oderwaniu od ówczesnych aspiracji społeczeństwa polskiego, które pragnęło przede wszystkim żyć jak w Niemczech Zachodnich, politycznie zaś być jak najdalej od Moskwy.
Woś – za takimi autorami jak Jan Sowa czy Michał Siermiński – szuka źródeł „zdrady elit” w Solidarności.
O czasach transformacji ustrojowej Woś wie z pewnością bardzo dużo, ale obszerniej omówił ją w dwóch poprzednich książkach. Tu natomiast znajdziemy sporo o Kościele – niby krytycznie (że dużo bardziej dbał o własne sprawy niż o przegranych epoki przemian), ale tak naprawdę czytelnik dowie się przede wszystkim, że słabszych porzucił „Kościół otwarty” („Tygodnik Powszechny” i jego guru, ksiądz Tischner, faktycznie popierali plan Balcerowicza, a jego koszty przykrywali pojęciem homo sovieticus), a ich zakładów pracy broniło Radio Maryja (Woś zapewne ma na myśli niewymieniony z nazwy Tormięs w 1998 roku – szkoda, że przy okazji nie wspomniał o lewej zbiórce pieniędzy na ratowanie upadającej Stoczni Gdańskiej).
Obrońcą ubogich jawi się Wosiowi również Jan Paweł II. Po części słusznie, bo jego encykliki, zwłaszcza głośna Laborem exercens, niosły silny ładunek prospołeczny, z pewnością zaś były wrogie neoliberalizmowi. A jednak wiele w tej historii relacji Kościoła i polskiego kapitalizmu zgrzyta – choćby naciągane tezy o tym, jakoby papież wcale nie był antykomunistą (proponuję zapytać o to postępowych chrześcijan z Ameryki Łacińskiej), a także zupełny brak w książce takiego pojęcia jak „komisja majątkowa”. Czy wreszcie charakterystyczna opowieść o pielgrzymkach do Polski – zacytujmy jej dłuższy fragment:
„Podczas pielgrzymki w 1991 roku papież przypomina, że do wolnej gospodarki nie można iść na skróty. Mówi o bezrobociu, mówi o robotnikach i rolnikach. Upomina się o ich prawa, o uzasadnione żądania płacowe czy konieczność istnienia związków robotniczych. W Centesimus annus padają słowa, że »demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny albo zakamuflowany totalitaryzm«. »Zakamuflowany« to słowo kluczowe. Oznacza, że walczyć będzie jeszcze trudniej, bo zniewolenie komunistyczne każdy widział, a radykalna ideologia kapitalistyczna dużo lepiej się maskuje. Tak w 1991 roku nie mówił nikt – a papież nazywał to wprost. Powtarzał w czasie pielgrzymki, że kraść nie wolno: nie ma znaczenia, czy budujemy wolny rynek, czy cokolwiek innego. Powtarzał przykazanie »Nie pożądaj« i wyprowadzał z niego ostrą krytykę konsumpcjonizmu, pokazując, że kapitalizm działa właśnie poprzez mechanizm pożądania. Poprzednie dekady nauczyły Polaków, jak radzić sobie z przymusem albo z przemocą fizyczną, ale wobec pożądania okazali się bezradni.
czytaj także
Patrząc z perspektywy całego pontyfikatu Jana Pawła II, pielgrzymka z 1991 roku była dziwna. Gdy dziś słucha się tamtych wystąpień, łatwo zauważyć, że papież często podnosi głos, a oklaski zgromadzonych są niemrawe. (…) Na początku lat dziewięćdziesiątych panowało przekonanie, że Polacy zrobili wielki skok i chcą iść naprzód, dorabiać się i korzystać z nowych możliwości, a Wojtyła, zamiast powiedzieć »Jesteście świetni, oby tak dalej!«, ciągle kręci nosem”.
Woś dodaje jeszcze, że „w 2002 roku, w czasie ostatniej wizyty w Polsce, wracał do cieni polskiej transformacji, choćby podczas mszy w Krakowie, gdy mówił o »hałaśliwej propagandzie liberalizmu«”.
