Marian Kotleba - nauczyciel informatyki, który został liderem słowackich nacjonalistów. Jak widzą go mieszkańcy jego rodzinnego miasta? Reportaż Karolíny Poláčkovej.
Poranki w Bańskiej Bystrzycy są ciche. Wiatr przyjemnie chłodzi, a powietrze pachnie deszczem. Oprócz kilku ogrodniczek w zielonych kamizelkach i paru osób popijających kawę w restauracjach na Placu Słowackiego Powstania Narodowego nie ma żywej duszy. Na Kolumnie Maryjnej, która stoi blisko wybijającej właśnie pełną godzinę wieży zegarowej, dogasa znicz. O kolumnę upamiętniającą czasy epidemii dżumy, oparta jest fotografia zamordowanego niedawno dziennikarza i jego narzeczonej, Jána Kuciaka i Martiny Kušnirovej.
czytaj także
Zaklęty rynek
Parę kroków od wieży zegarowej znajduje się siedziba urzędu samorządowego kraju bańskobystrzyckiego. Dzięki zwycięstwu w lokalnych wyborach, w 2013 roku na jego czele stanął Marián Kotleba, skrajnie prawicowy polityk i założyciel nacjonalistycznej Partii Ludowej Nasza Słowacja (ĽSNS). Kotleba przedstawia się jako wielki wielbiciel kolaborującego z nazistami Jozefa Tisa, przewodniczącego Słowackiej Partii Ludowej Hlinki (HSĽS) i prezydenta Pierwszej Republiki Słowackiej, który nigdy nie ukrywał swoich antyromskich, antysemickich i antyimigranckich poglądów.
Rynek, na którym siedemdziesiąt cztery lata temu Tiso odznaczył niemieckich żołnierzy uczestniczących w stłumieniu Słowackiego Powstania Narodowego, przeszedł rekonstrukcję. Dzisiaj nie wjeżdżają tu już samochody, po rynku spacerują wyłącznie piesi. Jednak nie tylko samochody nie mają tu wstępu.
– Romowie przestali pojawiać się na rynku, korzystać z usług i przestrzeni dostępnej dla większości już w 1993 roku. Byli przedmiotem ataków, wyrzucano ich z restauracji – opowiada mi opiekująca się mniejszością romską aktywistka Jolana Natherová, kobieta koło pięćdziesiątki, pracująca w Centrum Społecznościowym w Bańskiej Bystrzycy. – Jednak w czasie gdy Kotleba był przewodniczącym kraju bańskobystrzyckiego (2013–2017) wszystko to jeszcze się nasiliło. Cały rynek był dla nas jak zaklęty. Romowie chodzili tam tylko na pocztę po zasiłki. Na zakupy tylko za dnia. Pod wieczór jedynie paru śmiałków miało odwagę się pokazać na rynku. Nie było tam bezpiecznie. Z przerażeniem myślę o przyszłości, partia Kotleby staje się coraz silniejsza..
– Kiedy jako dziecko miałam pójść we wrześniu do szkoły średniej do Bańskiej Bystrzycy, od maja unikałam słońca. Chciałam przyjść do szkoły tak biała, jak tylko się da. Mocno wypierałam się swoich romskich korzeni i przez pewien czas nawet mi się to udało. To były najszczęśliwsze dni w moim życiu, ale nie trwały długo. Koledzy z klasy szybko odkryli, że jestem Romką.
„Znam prawdę, ale nie mówię jej każdemu”
Marián Kotleba jest nazywany ekstremistą, chociaż nigdy nie został skazany za głoszenie swoich poglądów. W 2009 roku w pierwszej turze lokalnej kampanii wyborczej wydał ulotkę z obietnicą, że „zlikwiduje niesprawiedliwe faworyzowanie cygańskich pasożytów”. Wyruszyłam do pobliskich miast i wiosek, żeby dowiedzieć się, czy udało mu się zrealizować ówczesne postulaty.
