Kiedy autorom pamfletu na socjalistycznych milenialsów zdarza się wyjść poza środowiskową sztampę, okazuje się, że sprawy są bardziej skomplikowane.
„Socjalizm wraca przebojem, ponieważ sformułował ostrą diagnozę bolączek społeczeństw Zachodu. Podczas gdy politycy prawicy często unikali starcia na idee, uchodząc zamiast tego na pozycje szowinizmu lub nostalgii, lewica skupiała się na nierównościach, problemach ekologicznych i na tym, jak odebrać władzę elitom i przekazać ją w ręce obywateli”. To nie jest wstęp do jakiejś politgramoty z wiecu Jeremy’ego Corbyna ani wyimek z fejsa Alexsandrii Ocasio-Cortez, tylko fragment demaskatorskiego w intencji, okładkowego artykułu z „The Economist” na temat „socjalizmu milenialsów”. Londyńskie pismo, przypomnijmy, to twierdza wolnorynkowego liberalizmu, powstało w połowie XIX wieku jako organ lobbystów na rzecz zniesienia ceł na import zbóż do Anglii – dodajmy na marginesie, że również podstawowe źródło wiedzy Karola Marksa o kształcie współczesnego mu kapitalizmu.
Heroldzi globalizacji z uwagą traktują wyłaniającą się właśnie „nową lewicową doktrynę”. Jak można się było spodziewać, krytykują jej rozpoznania ostro, diagnozy zaś fundamentalnie – a jednak z zarysowanej we wstępniaku do tygodnika, a także obszernym artykule mapie idei i recept politycznych lewicy wyłania się obraz ruchu żywego, różnorodnego, pełnego werwy. Jej rewersem, co może najciekawsze, jest establishment skostniały i zachowawczy. Gotów niby uznać, że coś jest z tym światem nie tak, świadomy powagi niektórych wyzwań i nawet jakoś uczciwy w swej klasowej perspektywie (czytelnicy to głównie posiadacze kapitału, ludzie giełdy i świata finansów, wyższa kadra kierownicza biznesu i urzędnicy), ale zupełnie niezdolny do wyjścia poza ograniczenia własnej wyobraźni, interes portfela i sztampę intelektualną sprzed półtorej dekady.
Pochyleni z troską
Lewicową diagnozę współczesności „Economist” prezentuje dość zachowawczo, ale rzetelnie: nierówności szybujące pod niebo, rynek i polityka ustawione przez lobbing pod wielki biznes, społeczne dążenie do redystrybucji i wyciśnięcia przez państwo kasy z rozpasanej elity, krótkowzroczność i chciwość prowadzące świat ku klimatycznej katastrofie, instytucje regulacyjne i korporacje wolne od demokratycznej kontroli. Autorzy zgadzają się, że z tym klimatem i lobbingiem to w sumie nawet prawda, nierówności też jakby ostatnio nadmierne, ale zaraz dodają – i tu już im się konserwatyzm wylewa uszami – że trochę jednak ta lewica czarnowidztwo uprawia.
Podstawową przyczyną nierówności są pieniądze. Kobiety mają ich mniej
czytaj także
Dobierając stosownie próbę i dane, publicyści „Economist” wskazują na statystykach, że nierówności rosną jednak nie wszędzie i nie zawsze, że liczba prekariuszy może i nawet spada, że ludzie podatków dla bogatych może i chcą, ale kokosów z tego przecież nie będzie (głośna propozycja Ocasio-Cortez opodatkowania najzamożniejszych na poziomie 70 procent miałaby przynieść nędzne 12 mld dolarów na całe USA), no a poza tym lud wybrał Trumpa, a to przecież miliarder. No i pytają retorycznie – po co wydawać na „zielone” inwestycje publiczne, skoro podatek węglowy wystarczająco zmotywuje sektor prywatny do ekologicznych innowacji?
I po co „demokratyzować” jakieś tam wodociągi, skoro kontrola państwa, względnie samorządu, nad infrastrukturą grozi ich przechwyceniem przez jakieś niecne lobby, a jednostki dokonujące wyborów na wolnym rynku to przykład „delegacji władzy w najczystszej formie”, nie to, co spółdzielnie. Dodajmy jeszcze, że chociaż partycypacja pracownicza np. w Niemczech się dotąd sprawdzała, to podejrzliwość świata pracy wobec globalizacji i zachowawczość związkowców mogą tylko wyhamować dynamikę potrzebnych zmian. A zatem: więcej konkurencji, lepsza edukacja, mieszanka rynku i publicznych (uff!) inwestycji do walki ze zmianą klimatu, a wszystko będzie dobrze. A nawet jeśli nie, to i tak trzeba postawić „socjalizmowi milenialsów” tamę – bo „tak jak dawny socjalizm cierpi na nadmiar wiary w słuszność działania zbiorowego i żywi nieuzasadnione podejrzenia wobec indywidualnego wigoru”.
Tyle wstępniak – odpowiedź na FAQ „co ma liberał myśleć o nowych socjalistach”. A potem cały ten „krótki kurs” nieco się rozwija i czytelnik się dowiaduje, skąd popularność pisma „Jacobin” i o co właściwie chodzi seniorowi Sandersowi i juniorce Ocasio-Cortez, co to się urodziła na cztery miesiące przed upadkiem muru berlińskiego, dorastała za czasów radosnej Trzeciej Drogi, a w dorosłość wkroczyła tuż po wybuchu kryzysu finansowego.