To ja podsumuję rzecz krótko. Po pierwsze, na początku lat 90. papież rzeczywiście sporo i krytycznie mówił o kapitalizmie, ale te „niemrawe oklaski” to nie był efekt spisku intelektualistów z redakcji na Czerskiej czy krakowskiej Wiślnej 12 – to był wyraz nastrojów i aspiracji, katolickich i nie tylko, mas ludu polskiego, które na papieskich mszach wykraczały daleko poza grono czytelników obydwu szacownych gazet. Po drugie, w 2002 roku „propaganda liberalizmu” oznaczała raczej seks i Owsiakowe „róbta co chceta”, a nie Leszka Balcerowicza i wysokie stopy procentowe – Woś najwyraźniej nie przez przypadek pominął inne kluczowe pojęcie z papieskiego wokabularza, czyli „cywilizację śmierci”. A po trzecie, były też pielgrzymki, gdzie zgromadzony lud reagował żywo – np. w 1997 roku, gdy hasłami obrony wartości Jan Paweł II przygotowywał zwycięstwo Akcji Wyborczej „Solidarność”. Która – dodajmy zupełnie bez związku, a więc złośliwie – utworzyła niedługo później bardzo neoliberalny rząd z Unią Wolności Leszka Balcerowicza.
Sroczyński: Lewica nie może popełnić błędu „ideowej czystości”
czytaj także
Przejdźmy jednak do współczesności. Znów, znajdziemy w tej książce mnóstwo ciekawego, czasem może zbyt chaotycznie powklejanego w wywód materiału z cyklu problemy współczesnego kapitalizmu i co z nimi zrobić. Jest tu między innymi obszerne omówienie świetnego Wielkiego zrównywacza Scheidela o wojnie, epidemii, rewolucji i rozpadzie porządku politycznego jako praktycznie jedynych czynnikach poważnej redukcji nierówności w historii. A potem rewelacyjny bryk z kilkunastu wątków, takich jak: historia państwa opiekuńczego i jego neoliberalnej ewolucji, zamiana polityki zbiorowego welfare (państwo opiekuńcze) na indywidualne wellness (joga, crossfit) i dużo o kawałku tortu zabieranym zachodniemu światu pracy od lat 70.
Przeczytamy o tym, jak Pokemon GO bardziej sprzyja koncentracji kapitału niż filmy z Hollywood i jak się ma otwieranie gospodarek półperyferii do ich wzrostu gospodarczego i skali nierówności. Sporo o pracy w czasach robotyzacji i automatyzacji, przegląd koncepcji opodatkowania i redystrybucji kapitału od właścicieli robotów do reszty świata, w tym omówienie bardzo ciekawej koncepcji Funduszu Pracy Przyszłości: „Jeśli przedsiębiorca zastępuje pracownika robotem albo algorytmem, płaci podatek. Zysk z tego podatku nie trafia do ogólnego budżetu, tylko do funduszu, z którego finansowane są edukacja, szkolenia i tworzenie publicznych miejsc pracy w branżach, w których ludzie będą mogli pracować i zarabiać – na przykład w niedofinansowanej oświacie albo w sektorze opieki nad osobami starszymi”.
Dzięki Wosiowi poznamy tezy Deweya sprzed stu lat o potrzebie rozproszenia kontroli nad inwestycjami biznesu i całkiem współczesne, autorstwa Simchy Barkai, o podziale PKB na pracę, kapitał oraz zysk zatrzymany w firmach. Dowiemy się, co Justus Vollrath i inni pisali o wzroście znaczenia rynku nieruchomości w gospodarce i jak pogłębia on nierówności (koszty i czas dojazdów, ceny mieszkań, udział nieruchomości w zadłużeniu prywatnym, rozlewanie się miast, brak zaufania do państwa, wypychanie inwestycji z gospodarki realnej i rosnąca pokusa rentierstwa…).
Dodajmy jeszcze cały szereg sensownych uwag dotyczących polityki klimatycznej i jej skutków społecznych („najpierw stworzyć wygodną i dostępną – również pod względem ceny – możliwość poruszania się po aglomeracjach, dopiero potem walić podatkiem paliwowym w tych, których nie stać na mieszkanie w centrum i jazdę do pracy rowerem”) oraz barwną, ale też podbudowaną badaniami (m.in. Branka Milanovicia) rozpiskę napięć, wyzwań i dylematów ekonomii politycznej współczesnej migracji, także w polskim kontekście – co bardzo istotne, z propozycjami konkretnych rozwiązań spoza logik „otwartych granic” i „twierdzy Europa”. No i wreszcie objaśnienie najciekawszego może ostatnio pomysłu na kreację pieniądza w Unii Europejskiej, czyli tzw. pieniądza fiskalnego według koncepcji B. Bossonego i M. Cattanea, który urealnia nazbyt radosne wizje Nowoczesnej Teorii Pieniądza, w ortodoksyjnej formie niewykonalne w warunkach strefy euro. Uff, dużo tego.
