Przyszłość naszych płuc i krtani, o temperaturze Ziemi nie wspominając, to sprawa zbyt poważna, by ją zostawić Romanowi Giertychowi i Grzegorzowi Schetynie.
Węgiel nie szkodzi klimatowi, a w ogóle to mamy go na 200 lat (to prezydent), lasy i rolnictwo pomogą sekwestracji dwutlenku węgla (to minister rolnictwa), wiatraki się zezłomuje (to minister od energetyki). Jakieś pytania? Portal oko.press pyta dramatycznie, czy prezydent „urwał się z choinki”. Odpowiadam: nie, po prostu władza idzie w zaparte, bo dzisiaj już nie ma innego wyjścia. Nawet jeśli zapowiedzi budowy kolejnego bloku węglowego w Ostrołęce były tylko wyskokiem pojedynczego ministra, który tam akurat ma okręg wyborczy, to opowieść o polskim „czarnym złocie” ma jeden zasadniczy cel: utrzymać poparcie na wybory pomimo podwyżek cen energii.
czytaj także
Polska dalej będzie importować węgiel z Rosji, polskie kopalnie będą sprzedawać opał niewiele lepszy od starych opon, Polski i Polacy będą się dusić od smogu, wiatraki z czasem szlag trafi – ch… z tym, skoro w 2019 roku obywatele idą do urn. Bo opcje rząd ma dzisiaj dwie. Może powiedzieć prawdę: że ocieplenie klimatu wywołane emisjami CO2 to problem, a dalsze spalanie węgla szkodzi nie tylko planecie w ogóle, misiom polarnym i mieszkańcom Kiribati, ale też jak najbardziej konkretnym Polkom i Polakom.
To będzie oznaczało, że przez lata opowiadano tymże Polkom i Polakom bzdury, ale to jeszcze mały kłopot, bo ludzie generalnie mają pamięć dobrą, ale krótką. Najgorsze jednak, że w takim układzie polityka klimatyczna Unii Europejskiej co do zasady ma sens: można krytykować detale, ale sama idea redukcji emisji jest słuszna. I teraz uwaga: skoro UE ma choć z grubsza rację, to znaczy, że wzrost cen energii, jaki uderzy w Polskę po 1 stycznia to nie efekt lewackiego zwapnienia mózgu u brukselskich elit, ani spisek lobby niemieckich wegetarian, tylko skutek zaniedbań. Czyich? No niby „wszystkich poprzednich ekip rządzących”, ale kogo będzie obchodzić, że to „wina Tuska” (nawet jeśli – o paradoksie – to w dużej mierze prawda, bo w sprawie energii i klimatu partie różnią się głównie estetyką). „To na co wyście czekali?!” zapytają wyborcy.
Nawet jeśli rząd wymyśli jakąś Energię+, nawet jeśli nakaże spółkom energetycznym na rok zdusić ceny dla odbiorców indywidualnych, a przemysłowi ciężkiemu też coś dopłaci z budżetu – nie ma opcji, żeby mieszkańcy Polski zmian cen energii nie odczuli. Jako podatnicy, jako konsumenci – nie do końca wsio rawno, ale jednak. A te wszystkie dopłaty to naprawdę nie jest 500+. Newsy o tym, kto i ile miliardów dostanie z budżetu nie będą budowały poparcia dla rządu, tylko rodziły pytania: a kto właściwie za to zapłaci?
czytaj także
Odpowiedź może być tylko jedna – i to jest właśnie ta druga opcja rządu. Rosnące ceny energii, a za nimi trend inflacyjny to żywioł, plaga brukselska, którą sprowadzają nam na głowę obłudni Niemcy (A kto las Hambach wyciął?! A kto węglem brunatnym cały wschód ogrzewa?!), globalna finansjera i szaleni ekolodzy. Czy to kogoś przekona? Kogoś tak – zwłaszcza, że opozycja nie będzie tu miała przekonującej kontrnarracji po tym, jak sama broniła węgla niczym Jaruzelski socjalizmu. Tezy, że lepsze relacje z Komisją Europejską dałyby szansę na opóźnienie i złagodzenie wstrząsu (przez wpuszczenie na rynek dodatkowej puli praw do emisji CO2 można nieco zbić ich cenę), ale PiS za mocno sobie w Brukseli nagrabił – to wyższa szkoła erystycznej jazdy dla ekspertów, a nie hasło na plakat.
I tu naprawdę nie chodzi o te kilkadziesiąt tysięcy górników, na których od ćwierćwiecza skupia się frustracja całej Polski poza malejącą liczbą gmin Górnego Śląska. Rząd PiS jest dziś bowiem na potrójnej ścieżce zależności. Jedna rzecz to struktura i strategia polskiego sektora energetycznego – wielkich spółek skarbu państwa, które nie planują żadnego zwrotu energetycznego w najbliższych latach, a szczytem ich modernizacyjnych ambicji jest projektowanie elektrowni atomowej na święty nigdy. Reforma sektora w kierunku OZE oznaczałaby dla nich trzęsienie ziemi, ogromne nakłady inwestycyjne, a rozwój prosumpcji – utratę monopolu.
Druga zależność wiąże się z wyobraźnią polityków: ekipy poprzednie nie traktowały polityki klimatycznej poważnie, bo jej konsekwencje (wzrost cen) były odłożone w czasie, ale traktowały ją jak haracz dla Brukseli, od którego warto się migać, ale zanegować nie wolno. Używając terminologii psychologicznej, PO stosowała technikę wyparcia. Ekipa obecna, skonfrontowana ze skutkami tu i teraz, weszła w fazę zaprzeczenia. To wszystko humbug, to się nie dzieje naprawdę – a zresztą niedługo to wszystko i tak szlag trafi… „To wszystko”, czyli UE za parę lat – to pragmatycy. „To wszystko”, czyli planetę – to trzeźwi cynicy. Których w PiS jest więcej, nie podejmę się rozsądzać, tak czy inaczej – idą w zaparte.
czytaj także
Tym bardziej – i to jest powód trzeci – że za pasem wybory. Obok manewrów wymienionych powyżej (zrzucenie na Unię winy za wzrosty cen), liczy się jeszcze jedno: obrona suwerenności. W sprawie wymiaru sprawiedliwości PiS zapewne się trochę cofnie, ze strachu przed mobilizacją liberalnych wyborców – to sugeruje doświadczenie wyborów samorządowych. Gdzie zatem może zachować twarz i zbudować wiarygodność? Właśnie w sprawie węgla. Dla wielkiego platformianego anty-PiS-u to nigdy nie był poważny problem, Platformie nie spadało poparcie, gdy gnoiła producentów OZE. Ryzyko reakcji jest zatem niewielkie, a szansa, że przez kolejne lata zamieniać będziemy Polskę w węglowodorowy skansen – całkiem spore.
Chyba że w kampanii pojawi się nowy, odmienny głos w tej sprawie. I to byłby kolejny argument za tym, że przyszłość naszych płuc i krtani, o temperaturze Ziemi nie wspominając, to sprawa zbyt poważna, by ją zostawić Romanowi Giertychowi i Grzegorzowi Schetynie.
Piszemy o klimacie