W Zwoleniu, 43 tysięcznym mieście, rozmawiam z taksówkarzem. – Czechom powodzi się dużo lepiej, nie da się porównywać jakości ich życia i naszego. W końcu straciłem cierpliwość i zdecydowałem, że zrobię coś ze Słowacją. Chciałem wstąpić do partii Kotleby. Zaprosili mnie na rozmowę, już w drzwiach krzyknęli „Na straż!” (okrzyk z czasów faszystowskiej Słowacji – przyp. tłum.), a potem przez cały czas sprawdzali moją znajomość historii Romów i Żydów – mówi z oburzeniem dwudziestopięcioletni Martin, wioząc mnie do pensjonatu Central na ulicy Jesenskiego.
Na recepcji pracuje tutaj Lýdia Milanova, prezeska stowarzyszenia obywatelskiego „Dusza fujary”. – Zainspirowała mnie muzyka mojego zmarłego już przyjaciela Dušana Holíka. Był sławnym muzykiem, grał na fujarze słowackiej i marzyliśmy o organizowaniu międzynarodowych festiwali fujarowych. Skoro fujara jest już wpisana na listę UNESCO, chcieliśmy dać szansę artystom z zagranicy, żeby spopularyzowali ją w świecie. Jednak scena folkowa nas bojkotowała.
Bańska Bystrzyca, fot. Karolína Poláčková
Pensjonat zieje pustką i na pierwszy rzut oka wygląda na to, że już od dawna nikt tutaj nie nocował. Od początku wyczuwam ze strony Lýdii nieufność:
– Wie pani, ja znam prawdę, ale nie mówię jej każdemu – ostrzega mnie, kiedy rozmawiamy o sztuce ludowej.
– Jestem patriotką i najbardziej boję się muzułmanów – tłumaczy mi. – Nie mówię, że nasze władze nie kradną, czy nie robią brudnych interesów, ale najważniejsze jest to, że mogę bezpiecznie chodzić po mieście i nie muszę się bać jak ludzie w krajach zachodnich. Nasz rząd obronił nas przed nimi, opozycja na pewno przywitałaby ich z otwartymi ramionami. Potrafi pani sobie wyobrazić, co będzie, jak szmuglerzy przywiozą tu muzułmanów? – pyta mnie Milanová i nie czekając na odpowiedź mówi dalej: – Chwała Bogu, że mamy tutaj Kotlebę. Ludzie dorobili mu gębę faszysty, a w rzeczywistości faszystami są ci, którzy tak go nazywają – tłumaczy.
Milanová jest przekonana, że Kotleba w wielu kwestiach zaoszczędził mnóstwo pieniędzy. Jeszcze na długo zanim przejął władzę w Bańskiej Bystrzycy, wielokrotnie słyszała, że pomaga ludziom jako prawnik:
– Pomagał białym, kiedy atakowali ich cyganie. Cyganie nie mogą sobie myśleć, że wszystko im wolno – mówi. – Wiem, jak to jest być wyrzutkiem. Jak nie chcą cię nigdzie wpuścić, nie możesz występować, ignorują cię, a wszędzie dostają się tylko osoby, które mają znajomości. To bardzo trudne. Panu Kotlebie też jest trudno, bo działa inaczej niż inni. Ze wszystkich polityków jemu ufam najbardziej – zwierza mi się na zakończenie.
Przechodzę przez przejście podziemne i zauważam, że najwidoczniej nie tylko Milanová chce się czuć bezpiecznie w Bańskiej Bystrzycy.
Za Boga i za naród
Ludzie boją się tutaj mówić o ekstremizmie. Jeśli już, to tylko anonimowo. Jestem w Rymawskiej Sobocie, godzinę jazdy samochodem od Zwolenia. Małe miasto z wysoką stopą bezrobocia, którego rynek można przemierzyć w ciągu paru minut, sprawia wrażenie pozbawionego życia. Zamiast ludzi mijam tylko plakaty rekrutacyjne Słowackiego Ruchu Odrodzenia (Slovenské hnutie obrody), na których widnieją napisy: „Chcemy, żeby Słowacja należała znowu do Słowaków. Szukamy patriotów”. Wchodzę do małego sklepiku na rynku, gdzie mam spotkanie z mniej więcej czterdziestoletnią kobietą, Kristýną*. Idziemy razem na zaplecze.
