Czy można napisać poemat o reprywatyzacji i „rewitalizacji przez likwidację” tak, żeby nie był on interwencyjną publicystyką? Da się! Kinga Dunin czyta „Potop” Salci Hałas, „Pestki” Anny Ciarkowskiej i „Rozterki śmierci” José Saramago.
Salcia Hałas, Potop, Wydawnictwo W.A.B. 2019
To nie poezja, to proza.
To tylko tak wygląda, jak wiersz zapisane.
Dlatego nazywa się poemat.
Poemat przewlekły.
Poemat prozą.
Przyczyna jest prosta i fizjologiczna.
Pani Halina, Ta, Która Opowiada, mówi prozą,
ale jest przewlekle chora na serce i płuca.
W związku z tym jest mało powietrzna.
Potop to kolejna powieść Salci Hałas, po nominowanej do rozmaitych nagród i laureatce Nagrody Gdyni Pieczeni dla Amfy – chyba nawet lepsza. Poprzednia działa się w słynnym gdańskim falowcu, czyli najdłuższym bloku w Polsce, tym razem miejscem akcji jest Pekin w Gdyni (mówi się „na Pekinie”). Pekin powstał przed wojną, kiedy właściciel gruntów pozwolił robotnikom budującym stocznię stawiać tam tymczasowe domki. Przyszła wojna, minęła, a domki zostały – niektóre wyremontowano, ale z czasem trochę zrobiły się z tego polskie fawele, slumsy. Przyszła normalność (?), czyli reprywatyzacja, właściciele odzyskali cenną działkę budowlaną w pięknej lokalizacji. Tylko ci przeklęci mieszkańcy, których należy się pozbyć.
czytaj także
Jak się reprywatyzuje, przepis jest znany: groźby, odcinanie mediów, pęknięte rury, wybijanie szyb i dziur w dachach zwane „zabezpieczeniem budynków”. Kto ma dokąd, wyprowadza się, ale niektórzy są starzy, biedni, chorzy albo uparci – i wciąż trwają w swoich domach. Wszytko to jest w poemacie, ale postanowiłam też sprawdzić, co można znaleźć na ten temat w internecie. A przy okazji dowiedziałam się, z pewnym niesmakiem, jak powszechne jest przekonanie, że takich ludzi trzeba po prostu eksmitować, a grunty oddać właścicielom (jako homo sovieticus zawsze byłam przeciwna reprywatyzacji).
Czy można napisać poemat o reprywatyzacji i „rewitalizacji przez likwidację” tak, żeby nie był on interwencyjną publicystyką? Da się! Można to zmetaforyzować, zuniwersalizować i nadać estetyczny kształt przyjemny dla ucha.
W Potopie występują trzy kobiety: Ta, Która Opowiada i ma czas na obserwowanie świata, gdy jej mąż układa w Niemczech glazurę; czarownica – jej specjalnością jest zielarstwo, tarot, porady życiowe i prekognicja (czasem przewiduje wyniki meczów piłkarskich); zapracowana, opiekująca się umierającą wredną babką była bibliotekarka, aktualnie zajmująca się rozlepianiem plakatów z reklamami promocji w supermarketach, wciąż zapłakana i w depresji. A może nie w depresji? Wylewane wiadrami łzy i pragnienie, żeby jej życie się skończyło (takie życie, bo inne chętnie by przyjęła), zdaje się raczej normalną reakcją na sytuację.
Wszystkie opiekują się sobą nawzajem oraz kotami i psami.
Bohaterem jest też świat w przededniu apokalipsy. Wyburzany Pekin to tylko część ogólnej apokalipsy – w ziemi powstają tajemnicze leje, pogoda jest zawsze zła, mokra i oślizgła, drzewa przestają rodzić, ściany zarasta grzyb, może wszystko zaleje woda (globalne ocieplenie) albo z morza wyjdzie Bestia?
Odpowiedzią kobiet na koniec świata jest po prostu dbanie o to, o co jeszcze da się zadbać, radzenie sobie z tym, co jest. Autorka nie nurza swoich bohaterek w błocie ani w fałszywej litości – naprawdę bardzo je lubi! Nie ekscytuje się ich poniżeniem czy wykluczeniem, patrzy na świat ich oczami, z empatią. A one to trzy „widzące” – nadchodzący koniec albo liczne końce świata – ale także chodzące do Lidla na zakupy i niezapominające nakarmić kotów. Albo pochować – koty też zasługują na pochówek.
Jest to zatem – mimo wszystko – „ciepła apokalipsa”, czasem zabawna.
Opowieść będzie smutna, bo o końcu świata
i różnych innych końcach.
Ale śmieszna też w miarę możliwości będzie.
Bo niektóre nieszczęścia są tylko smutne.
A niektóre są też częściowo śmieszne,
z różnych przyczyn.
Najczęściej z powodu niedorzeczności.