A skoro się zbriefowaliśmy w sprawie diagnoz i recept gospodarczych, możemy spokojnie przejść do polityki. I tu znów zaczynają się schody. Bo Rafał Woś potrafi rekonstruować współczesne koncepcje polityczne równie sprawnie co teorie i badania ekonomiczne – ale gdy polskie realia do nich nie przystają, to tym gorzej dla realiów.
Weźmy korpofeminizm Hillary Clinton jako ilustrację tezy, że „lewica utraciła kobiety”. To prawda, że oferta kapitalistycznej emancypacji, pozwalającej ambitnym kobietom walczyć o męskie dotychczas pozycje, ani nie przyciągnęła wielu kobiet w amerykańskiej kampanii prezydenckiej 2016 roku, ani też nie jest atrakcyjna w Polsce. Tyle że środowiska lewicowe i kobiece w naszym kraju od dawna to wiedzą. Od lat spór o socjalny wymiar feminizmu toczy się w ramach Kongresu Kobiet, a tezy i program „opiekuńczego” nurtu walki o prawa kobiet to dziś „oczywista oczywistość” na lewo od centrum.
Rafał Woś potrafi rekonstruować koncepcje polityczne równie sprawnie co teorie ekonomiczne – ale gdy polskie realia do nich nie przystają, to tym gorzej dla realiów.
Druga rzecz – niedemokratyczny liberalizm. Głośna na świecie książka Yaschy Mounka (The People vs. Democracy) podnosi ważny problem przenoszenia kolejnych kompetencji niegdyś demokratycznego suwerena na ciała technokratyczne i pozornie apolityczne (sądownictwo konstytucyjne, niezależne banki centralne, trybunały arbitrażowe) oraz jurydyzacji problemów kiedyś par excellence politycznych. Tylko że w polskich warunkach okazało się, jak krucha w istocie jest moc ciał „apolitycznych” czy niezależnych od władzy wykonawczej. Całkowite podporządkowanie Trybunału Konstytucyjnego zajęło obozowi PiS kilka miesięcy, trybunały unijne mielą niezwykle powoli, z sądami zaś egzekutywa permanentnie bawi się w kotka i myszkę. Krajowy nadzór finansowy jest od lat przedmiotem politycznych przepychanek, a decyzje Komisji Europejskiej – najważniejszy przejaw realnej władzy technokratów nad Polską – dużo częściej służą interesom polskim niż nie (gwoli prawdy, kraje południa Europy już takiego szczęścia nie miały).
Jednocześnie Woś ilustruje tezę o demokratycznym charakterze ruchów wrogich elitom dość absurdalnym przykładem wschodnioniemieckiej Pegidy, występującej przeciw „islamizacji Europy”: „Oni argumentują: »To my jesteśmy politycznym suwerenem«. I to my – suweren – protestujemy przeciwko ignorowaniu naszej opinii przez polityczny establishment”. Takie to mniej więcej demokratyczne, jak robotnicza była późna PZPR. Może już lepiej byłoby wskazać DiEM25 Warufakisa z jego postulatami demokratycznej kontroli nad Europejskim Bankiem Centralnym?
Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic
czytaj także
No i wreszcie „postprawda” – zdaniem Wosia kolejny instrument establishmentu służący do zamykania ust krytykom systemu. Słusznie przywołuje tezy ekonomistki Sheili Dow o źródłach upadku zaufania do instytucji eksperckich współczesnego świata (kryzys 2008 roku i klęska recept ekonomicznych głównego nurtu), ale nie wiedzieć czemu z faktu, że trojka narzuciła Grekom politykę opartą na błędnej doktrynie ekonomicznej, wysuwa wniosek, że „alternatywne fakty” to właściwie nic nowego i właściwie żaden problem. W książce przeczytamy, że „dzisiaj argument w stylu »wszystkie instytucje międzynarodowe uważają, że brexit jest zły« ma umiarkowaną siłę rażenia w społeczeństwie”. I słusznie. Tylko że zdaniem Wosia „to nie jest żadna postprawda. To dowód na to, że nie tylko opiniotwórcze warstwy społeczne potrafią wyciągać wnioski z przeszłych wydarzeń”. Na szczęście autor potrafi się zdobyć na empatię wobec inaczej myślących: „Jestem w stanie zrozumieć, że wielu może to przerażać. Zwłaszcza gdy widzą w »buncie mas« zagrożenie swojej uprzywilejowanej pozycji społecznej. Ale prawdy w to nie należy mieszać, chyba że definiuje się ją w bardzo nieuczciwy i egoistyczny sposób”.