– Na Dzień Matki burmistrz Jozef Šimko zorganizował imprezę w domu kultury. Nikt nie wiedział, kto będzie występował, nawet pracownicy. Przyszedł incognito ambasador Rosji w towarzystwie Štefana Harabina, byłego ministra sprawiedliwości i prezesa Sądu Najwyższego, który kandyduje na prezydenta. Powiedział, że do Rymawskiej Soboty przyjedzie kilka tysięcy migrantów. Matki wstały i go wygwizdały. Potem ludzie zaczęli się radykalizować. Jakiś miesiąc później mój chłopak widział, jak nasz sąsiad zorganizował imprezę, gdzie wszyscy stali w kręgu, słuchali Ortela (popularna czeska grupa muzyczna, której teksty są często przepełnione nienawiścią w stosunku do mniejszości religijnych i etnicznych; jej członkowie nie kryją się ze swoimi ksenofobicznymi, neonazistowskimi i homofobicznymi poglądami – przyp. tłum.) i hajlowali. To ponad czterdziestoletni ludzie, mają rodziny z dziećmi. Nie rozumiem tego – opowiada mi zaniepokojona Kristýna.
Pod wieczór wychodzę na spacer po Bańskiej Bystrzycy. Słońce już zaszło, ale dzień się jeszcze nie kończy. Wchodzę do knajpki Mefisto, w której mam się spotkać z kolegą Erikiem Leškiem. Przez gęsty dym papierosowy widzę tylko zarysy postaci. Przechodzę obok pijanych mężczyzn siedzących przy barze. – Nalej nam jeszcze – krzyczą do barmanki. Ona z wielką gracją dmucha im dymem w twarze i z jej spojrzenia wszyscy wiemy, co to znaczy. Dzisiaj panowie już się nie napiją.
Podchodzę do ostatniego stołu na tyłach. Erik siedzi z dużą paczką przyjaciół przy prostokątnym, nadgryzionym już zębem czasu stole. Zanim otworzę usta, już mam piwo na stole. Nie muszę też dwa razy prosić, żeby Erik z kolegami podzielili się ze mną swoimi wspomnieniami o Kotlebie.
– Chodziłem do liceum, w którym Kotleba uczył informatyki. Wtedy był jeszcze Wodzem w Partii Narodowej Słowacka Wspólnota (Slovenská pospolitosť – Národná strana). Zawsze kiedy na rynku odbywały się uroczystości upamiętniające Słowackie Powstanie Narodowe, on zbierał grupę, czasami nawet kilkuset osób. Umundurowani, z pochodniami w rękach maszerowali, protestując przeciwko uroczystościom. Czasami interweniowała policja, kilka razy nawet go zamknęli. Po tych incydentach dostał zakaz uczenia, żeby nie miał wpływu na poglądy polityczne uczniów – opowiada Erik.
Potem Kotleba pracował w szkole jako technik.
– Pamiętam, że zawsze jak chodził po szkole, nosił jeden duży komputer pod jedną pachą, drugi pod drugą. Teraz komputerów już wprawdzie nie nosi, ale te ręce cały czas trzyma szeroko – śmieje się Erik.
Do rozmowy włącza się Martina, która siedzi u szczytu stołu:
– Wielu jego wyborców mieszka w okolicach, w których cyganie gnębią ludzi. Mnie na przykład rozbili głowę kamieniem, kiedy chodziłam do podstawówki. On szuka samotnych ludzi, którzy chcą stać się częścią czegoś większego. Wzbudza w nich poczucie przynależności. Ale dużo moich przyjaciół głosowało na niego tylko w ramach protestu przeciwko obecnemu rządowi – wyjaśnia wszystkim.
Nikt z paczki jej nie zna, ale ona najwidoczniej zna wszystkich.
