Współczesne społeczeństwo, choć wolne od takich tragedii jak wielka wojna czy powojenna hiperinflacja, ciągle produkuje podmiotowości w typie tych, które przemawiają z kart „Mein Kampf”. Władza zaś nieustannie sięga po technologie zarządzania masami, które w swoim dziele przedstawił Hitler.
Wystawienie przez Teatr Powszechny Mein Kampf Adolfa Hitlera było ryzykownym ruchem: na poziomie artystycznym, intelektualnym i prawnokarnym. Twórcy spektaklu – reżyser Jakub Skrzywanek i dramaturg Grzegorz Niziołek – wyszli z konfrontacji z tym ryzykiem obronną ręką, choć jednocześnie mocno pokiereszowani. Ich spektakl jest bardzo nierówny: miejscami błyskotliwy, odkrywczy i wciągający, miejscami zwyczajnie nudny, nużący powtarzalnością i banałem. Nawet najlepsze sceny znacznie by zyskały, gdyby je skrócić i przyspieszyć.
Widać też bardzo wyraźnie dług, jaki przedstawienie zaciągnęło u głośnej Klątwy z tego samego teatru. Skrzywanek i Niziołek podchodzą do tekstu przywódcy III Rzeszy podobnie jak Frljić i jego dramaturdzy do dramatu Wyspiańskiego. Nie interesuje ich zawarta w Mein Kampf autobiograficzna anegdota, spektakl nie opowiada o życiu Hitlera ani o narodzinach nazizmu. Hitlerowska biblia rozpada się na ciąg luźno powiązanych ze sobą, mniej lub bardziej afabularnych scen, pochodzących z bardzo różnych porządków: od farsy, przez operę, po performatywne działania, które równie dobrze pokazać by można w instytucji sztuki współczesnej.
czytaj także
Wszystkie te sceny łączy pewna interpretacyjna intuicja, która jest największą siłą spektaklu, pozwalającą mu, mimo wszystkich potknięć, do końca ustać prosto na nogach. Skrzywanek i Niziołek czytają bowiem Mein Kampf nie jako wykwit szaleństwa stojący poza Rozumem i dającą się przez niego pojąć historią, ale jako lustro swoich i naszych czasów. W spektaklu najbardziej przerażające jest nie szaleństwo Hitlera, ale to, jak bardzo jego obsesje są pod pewnymi względami typowe dla jego i naszej epoki. Epoki nawiedzanej nieustannie przez różne faszyzmy, jak w klasycznym horrorze gotycka rezydencja na odludziu nawiedzana jest przez duchy.
Incel w Wiedniu Franciszka Józefa
Widma ta nawiedzają nie tylko państwa, ruchy społeczne i inne kolektywy, ale także jednostki. Rozpisany na głosy sześciorga aktorów tekst Hitlera brzmi niepokojąco znajomo. Znamy zwłaszcza kluczową dla konstrukcji podmiotowości mówiącej w Mein Kampf mieszaninę poniżenia, poczucia autentycznej krzywdy i wykluczenia z wyższościowymi, kompensacyjnymi fantazjami: o władzy, przywróceniu „naturalnego porządku rzeczy”, kontroli nad kobietami i ciałem społecznym.
Hitler, żyjący w Wiedniu Franciszka Józefa, jest wiecznie głodny, tuła się po przytułkach dla bezdomnych, żyje od jednej do drugiej pracy za marne grosze, nakręca się własnym obrzydzeniem do brudu wielkiego miasta i rozwiązłości prostytuujących się w nim kobiet. Ta sama emocja upokorzenia, rozdźwięku między ambicjami i możliwościami wielkiego miasta a tym, co realnie dostępne naszej biografii, wraca w wielkich tekstach modernistycznej literatury – na czele z Głodem sympatyzującego z nazizmem norweskiego noblisty Knuta Hamsuna.