Upadek autorytetu instytucji niegdyś opiniotwórczych ma swoje przyczyny, to jasne. Że tkwią one w błędach establishmentu – to też prawda. Tyle że brak uznania dla samego pojęcia „faktu”, względnie istnienia rzeczywistości poza stronniczymi narracjami, praktycznie uniemożliwia krytykę władzy i polityki. To katastrofa, a nie przejaw słusznego sceptycyzmu mas wobec skorumpowanej elity. Podkopanie hegemonii paradygmatu neoklasycznego w ekonomii jest słuszne, ale nie może z niego wynikać, że z prawdą w ogóle jest jak z dupą, czyli że każdy ma swoją. Nie stajemy się agentami ancien regime’u ani klasistami, twierdząc, że antyszczepionkowcy są szkodliwi i niebezpieczni, chemtrailsy nie istnieją, a w Smoleńsku nie było zamachu. A brexit jest grą o sumie ujemnej, kropka.
Brak uznania dla samego pojęcia „faktu” praktycznie uniemożliwia krytykę władzy i polityki. To katastrofa, a nie przejaw słusznego sceptycyzmu mas wobec skorumpowanej elity.
Wszystko to prowadzi nas do dwóch finałowych pytań związanych z lewicą, o której powrót (zwrot?) apeluje Rafał Woś. Pierwsze brzmi: do kogo właściwie Woś mówi i za co go krytykuje? Drugie zaś: kto jest tym wyklętym ludem ziemi, do którego wyczekiwana lewica powinna się odwołać? Odpowiedź na te pytania nie będzie prosta, bo w wywodach autora napotkamy niewiarygodny wprost kisiel intelektualny (a może raczej mieszankę studencką).
Zaczynając od kwestii „do kogo ta mowa”. Weźmy taki kawałek: „Polska lewica niestety mocno odwykła od pojęcia klasy. Jednym kategoria śmierdzi PRL-owską oficjałką. Inni żyją w przekonaniu, że społeczeństwo jest bezklasowe. Jeszcze innych ta perspektywa nie interesuje zupełnie. Wolą mówić o problemach abstrakcyjnego »konsumenta«, statystycznego »gospodarstwa domowego« albo publicystycznego fantazmatu »my, Polacy«”.
To o Partii Razem? A może o Wiośnie, której kandydat do PE w Krakowie zjadł zęby na analizie klasowej Polski? O Krytyce Politycznej? Adrianie Rozwadowskiej z „Gazety Wyborczej” czy o związkowcach z ZNP?
A może rozpoznamy adresata książki przez opis tego, kim ma nie być, względnie przestać być? Otóż według Wosia lewica nie może być „bandą żenujących ksenofobów śmiejących się z ludzi, którzy chodzą do kościoła, kibicują Polsce w meczach piłkarskich i ryczą na cały głos Mazurka Dąbrowskiego. Lewica nie może w kółko powtarzać, że problem tkwi w »ludziach«: bo nie czytają książek, bo mają prawicowe sympatie”. O książkach to mówił chyba Krzysztof Warlikowski, ale on robi w teatrze raczej, nie w polityce. O kibicach wspomniał coś kiedyś jeden profesor, ale to był chyba liberał. A programowy ateizm to od lat margines w przekazie partii politycznych.
Warufakis: Jest niebezpiecznie. Grozi nam postmodernistyczny wariant lat 30.
czytaj także
Woś przywołuje zaczerpnięty z książki Noama Gidrona przykład z trzema wyborcami, do których krytykowana przez niego lewica nie jest w stanie dotrzeć: (1) katolika z prowincji pomagającego uchodźcom, ale wrogiego aborcji; (2) korzystającej z socjalu kasjerki sceptycznej wobec otwartych granic dla imigrantów; wreszcie (3) zamożnego wolnorynkowca sprzyjającego równouprawnieniu gejów. Jego zdaniem współczesna lewica w najlepszym razie dotrze do tego ostatniego, za to pierwszemu zaoferuje stygmat ciemnogrodu, drugiej zaś – etykietę ksenofobki, w domyśle odstraszając oboje swym ekskluzywizmem.
