Kobiety w „Ginekologach” Jürgena Thorwalda są ludźmi, a nie mięsistą tkanką otaczającą cebulę wciśniętą w waginę. Inaczej wygląda to w wydanych niedawno „Ginekologach” Izy Komendołowicz.
Ginekolodzy Izy Komendołowicz to rzecz nie o „samym życiu z perspektywy lekarzy i pacjentek”, jak kusi okładka. To w dużej mierze książka pozwalająca podejrzeć świat samej autorki i arcyciekawy proces, który odbywa się na naszych oczach. Ów proces polega w skrócie na tym, że wydawca – wydawnictwo W.A.B. – prowadzi intensywną promocję publikacji obiecującej wgląd w prawdziwe życie polskiej ginekologii za jedyne 39 zł z groszami (cena okładkowa), podczas gdy głównym doświadczanym wglądem są michałki w rodzaju cebuli w pochwie i refleksje o „naszym papieżu”. I należy pochwalić intuicję samej autorki, a tym bardziej decyzję wydawnictwa, ponieważ na świecie niewiele jest rzeczy pewnych, ale w ich czołówce znajduje się nieuchronność śmierci, opalenizna Donalda Trumpa oraz prosta prawda o tym, że wariacje wokół cebuli w pochwie zawsze przyniosą przyzwoity wskaźnik sprzedaży.
Zacznijmy od banału: słowa mają moc. Język, jakim się posługujemy, i sposób, w jaki to robimy, bywa potężnym politycznym narzędziem, a przy okazji otwiera też światu zewnętrznemu okno do podejrzenia naszych wartości, wrażliwości i sposobu myślenia o rzeczywistości. Jeśli ten proces nie jest uświadomiony przez autorów, tym gorzej dla nich, a tym ciekawiej dla czytelników i czytelniczek.
Spojrzenie przez takie okno umożliwiła mi niedawno właśnie książka Ginekolodzy, która wyszła spod klawiatury, notatnika i dyktafonu Izy Komendołowicz, a wnioski nie są specjalnie zaskakujące, zważywszy na fakt, że piszę te słowa w Polsce. Jest to kraj, w którym wielu ludzi używa terminu „sztuczne zapłodnienie” w stosunku do zapłodnienia pozaustrojowego i z reguły nie ma refleksji, że pierwszy człon tego określenia negatywnie wartościuje samą metodę, zaś drugi jest opisowy. I że to rozróżnienie ma później swoje konsekwencje, na przykład ułatwia snucie wizji o „dzieciach z bruzdą dotykową”, które z kolei wyrasta na żyznym gruncie społecznych niepokojów wobec biomedycyny.
czytaj także
Można te niepokoje karmić, można się im krytycznie przyglądać, można też wchodzić z nimi w polemikę, ale nade wszystko można zacząć od przepatrzenia własnej wrażliwości językowej i zastanowienia się nad tym, jakiej rzeczywistości akuszerują nasze wypowiedzi i czy takiej właśnie pragniemy. Nazywanie rodzin biologicznych „rodzinami naturalnymi” czyni z rodzin adopcyjnych rodziny z atrybutem sztuczności, skoro antonimem „naturalnego” jest „nienaturalny”. Dzieci urodzone dzięki metodzie in vitro są z uporem wsadzane do probówek (a więc naznaczane technologicznym podejrzeniem), choć nigdy w probówce nie przebywały, nawet we wczesnym stadium swojego rozwoju. A Karol Wojtyła nie jest Karolem Wojtyłą, nie jest nawet papieżem; jest „naszym papieżem”, jak informuje Iza Komendołowicz na 143 stronie swojej książki.
czytaj także
Wspomniane zabiegi językowe nie tyle opisują świat, co modelują go w określony sposób. Wnikają w nasze pory i struktury myślenia o świecie, a wraz z nimi wsącza się niepewność: bo czy jeśli coś ma walor sztuczności, to czy naprawdę może zostać uznane za neutralne? Czy można mówić o autonomii rodzącej kobiety, jeśli jej poród jest „odbierany”, a więc oddzielany od niej samej? A skoro nie należy do niej – to do kogo? Czyje jest dziecko i czy istotnie jest dzieckiem, czy może płodem bądź zarodkiem? Czy ciążę można przerwać i czy można o tym zabiegu mówić bez nacechowania emocjonalnego, skoro wcześniej już wyznaczyliśmy językiem granice swojej otwartości i przyjęliśmy papieża do systemu narodowych wartości?