Partię Narodową Słowacka Wspólnota rozwiązał sąd. W 2008 roku Kotleba spotkał się pod czeskim Litvínovem z ówczesnym prezesem Partii Robotniczej (Dělnická strana – czeska ekstremistyczna, skrajnie prawicowa partia rozwiązana decyzją sądu w 2010 r. – przyp. tłum.) Tomášem Vandasem. Wraz z grupą 500–1500 osób „bronili białych przed cyganami”. Setki ludzi przez trzy godziny próbowały zdobyć osiedle Janov. Była to jedna z największych konfrontacji policji z radykałami. Kotleba zrozumiał wtedy, że żeby zmienić swój kraj w Pierwszą Republikę Słowacką Jozefa Tiso, musi wybrać inną drogę. Założył nową partię, zdjął glany, ciemnoniebieski mundur zamienił na zieloną koszulkę, a później garnitur. Zamiast pochodni postawił na obronę Biblii. – Kiedy w 2009 r. przemawiał do ludzi w Turzówce, wyglądał i mówił tak jak oni. W polarowej bluzie bez kaptura „problem cygański” jakoś bardziej ich łączył – opisuje Daniel Vražda w swojej książce Kotleba.
Mit o równości
W przeciwieństwie do Bańskiej Bystrzycy poranki w Nitrze wydają mi się bardziej chaotyczne. Ludzie biegają, krzyczą, wszędzie słychać klaksony samochodów. Milan Uhrík odbiera mnie na stacji kolejowej. To trzydziestotrzyletni poseł Rady Narodowej Słowacji z ramienia Partii Ludowej Nasza Słowacja (Kotleba – Ľudová strana Naše Slovensko). Ma eleganckie buty, wyprasowaną koszulę i niebieskie spodnie. Wydaje się spokojny, uśmiecha się. Wsiadamy do dużego czarnego mercedesa i ze wszystkich głośników słychać piosenkę Mit o równości („Mýtus o rovnosti”): „Musimy obronić ten kraj, niech każdy, kto przyjeżdża tutaj, wie, że pokłoni się przed nami. Tu obowiązują nasze reguły. Przekażcie wszystkim tułaczom, ten kraj należy się Słowakom!”– śpiewa nam w drodze pochodzący z Nitry Ondřej Ďurica, który koncertuje z zespołem Ortel.
Na skrzyżowaniu Uhrík tłumaczy mi, dokąd jedziemy:
– Muszę kupić coś w aptece dla syna, pojedziemy do Mlýnów, to duże centrum handlowe. Zgadza się pani? – pyta uprzejmie.
Atmosfera jest spokojna, rozmawiamy o pogodzie i polityce. Kilka minut później siedzimy na najwyższym piętrze Mlýnów, pijemy kawę w cichej luksusowej kawiarni. Uhrík opowiada mi swoją historię:
– Pięć lat temu Marián Kotleba spytał mnie, czy nie chciałbym być kierownikiem urzędu w kraju bańskobystrzyckim, on był tam wtedy przewodniczącym. Miałem dobrą pracę w Bratysławie, ale choć warunki finansowe w urzędzie były gorsze, pomyślałem sobie, że jeśli wszyscy będziemy myśleć tak egoistycznie, to nigdy nie zmienimy Słowacji. Przeprowadziliśmy się z całą rodziną do Bańskiej Bystrzycy.
Uhrík uczestniczył też w przygotowywaniu kampanii przedwyborczej do Rady Narodowej. W badaniach opinii publicznej dawano im 2–3%, zdobyli ponad 8%.
– W parlamencie jesteśmy odizolowani, w mediach objęci cenzurą. Nikt o nas nie pisze, dziennikarze nie przychodzą na nasze konferencje prasowe. Pozostałe partie polityczne, oprócz Borisa Kollára z partii Jesteśmy Rodziną (Sme rodina), mają do nas awersję, a przed kamerami mówią, że jesteśmy ekstremistami i faszystami. Ta awersja to tylko gra, w parlamentarnym bufecie wszyscy normalnie z nami rozmawiają – wyjaśnia.
Przeciwnicy Unii Europejskiej
W grudniu 2013 roku Marian Kotleba obiecał w swoim przemówieniu inauguracyjnym, że zmniejszy uzależnienie bańskobystrzyckiego kraju samorządowego od europejskich pieniędzy. Wstrzymał kilka projektów dotyczących dróg, modernizacji szkół średnich czy rekonstrukcji ośrodków usług socjalnych, a także dotacje dla międzynarodowych festiwali czy adresowany do licealistów projekt pod nazwą „Stop ekstremizmowi” (Stop extremismu), zgłoszony przez teatr lalkowy.