Na pierwszy rzut oka brzmi to jakoś przekonująco, tylko że to koncepty w Polsce zupełnie wydumane. Bo tak się składa, że w naszym kraju „jedynce” dużo prędzej konserwatywni sąsiedzi spuszczą łomot za to, że im „brudasów” sprowadza, niż sponiewierają go jakieś feministki z liberałami. A w przypadku „dwójki” Woś wyraźnie myślał o jakimś innym kraju, bo jawnej i otwartej imigracji na dużą skalę broni w Polsce garstka ludzi, a krytykę i zastrzeżenia wobec polityki otwartych drzwi („sprowadzać bliskich kulturowo”, „a co z bezpieczeństwem”) zgłaszają wszystkie właściwie siły polityczne. Nasz sprzyjający gejom bogacz („trójka”) też będzie miał problem – bo wszystkie wolnorynkowe partie jak ognia unikały tego tematu, z wyjątkiem efemerycznego Ruchu Palikota, zaś Wiosna Biedronia akurat ortodoksyjnie rynkowa nie była.
Ta cała „lewica kulturowa” Wosia, oczywiście klasistowska i nienawidząca własnego narodu, to wielki chochoł, znany raczej z felietonów z tygodnika „Sieci” niż lewicowej publicystyki. Wizerunek polepiony z co gorszych felietonów Janusza Majcherka, ćwierków Tomasza Lisa, gównoburz na fejsie lewicowej bańki towarzyskiej i podlanych alkoholem żartów gości trzydziestolecia „Gazety Wyborczej” (jak je sobie wyobrażają bracia Karnowscy).
Ta cała „lewica kulturowa” Wosia, klasistowska i nienawidząca własnego narodu, to wielki chochoł, znany raczej z felietonów z tygodnika „Sieci” niż lewicowej publicystyki.
I to wszystko abstrahując od faktu, że żyjemy w kraju najpotężniejszych wpływów Kościoła katolickiego w Europie, faktycznego zakazu aborcji, utrudnionego dostępu do ginekologów i „pigułek po”, drogiej antykoncepcji i nieistniejącej edukacji seksualnej, w kraju, gdzie na większości osiedli para trzymających się za ręce gejów zarobi „klapsa w uśmiech” jak w banku, gdzie sprawcy zbrodni na tle seksualnym dożywają szczęśliwie swych dni w wygodnych domach dla emerytowanych księży, gdzie etyka w szkołach jest fikcją, a w siłę rośnie faszyzujący backlash młodych mizoginów. I to wszystko – naprawdę wszystko – są przede wszystkim problemy warstw gorzej uposażonych. Bo wciąż, nawet jeśli coraz trudniej, całkiem sporo wolności można sobie w Polsce kupić za pieniądze, tylko – jak słusznie sam Rafał Woś w setkach artykułów wskazywał – nie każdy ma ich tyle, ile powinien.
A w krótkich, żołnierskich słowach: opowiadanie, że w Polsce „te hasła zbyt długo były pierwszoplanowe i dla wielu ludzi zwyczajnie alienujące”, świadczy o oderwaniu totalnym od problemów tego społeczeństwa. Fakt, że film Sekielskich ukazał się już po oddaniu książki Wosia do druku, niczego w tej materii nie zmienia.
Kto jednak jest tym „wyklętym ludem ziemi”? Oddajmy głos samemu autorowi, kiedy przywołuje opowieść Zygmunta Baumana o nieszczęsnych żabach, gnębionych i zaszczuwanych przez zające, które same żyją w strachu przed większym drapieżnikiem. „U nas żabami nie są migranci z Syrii czy Afganistanu. Tych nad Wisłą jest niewielu. Nasze żaby to raczej ofiary transformacji, a coraz częściej ich potomkowie. To mieszkańcy ciemnych podwórek zdezindustrializowanej Łodzi, mazurskich PGR-ów, pracujący na wiecznych umowach o dzieło stróże parkingów na blokowiskach Tarchomina, stadionowi kibole, którymi nowa klasa średnia straszy swoje dzieci przed snem, albo słynni Janusze i Grażyny, obiekty niezliczonych internetowych memów”.