Takie jest mniej więcej tło stwierdzenia, które pada z ust autorki na stronie 149: „Dzisiaj chyba już nikt nie myśli o tym, żeby wrócić do czasów, gdy ciążę przerywano na życzenie”. Jestem pewna, że nie myśli o tym sama Komendołowicz, ale 100 tysięcy ludzi, którzy podpisali obywatelski projekt ustawy „Ratujmy kobiety” zapewne myśli bardzo serio o liberalizacji ustawy aborcyjnej, skoro złożyło pod projektem podpisy i wsparło je własnymi PESEL-ami.
Aborcja bez tłumaczeń i bez wstydu [rozmowa z Karoliną Więckiewicz]
czytaj także
Ten epizod jest zarazem soczewką pokazującą, w jaki sposób Komendołowicz konstruuje osobisty raster, przez który przepuszcza świat polskiej medycyny (a wraz z jego opisem wkrada się chaos, jak celnie już wypunktowała w swojej recenzji Olga Wróbel).
Kilka lat temu polskiej premiery doczekała się inna książka na podobny temat. Napisał ją Jürgen Thorwald. Miała ona z książką Komendołowicz dwie ważne cechy wspólne: nosiła tytuł Ginekolodzy i opowiadała – zaskakujące – o ginekologach. Tu jednak lista podobieństw się kończy. Thorwald pozornie wziął na warsztat temat o wiele bardziej ponury, niż zrobiła to Komendołowicz, bo opisał historię europejskiej oraz amerykańskiej ginekologii. Strony jego dzieła zapełniają więc niewolnice z Alabamy, którym na żywca i w ramach eksperymentów łatano przetoki pęcherzowo-pochwowe, kobiety umierające na raka macicy i stygmatyzowane podejrzeniem o niemoralne prowadzenie się (tym moralnym rak się nie przydarzał), nieszczęśnice konające z powodu zakażenia połogowego przeniesionego rękami nieświadomych położników przeprowadzających wcześniej sekcje zwłok. Wystarczy, aby doświadczyć porządnego czytelniczego spleenu, jeśli nie depresji.
Komendołowicz dla odmiany rozmawia w większości z lekarzami i lekarkami oszlifowanymi współczesną wiedzą medyczną i oświeconymi już radykalną myślą, że kobieta jest człowiekiem. A jednak to właśnie z książki Thorwalda płynie nadzieja. Błądziliśmy, dawaliśmy się zwodzić mizoginii i bigoterii przebranym w biały fartuch, przez dekady wybieraliśmy narracje białych mężczyzn z tytułami, zamiast posłuchać głosu i historii kobiet – zdaje się mówić Thorwald. Pisze swoją książkę właśnie po to, aby umożliwić społeczne katharsis. I nie wpadać więcej w pułapkę widzenia kobiety poprzez pryzmat jej macicy oraz kulturowych powinności. W jego książce widać również wyraźnie rzecz absolutnie zasadniczą, mianowicie tę, że ginekologia i jej praktyki nie są wyizolowanym zjawiskiem, a kolbą umieszczoną w systemie naczyń połączonych i odbijającą społeczne stereotypy, przekonania, aktualne wartości.
Ginekologia i jej praktyki nie są wyizolowanym zjawiskiem, a kolbą umieszczoną w systemie naczyń połączonych i odbijającą społeczne stereotypy, przekonania, aktualne wartości.