– Jesteśmy przeciwnikami Unii Europejskiej i nie uznajemy kryzysu migracyjnego. To prawda, że w kraju bańskobystrzyckim wstrzymaliśmy niektóre fundusze europejskie, ale były to tylko tak zwane projekty soft: badania, analizy, projekty na papierze. Niektóre bywają pożyteczne, ale zazwyczaj to kopie wcześniejszych projektów albo zbędna papierologia – zapewnia mnie Uhrík.
W lutym 2014 roku samorząd odmówił współfinansowania projektów modernizacyjnych dla czternastu szkół średnich. Szkoły miały dzięki nim uzyskać nowoczesne laboratoria cyfrowe czy tablice interaktywne. 95% kosztów miały pokryć fundusze europejskie, tylko 5% miały pokryć lokalne władze. Projekty zostały już zatwierdzone przez UE.
– Tak się cieszyliśmy, że nasz projekt na modernizację szkoły przeszedł. Staraliśmy się o to już trzeci rok z rzędu i wreszcie się udało. A teraz zabraknie nam na to pieniędzy – powiedział w 2014 rou słowackiemu dziennikowi „Pravda” dyrektor pewnej szkoły średniej z południowej części kraju bańskobystrzyckiego. Jeśli chcą zrealizować projekt, muszą poszukać innych źródeł. – Z darowizn od rodziców raczej tego nie uzbieramy, nie jesteśmy bogatym regionem, gdzie ludzie mogą sobie na to pozwolić – dodał wtedy dyrektor, który wolał pozostać anonimowy.
– Przez cztery lata rozwój kraju samorządowego wyhamował, najbardziej widać to było w szkołach i instytucjach socjalnych. W 2016 roku dyrektorzy szkół otrzymali list, w którym Kotleba nie polecał im żadnej dodatkowej współpracy z organizacjami pozarządowymi. Praktycznie zakazano jakiejkolwiek edukacji na temat praw człowieka i walki z ekstremizmem. Nauczyciele wysyłali maile z anonimowych adresów z pytaniami, co robić, bo chcieliby zabrać dzieci do Oświęcimia, ale nie mogą – opowiada mi Martina Strmenová, członkini Centrum społecznościowego i platformy „Nie w naszym mieście” (Ne v našem městě), która powstała po objęciu urzędu przez Kotlebę. – Pracujemy z mniejszościami, z samorządem oraz z miastem nad tym, żeby ludzie nie wspierali ekstremizmu.
Pod koniec 2014 roku już zatwierdzone środki z funduszy europejskich stracił Dom usług socjalnych Slatinka oraz wieś w powiecie Žiar nad Hronem. Samorząd zawiesił wypłatę 4,2 mln euro, które miały pomóc około 100 osobom z różnym stopniem niepełnosprawności. Według ustaleń redaktorów dziennika „Denník N” za te pieniądze centra miały wybudować i wyremontować dwanaście budynków.
– Koszty projektu były bardzo zawyżone, miały zostać zbudowane dwa domki, ale za te pieniądze moglibyśmy ich wybudować dziesięć. Chcą porozrzucać ludzi z jednego dużego domu do małych domków, bo rzekomo wtedy emeryci czują się lepiej, ale dostęp do opieki zdrowotnej jest wówczas dużo gorszy. To proste: kto nie chce być w domu opieki, nie musi w nim być – twierdzi Uhrík.
Kilofy i łopaty
Kraj bańskobystrzycki zarządza dwoma tysiącami kilometrów dróg, które musi sprzątać, naprawiać czy przycinać koło nich drzewa. Te prace wykonuje zazwyczaj regionalny zarząd dróg albo firmy kontraktowe.
– Udało nam się obniżyć o połowę średnią cenę naprawy kilometra drogi, a o 1/3 wszystkich usług publicznych – mówi z dumą Uhrík.
Kotleba zdecydował, że do konserwacji dróg zatrudni osoby długotrwale bezrobotne. Powstał program Kilofy i łopaty (Krompáče a lopaty).