Co my tu mamy? Przede wszystkim totalny miszmasz grup o różnej pojemności i statusie. W jednym worku są ludzie, których krzywda wymaga uznania, a warunki życia – poprawy; są też środowiska będące symptomem problemów, ale z pewnością nie postępowym aktorem społecznym. Ale najciekawsze jest to, kogo nie ma. Czyli wielu grup, o których, nie wiedzieć czemu, Woś w swej książce milczy lub wspomina mimochodem: od wegetujących w nędzy niepełnosprawnych i ich opiekunów, przez kiepsko opłacanych nauczycieli i pielęgniarki, aż po ofiary przemocy domowej oraz bitych na ulicach i opluwanych – czasem przez taksówkarzy-konkurentów, ale częściej z czysto nacjonalistycznego klucza – Ukraińców.
No więc tak, język pogardy klasowej („nieroby”, „patolo”) jest niesprawiedliwy i szkodliwy, a kretyn, co napisał tekst o beneficjentach 500+ zasrywających plaże we Władysławowie, powinien za niego natychmiast wylecieć z roboty. Ale już wymienieni przez Wosia „Janusze i Grażyny” są po prostu niesłychanie różni. Jedni chodzą na KOD, a inni na Marsze Niepodległości (trochę rodzin z dziećmi tam jednak było), w internecie są wyśmiewani za skarpety noszone do sandałów, ale sami obrażają „patolo od 500+”, a niektórzy z kolei wysyłają Tuska do więzienia. Kibole (często na poziomie dochodów będący niższą klasą średnią) nie oczekują specjalnej troski ze strony lewicy, podobnie jak raperzy z blokowisk, których hasło życiowe to często „ruchać świnie, jebać biedę”. „Stróże parkingów, dzieci z łódzkich podwórek i mieszkańcy dawnych PGR” – to inna sprawa. Ale dlaczego ich problemy mają być sprzeczne z agendą praw i wolności człowieka, nijak nie potrafię zrozumieć.
Rzekomo nieprzekraczalny konflikt lewicy kulturowej z ekonomiczną to jedna z najbardziej już zdartych płyt w naszej debacie. A mówiąc brutalniej: kalka z prawicowego pierdololo o fanaberiach warszawskich „pań feministek”. Musimy iść tą drogą? Naprawdę? Mamy wciąż prawo podejrzewać, że postawy stereotypowo konserwatywnego ludu – jak rodzinność, praktycyzm czy „konserwatywna tolerancja” – stwarzają pole dla emancypacyjnej polityki także wśród tych grup społecznych. Szukajmy nadziei w tym, że interes pracowniczy nauczycielek i nauczycieli stanie się wehikułem postępowej zmiany w oświacie, która ma zapewniać dobre miejsca pracy, ale przede wszystkim egalitarny dostęp do nierówno rozdzielonych w rodzinach kapitałów, do wiedzy opartej na nauce i do umiejętności sprzyjających cywilizowanemu współżyciu.
Nie porzucajmy też przekonania, że mieszkańcom niewielkiej wsi przyda się dobry transport lokalny, przyzwoicie wyposażona szkoła i dom kultury, które świetnie obejdą się bez certyfikatu „wolnych od gender”, zwłaszcza że genderu nie brakuje już w domach i smartfonach jej mieszkańców. I pamiętajmy, że dowartościowanie ekonomiczne i uspołecznienie kosztów pracy opiekuńczej to jeden z fundamentów poprawy losu najsłabszych – osób zależnych od opieki – ale też warunek sprzyjający równouprawnieniu kobiet. Wreszcie, przyjmijmy do wiadomości, że polityka przemysłowa gwarantująca sensowne miejsca pracy bez konieczności emigracji i edukacja pozwalająca na mobilność społeczną – to wszystko lepsze odpowiedzi na frustracje wielu mężczyzn młodego pokolenia niż uznanie ich niezbywalnego prawa do patriarchalnych przywilejów.
Woś: Ruszyli z posad bryłę świata, lecz nie wiedzą, jak ją toczyć
czytaj także
Woś lubi wyostrzać tezy, to ja też spróbuję: aby w Polsce było lepiej, naprawdę nie trzeba porzucać tematu aborcji i roli Kościoła w życiu publicznym, coby cioci nie urazić; nie trzeba zostawiać gejów i emo-nastolatków z problemami dojrzewania na pastwę osiedlowych kiboli; nie trzeba rezygnować z wartości prawdy naukowej w imię spokoju ducha wyznawców Jerzego Zięby ani ze ścigania przemocy domowej z uwagi na szacunek dla wielowiekowej tradycji. Because it’s fuckin’ 2019 (a polski lud podstawy angielskiego zna).
Rafał Woś, „Lewicę racz nam zwrócić, Panie!”, Sonia Draga, 2019.