Nikt nie krzywdzi drugiego człowieka dlatego, że ma szczególną wolę zadania mu bólu. Zawsze robi się to w imię wyższego dobra i zracjonalizowanej powinności etycznej. Powinności, która niekoniecznie jest trwała w czasie i przestrzeni, dlatego właśnie trzeba się jej uważnie przyglądać i sprawdzać, jakie zespoły przekonań się za nią ukrywają i komu / czemu służą. Dlatego też kobiety w niemieckich Ginekologach są ludźmi, a nie mięsistą tkanką otaczającą cebulę wciśniętą w waginę. I dlatego zapewne Thorwald zdecydował, że napisanie historii ginekologii i ginekologów nie może się odbyć bez odautorskich komentarzy, polemik, stawania po stronie pacjentek oraz dźgania długopisem tego, co podobno niepodważalne i obiektywne, a co okazuje się nierzadko podważalne i subiektywne.
czytaj także
W polskich Ginekologach nie znajdziemy ani takiej decyzji autorskiej, ani podobnej wrażliwości, wyczulenia na niuans, na wszechobecną relację władzy, która ustawia sytuację w gabinecie lekarskim, a która nie jest relacją symetryczną („Wieczorem ojciec przyprowadził syna i córkę, żeby dzieci też się pożegnały [ze zmarłym rodzeństwem], ale na to się już nie zgodziliśmy. Stwierdziliśmy, że dla nich będzie to za duże obciążenie”; „Ostatnio większość kobiet przychodzi do gabinetu z mężami i partnerami. Nie dość, że pojawiają się na badaniach, to jeszcze się wtrącają, wymądrzają, przeszkadzają” – takie wypowiedzi lekarzy cytuje bez komentarza Komendołowicz).
Nie stać autorki na stanięcie po stronie podmiotowości kobiet bez oceniania ich wyborów, na powstrzymanie się od retorycznych pytań o to, czy kobieta rozważająca poród domowy na pewno jest świadoma („Szczerze mówiąc, kiedy słyszę »porody domowe«, to cierpnie mi skóra. (…) Na szczęście trafiłam do lekarza, który odwiódł mnie od tego pomysłu” – wyznaje autorka na stronie 52). I również na przywołaniu wiedzy opartej na dowodach i źródłach, która uchroniłaby Komendołowicz oraz redakcję przed powoływaniem do życia FAZu (zamiast alkoholowego zespołu płodowego FAS), screaningu (zamiast screeningu) i utrwalaniem na papierze przekonań o tym, że dzieci urodzone z zespołem Downa, a odrzucone przez rodziców, znajdują rodziny adopcyjne („Co się dzieje z tymi pozostawionymi dziećmi? – Idą do domu małego dziecka albo do adopcji.”, s. 92). Otóż nie znajdują; w najlepszym przypadku mogą liczyć na specjalistyczną rodzinę zastępczą do 18. roku życia, a w gorszym i częstszym na pobyt w domu pomocy społecznej.
czytaj także
Chciałabym przeczytać książkę o polskich ginekologach. Bardzo. Ale książkę krytyczną wobec opisywanej problematyki. Książkę burzącą stereotypy i tnącą skalpelem wzdłuż arcypolskich przekonań, co byłoby procesem tyleż bolesnym, co przynoszącym nam nadzieję na oczyszczenie ran. Ale taka książka nie została jeszcze napisana. I być może nigdy nie zostanie, bo refleksja i empatia wobec kobiet sprzedają się na razie gorzej niż historie o ciałach obcych w pochwie.
*
Iza Komendołowicz, Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów, W.A.B. 2018
Dąbrowska: Dobry poród jest trampoliną do rozwijania więzi z dzieckiem
czytaj także
***
Anna Krawczak – kulturoznawczyni, doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej; od 2008 roku związana ze Stowarzyszeniem na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji NASZ BOCIAN i jego była przewodnicząca. Członkini ESHRE, Fertility Europe i Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem Uniwersytetu Warszawskiego, w ramach którego prowadzi badania nad nowymi technologiami reprodukcyjnymi w perspektywie childhood studies.