– Są osoby, które pasożytują na pomocy społecznej, robią dzieci i biorą zasiłki, my nazywamy ich aspołecznymi. Kiedy proponuje się im pracę, nie chcą jej. Nigdy nie wrzucaliśmy wszystkich cyganów do jednego worka, dlatego w tym projekcie zatrudniliśmy trzydziestu z nich – wyjaśnia Uhrík.
Wprawdzie program zakończył się bardzo szybko, rzekomo z powodu zmian w kodeksie pracy, ale tuż przed nowymi wyborami do władz lokalnych samorząd zdążył naprawić drogi. Kierowcy mówią raczej o partackim wylaniu trzycentymetrowej warstwy asfaltu na wyjeżdżone powierzchnie.
Zatrzymałam się w przytulnym hostelu tuż pod Placem Słowackiego Powstania Narodowego, na ulicy Kapitulskiej. Sączę tu kawę, rozmawiając z Matoušem*, który właśnie kroi ciepłe bułeczki.
– Już od sześciu lat jeżdżę karetką i często jeździmy do romskich osad. Tak, tak, znam ten program Kotleby: Kilofy i łopaty. Pięć razy w roku musimy zmieniać w karetce zupełnie wszystko, bo jest totalnie zepsuta, stan dróg jest katastrofalny – mówi mi ratownik. – W ciągu mojej pracy na karetce już siedmiu Romów zapiło się na śmierć. Przykro mi, kiedy widzę te nagie dzieci. Ich rodzice ćpają toluen [rozpuszczalnik – przyp. red.] i piją tanie wino z kartonu. Głosowałem na Kotlebę, bo mówił, że rozwiąże też problema Romów. To był błąd – wyjaśnia i zastanawia się, ilu wyborców Kotleby podobnie jak on uznaje swoją decyzję za błąd.
Kotleba wprawdzie przegrał ostatnie lokalne wyboryw kraju bańskobystrzyckim (w 2017 roku), ale jego poparcie w całej Słowacji ciągle waha się w granicach 10% i nie zaszkodziło mu nawet to, że prokuratura oskarżyła go o propagowanie ekstremizmu.
„To są politycy, którzy żyją tak jak my”
Wchodzę do Urzędu samorządowego kraju bańskobystrzyckiego, który parę miesięcy temu Kotleba przekazał nowo wybranemu przewodniczącemu Jánowi Lunterowi. Na miejscu, do którego przez cztery lata nie mógł wkroczyć żaden dziennikarz, uśmiechnięty pan prosi mnie o dowód osobisty i tłumaczy, gdzie mam iść. Wolontariuszka ze sztanu Luntera już na mnie czeka.
– Kotleba miał dobrą strategię, od czerwca do października przed wyborami chodził w każdy weekend na tradycyjne eventy: gotowanie gulaszu, haluszków, mecze piłki nożnej czy zawody strażackie. Jego zwolennicy przychodzili tam zawsze z całymi rodzinami. Wszyscy mieli zielone koszulki ĽSNS. Zwyczajni ludzie mają poczucie, że to są właśnie politycy, którzy żyją tak jak oni. Nie mają problemu, żeby się z nimi utożsamić, traktują ich jak swoich. Politycy z innych partii politycznych nie zniżają się do ich poziomu – tłumaczy mi Zuzana Úradníčková.
Kotleba nie jest już przewodniczącym kraju. Stawia sobie dużo ambitniejsze cele. Kandyduje na prezydenta Słowacji. Pieniądze zdobyte dzięki dostaniu się do parlamentu i lokalnej władzy przeznaczył na wypromowanie partii. Kupował minibusy, samochody i materiały marketingowe.
Wyjeżdżam ze Słowacji i wracam do domu, do Brna. Z zaniepokojeniem zastanawiam się, czy w kraju, w którym się urodziłam, coś, co kiedyś nazywaliśmy ekstremizmem, nie sączy się coraz szerszym strumieniem do głównego nurtu.
*Imiona niektórych bohaterek i bohaterów zostały zmienione na ich prośbę.
***
Tłum. Olga Słowik