To dobrze, że niektóre nieszczęścia są śmieszne,
dobrze się śmiać z nieszczęścia, bo śmiech pomaga.
Na serce, na głowę, na oddech.
Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!
czytaj także
*
Anna Ciarkowska, Pestki, Wydawnictwo Otwarte 2019
Jesteś dziewczynką urodzoną na granicy północy – powiedziała mama, która urodziła mnie w środku nocy i nie wiedziała, czy to już, czy jeszcze nie.
Bardzo wrażliwa dziewczynka, wychowywana przez mamę i babcie, opowiada o swoim dzieciństwie, o świecie, który jej nie rozumiał, i o tym, czego wtedy nie rozumiała. Potem dorasta, ma partnera oraz depresję.
Ta książka ma ogromną konkurencję, bo młodsze pisarki i pisarze bardzo często opowiadają o swoim dzieciństwie oraz o depresji. Jak się zestarzeją, to pewno będą opowiadać o starości i śmierci. OK. Chociaż ja tęsknię za jakimiś bardziej wymyślnymi fabułami.
W Pestkach – które mieszczą się w średniej tego typu książek – spodobał mi się jednak pewien pomysł. Każdy z krótkich rozdziałów, jest ich kilkadziesiąt, zaczyna się od banału, zdania, które każdy z nas w życiu słyszał i pewno sam nieraz wypowiadał. To, przez co zostaje przemielona dziewczynka, potem kobieta, to zakodowana w języku potoczna mądrość, która objawia całą swoją bezduszność.
czytaj także
A to krótki, trochę na chybił trafił, wybór naszych powiedzonek:
Jesteś na to za duża.
Jak będziesz duża to zrozumiesz.
Jesteś jeszcze dzieckiem.
Nie jesteś pępkiem świata.
Okres masz czy co…
Nie dzwoń pierwsza.
Potrzebujesz faceta.
Sama tego chciałaś.
Nie on pierwszy, nie on ostatni…
Niczego ci nie obiecywałem.
Dzielisz włos na czworo.
Inni mają gorzej.
Po prostu masz doła.
Teraz to już wszyscy mają depresję.
Ogarnij się.
Weź się zabij.
Dlaczego nic nie powiedziałaś?
Ot, i cała historia. Raczej nieśmieszna.
czytaj także
*
José Saramago, Rozterki śmierci, przeł. Wojciech Charchalis, Rebis 2019
Nazajutrz nikt nie umarł. Fakt ten, pozostający w absolutnej niezgodzie z normami życia, wzbudził w duszach ogromne wzburzenie, co zresztą było ze wszech miar usprawiedliwione, dość wspomnieć, że nawet w czterdziestu tomach historii naturalnej nie ma ani jednej wzmianki, choćby w charakterze dowodu, o tym, by kiedykolwiek zaistniał przypadek podobnej natury, żeby minął caluteńki dzień, z jego cudownymi dwudziestoma czterema godzinami podzielonymi na dzienne i nocne, poranne i wieczorne, i zupełnie nikt w tym czasie nie opuścił tego padołu łez z powodu choroby, śmiertelnego upadku, szczęśliwie udanego samobójstwa, nic a nic, kompletnie nic.
Kto czytał Saramago – w końcu to noblista – ten wie, że tak właśnie pisze, a jednak można to polubić. Teraz jeszcze dojdzie do tego nietypowa interpunkcja i ortografia oraz dialogi tak wplecione w tekst, że czasem łatwo się pogubić. A co parę stron – to też nie nowość – autor będzie pytał czytelnika, czy jeszcze ma cierpliwość. I tu moja odpowiedź brzmi – nie, już nie mam. Wydaje mi się, że to jedna z najsłabszych książek tego autora. Jeszcze bardziej rozwlekła i przegadana, w której ironia i poczucie humoru jakoś nie bawią, a historia – chociaż pomysł ciekawy – prawie zupełnie nie wciąga. Gdyby ktoś jednak dobrnął do końca, to zostanie mu jego trud nieco wynagrodzony, bo chyba koniec jest lepszy od początku.
Jaka historia? Już wiecie – śmierć nagle zastrajkowała. Oczywiście powoduje to mnóstwo kłopotów w fantastycznym państwie – przewidywalnych, a czasem jednak nielogicznych, za to opisanych niebywale drobiazgowo i z dygresjami. Potem, po paru miesiącach, śmierć wraca i trochę zmienia reguły gry oraz poznajmy ją bliżej – a powieść zaczyna mi się trochę podobać, szczególnie kiedy zaczyna rozmawiać z kosą. W końcu staje się piękną kobietą (oczywiście, śmierć jest kobietą!) i przybywa, żeby zabrać pewnego wiolonczelistę. I tu zaczną się jej prawdziwe rozterki…
Bardzo to już wszystko staroświeckie i jakoś mnie nie porusza.