Znów: to miała być demaskacja. A jednak trudno czytelnikowi nie sympatyzować z bohaterami tekstu, gdy czyta, że wielki oddźwięk ich słowom także wśród nieradykalnej lewicy nadają „rozczarowania i krzywdy doświadczone w poprzednich 30 latach”; że – ich zdaniem – Trzecia Droga to epoka bezsensownych wojen i droga do finansowego kryzysu, że owoce wzrostu spłynęły do najbogatszych, a cięcia uderzyły w najuboższych, że obrotowe drzwi między biznesem a polityką wypaczyły demokrację, że „wolny wybór” na rynku jest fikcją, gdy ludziom brak podstawowych zasobów ekonomicznych. I nie zmienią tego faktu wskazania, że wzrost poparcia lewicy radykalnej w większości przypadków nie równoważy strat starej centrolewicy – bo przecież celności politycznej diagnozy nie mierzy się tylko skalą poparcia wyborców.
czytaj także
A co z receptami? Autorzy „Economist” starają się punktować sprzeczności w programach nowych socjalistów. Wskazują, że takie cuda jak pogodzenie „sprawiedliwości społecznej”, „solidnego wzrostu” i walki z ociepleniem klimatu (cele Zielonego Nowego Ładu Ocasio-Cortez) budzą uzasadnione wątpliwości także wielu ludzi na lewicy. Że wyniki badań Thomasa Piketty’ego, którymi lewica się lubi podpierać, budzą wątpliwości innych ekonomistów, a z kolei pomysły na wyjście z dylematu ograniczonego budżetu i ściągalności podatków – jak Nowoczesna Teoria Pieniądza – rozbijają się o motywacje rządu, dla którego poparcie wyborców w krótkim terminie zawsze będzie ważniejsze od wytycznych tej czy innej teorii.
czytaj także
Wiele z krytycznych argumentów opiera się jednak na dogmatach ekonomii neoklasycznej albo po prostu banałach z repertuaru gospodarczej prawicy. „Kiedy raz zaczniemy mówić, że ktoś jest zbyt bogaty – gdzie postawimy granicę?!” Stagnacja wzrostu połączona z inflacją wymaga cięć wydatków. Wyższe podatki sprawią, że bogaci będą pracować mniej. Współzarządzanie firmą przez urzędników czy, nie daj Boże, związkowców sprzyja kontrahentom z politycznymi dojściami, a z drugiej strony związkowcy w zarządzie mogą się łatwo zdemoralizować i zostać kapitalistami – to akurat argument lewicy, ale ponieważ krytyczny, „Economist” też go przywołuje. I tak dalej, i tym podobne…
Skomplikowany słoń
A jednak kiedy autorom pamfletu na socjalistycznych milenialsów zdarza się wyjść poza środowiskową sztampę, okazuje się, że sprawy są bardziej skomplikowane. Że nie tylko Marks, ale i filozofowie liberalnego (!) Oświecenia wskazywali na potrzebę redystrybucji dochodu i majątku jako gwarancji wolności. Że Adam Smith dostrzegał zagrożenia alienacją w manufakturach, gdzie pracownik nie ma wpływu na zarządzanie procesem produkcji. Że powszechne ubezpieczenie zdrowotne czy darmowe studia, tak kontrowersyjne w USA, to w Europie Zachodniej przecież norma. Że podatek spadkowy Sandersa to w sumie niezły pomysł, a bogaci jednak ukrywają część dochodów w rajach podatkowych, rażące nierówności majątkowe zaś to droga do oligarchii.
czytaj także
Ciekawa rzecz, że określenie „najbardziej radykalne” redaktorzy liberalnego pisma rezerwują dla pomysłów wsparcia sektora spółdzielczego w gospodarce (propozycja Partii Pracy) i obowiązkowego przydziału akcji (i dywidend) dla pracowników dużych przedsiębiorstw. To interesująca wskazówka, co tak naprawdę razi (przeraża) najbardziej świadomą frakcję elity opiniotwórczej wielkiego biznesu.
Jak to zwykle jednak bywa, najbardziej znaczące jest to, czego w krytycznym tekście na temat lewicy nie ma prawie wcale. „Słoniem w pokoju” jest tutaj optymalizacja podatkowa i daniny związane z odsetkami od kapitału. Autorzy drobiazgowo wyliczają, jak mało udałoby się uzyskać wpływów ze wzrostu podatków dochodowych od osób fizycznych, krytykują pomysł podatku majątkowego Elizabeth Warren (jako „trudnego administracyjnie” i uderzającego w przedsiębiorców), ale o rajach podatkowych – clou przekazu współczesnej lewicy – ledwie napomykają, a o takich cudach jak „ceny transferowe” i cały przemysł unikania podatków przez gigantyczne korporacje wymownie milczą.
czytaj także
Wnioski z lektury „The Economist” o współczesnych socjalistach są cztery, wszystkie optymistyczne. Po pierwsze, „nowych lewicowych doktryn” nie da się dziś w establishmencie zamilczeć, a i nawet wyśmiać już za bardzo nie wypada – jesteśmy na etapie zatroskanego paternalizmu, że „takie to w sumie ciekawe, no ale jednak niedopracowane, niemniej lekceważyć tego nie wolno”. Po drugie, spora część agendy współczesnej lewicy to po prostu oczywista oczywistość, z którą zgadzają się najbardziej mainstreamowi klasycy, a tłumaczyć się musi raczej establishment ze swego zacofania niż „socjaliści” z radykalizmu. Po trzecie, hasło „wystarczy nie kraść” to zwykły humbug, ale już „stawki podatków niezależne od źródła dochodów” to hasło prawdziwie rewolucyjne. I po czwarte, nawet o wrogu klasowym można pisać z szacunkiem, a czytelnika nie traktować jak debila.