Ta sama toksyczna, ufundowana na resentymencie, fiksująca się na własnej krzywdzie i klęsce męskość, której głos słychać na scenie Teatru Powszechnego, dochodzi dziś do głosu na całym świecie, wynosząc do władzy kolejne populistyczno-prawicowe ruchy, z Trumpem na czele. Ten sam głos, łączący własne poczucie klęski jako mężczyzny z obsesją na punkcie ciał kobiet, kontroli ich seksualności i rozrodczości, rozbrzmiewa w całej internetowej manospherze, wszystkich forach dla inceli i aktywistów ruchów obrony praw mężczyzn. Młodzi sfrustrowani mężczyźni mogą tam przeczytać diagnozy bardzo podobne do tych, jakie słyszymy w spektaklu: że za ich osobiste porażki odpowiada w pierwszym rzędzie emancypacja ekonomiczna kobiet, rewolucja seksualna i tabletka antykoncepcyjna, za sprawą których kobiety porzucają swoje „naturalne role” i zostawiają „zwykłych, uczciwych mężczyzn” bez szans na związek i prokreację. Wywody te, znów jak tekst Hitlera, podpierają się pseudonauką, domorosłą socjobiologią i psychologią ewolucyjną, używaną bez żadnej metodologicznej kultury dla wsparcia ideologicznie motywowanych wizji stosunków społecznych.
czytaj także
Znajomo brzmi też scena, gdy aktorzy zasiadający przy stole jak rodzina w farsie dla drobnomieszczańskiej publiczności deklamują całe passusy z Mein Kampf o zdegenerowanej sztuce, która zamiast zajmować się wychowaniem młodzieży w duchu tego, co najszlachetniejsze, deprawuje i wypacza jej najszlachetniejsze instynkty. Podobne słowa padają dziś w Polsce nie tylko przy wielu stołach, ale także z ust niejednego wysoko postawionego urzędnika publicznego.
Ciemny lud to kupi
Współczesne społeczeństwo, choć wolne od takich tragedii jak wielka wojna czy powojenna hiperinflacja, ciągle produkuje podmiotowości w typie tych, jakie przemawiają z kart Mein Kampf. Być może każdy i każda z nas musi czasem wykonać pracę, by nie dać jej dojść do głosu, by nie pozwolić karmić się jej naszymi lękami i klęskami.
Ta sama toksyczna, ufundowana na resentymencie, fiksująca się na własnej krzywdzie i klęsce męskość, której głos słychać na scenie Teatru Powszechnego, dochodzi dziś do głosu na całym świecie.
Władza zaś nieustannie sięga po technologie zarządzania masami, które w swoim dziele przedstawił Hitler. Najmocniejszy, najbardziej artystycznie spełniony fragment przedstawienia Skrzywanka i Niziołka to wystawione w operowej, ilustrowanej muzyką Wagnera formie fragmenty Mein Kampf mówiące o sile propagandy. Hitler przedstawia tam nie tylko elementarz technik propagandowych, które później zostaną użyte w kierowanym przez niego państwie, ale daje także wyraz głębokiej pogardzie dla demokracji i opinii publicznej. Lud – w ramach przedstawionej na scenie hitlerowskiej diagnozy – jest zawsze biernym, niedojrzałym elementem, daje się płynnie kształtować przez środki masowego przekazu, wodzów i demagogów. Z ludem nie można prowadzić żadnej oświeconej, uczciwej debaty: albo my go skierujemy na odpowiednią drogę naszą propagandą, albo zrobią to nasi przeciwnicy. Propaganda nie ma być mądra ani wyrafinowana, ma kierować naród w odpowiednim kierunku. Jeśli będzie często powtarzana, to jakkolwiek głupia by była, „ciemny lud to kupi”.
Aktorzy śpiewający podobne słowa noszą na twarzach maski przedstawiające karykatury znanych polityków. Najpierw wchodzi Trump, po nim Kaczyński. Kiedy wydaje się, że wszystko zmierza w stronę łopatologicznej publicystyki, na scenę wchodzą kolejni: Angela Merkel, papież Franciszek, Donald Tusk. Nad nimi wszystkimi wznosi się karton z wymalowanym godłem Zjednoczonej Europy. Kaczyński wnosi na scenę karton z wyrysowanym wrakiem samolotu, Franciszek z grupą dzieci, a Merkel z pontonem.
czytaj także
Siłą tych obrazów zestawionych z tekstem Hitlera jest ich wieloznaczność. Z jednej strony pokazują, że pewne mechanizmy propagandy, kształtowania opinii publicznej, wytwarzania konsensusu dotyczą nie tylko polityk budzących głęboki sprzeciw lewicowej i liberalnej widowni (np. szczucia na Meksykanów przez Trumpa), ale także tych, pod którymi by się ona podpisała. Każda, najszlachetniejsza nawet polityka musi przezwyciężyć pokusę własnego faszyzmu.
Z drugiej strony, obserwując Merkel z pontonem i Franciszka z gromadką dzieci, zadajemy sobie pytanie, na ile cała polityka otwartości wobec uchodźców tej pierwszej i walka z pedofilią w Kościele katolickim tego drugiego jest autentyczną próbą rozwiązania palącego problemu, a na ile politycznym spektaklem, propagandową ustawką z podręcznika cynicznego propagandzisty.
Sam na sam z własnym faszystą
Im dłużej trwa sztuka, tym bardziej męczy nas tekst. W ostatnim akcie przybiera on najbardziej szalone, obsesyjne formy. Koresponduje z tym to, co dzieje się na scenie: makabryczno-groteskowa pantomima, mroczny festiwal ciała, biologiczny koszmar.
Taka inscenizacja tekstu Hitlera doskonale wydobywa jego specyficzny stosunek do natury. Konserwatywno-katoliccy intelektualiści lubią przedstawiać hitleryzm jako odprysk antychrześcijańskiego dziewiętnastowiecznego naturalizmu. Jest to tylko częściowa prawda. Stosunek Hitlera do natury – choć bez wątpienia niechrześcijański – był jednocześnie głęboko zmitologizowany i ambiwalentny. Głosom mówiącym do nas ze sceny natura jawi się z jednej strony w obrazach celebrujących zdrowie, siłę, witalną energię, zwycięstwo „wyższych”, „szlachetniejszych” form życia nad „niższymi”; z drugiej – w obrazach rozkładu, brudu, choroby, zagrożenia, epidemii, degeneracji, niekontrolowanego rozrodu i seksu.
Elementem, który nie pozwala naturze utrwalić się w swoim szlachetnym obrazie, są w ideologii Mein Kampf Żydzi – część natury, która tak naprawdę naturze pozostaje obca, rozkłada ją od środka, zatruwa miazmatami. Antysemityzm obecny w Mein Kampf wynika z pewnej bardzo specyficznej mitologii natury i związanych z nią koncepcji narodu, męskości, kobiecości.
czytaj także
Oniryczna feeria ostatniego aktu raczej się urywa, niż kończy. Zasadę rzeczywistości przywracają napisy końcowe o nakładach Mein Kampf i zyskach, jakie książka przyniosła Hitlerowi. Zostajemy z głębokim poczuciem dyskomfortu. Twórcy nie odpowiadają na nasuwające się przez cały spektakl pytanie: jak się to stało, że Mein Kampf – choć mówiło głosem tak pod wieloma względami dla naszej epoki typowym – doprowadziło do tak niewyobrażalnych zbrodni. Jak i na pytanie o to, co zrobić, by ten mechanizm się nie powtórzył. Zostajemy sam na sam z naszymi wewnętrznymi Hitlerami.
Nie mam pretensji do twórców, że nie wiedzą, co z nimi zrobić. Nie wie dziś tego polityka, społeczeństwo, nauka – ich przezwyciężenie to jedno z kluczowych zadań XXI wieku, nad którym naprawdę nie zaczęliśmy jeszcze pracować.
*
Mein Kampf, reż. Jakub Skrzywanek, Teatr Powszechny w Warszawie