Żeby świat zmienić, trzeba go najpierw dobrze opisać. Staramy się tego trzymać od 15 lat, odkąd powołaliśmy do życia Krytykę Polityczną, początkowo pismo łączące ludzi z szerokiego spektrum poglądów, którego celem było wypełnienie luki między wieżą z kości słoniowej akademizmu a płytką logoreą komentarzy do spraw bieżących – choć wówczas do głębi piekieł współczesnego infotainmentu było jeszcze daleko.
Od pierwszych lat zależało nam na skupieniu wokół pisma ludzi różnych dziedzin – od badaczy akademickich, przez działaczy społecznych po dziennikarzy i ludzi sztuki – w przekonaniu, że nie reprezentują osobnych, nieprzenikalnych dla siebie światów, lecz dysponują różnymi, uzupełniającymi się narzędziami do rozumienia wspólnej nam rzeczywistości.
Stawiane na łamach pisma, a potem też książek oraz dziennika internetowego diagnozy zmieniały się nie przez oportunizm, lecz za sprawą zmieniających się warunków i nowych problemów, gdzie stałe wartości wyznaczały nowe cele, a tym bardziej służące im środki.
W czasach przed PiS krytykowaliśmy nacjonalistyczną wyobraźnię proeuropejskich rzekomo elit z ich Niceą albo śmiercią do wyboru. Gdy Kaczyński wygrywał wybory, po raz pierwszy wskazywaliśmy na służące populistom ograniczenia liberalnej sfery publicznej, w której było miejsce na technokrację i na moralizowanie, ale na politykę już niekoniecznie. Kiedy postpolityczna PO zaczęła rządzić, problemów szukaliśmy głębiej, bo w kryzysie społecznej więzi i wyobraźni. W czasach PiS 2.0 piszemy o nowym społeczeństwie politycznym, które ma szanse powstrzymać apokalipsę lokalną i europejską.
Piętnaście lat już tak piszemy. I będziemy dalej. Wydało nam się jednak istotne, żeby przypomnieć kilkanaście tekstów z tych piętnastu lat. Takich, których być może nie mieliście okazji przeczytać, bo były dotąd dostępne wyłącznie na papierze, w dawno wyczerpanych nakładach. Takich wciąż aktualnych, bo żyjemy przecież w tym samym kraju i podobnym kapitalizmie co naście lat temu oraz trochę takich, które pokazują nam, że… jednak nie w tym samym. Na początek tekst: Co to jest krytyka polityczna?, czyli klasyk Sławomira Sierakowskiego z 2002 roku. A potem napięcie będzie już tylko rosło.
***
Kiedy upadł PRL, wszyscy myśleli, że powstanie w Polsce wolna sfera publiczna, w której obywatele w drodze swobodnej debaty będą mogli ustalać wspólne ramy publicznego działania. Panowało powszechne przekonanie, że droga do „wolnego rynku idei” stoi otworem. W 1991 roku Paweł Śpiewak pisał w książce Ideologie i obywatele, że „swój najlepszy okres przeżywają państwa i narody, gdy dane jest im żywe, bujne, bogate życie polityczne, gdy ujawnia się wiele stanowisk ideowych, gdy poszczególne grupy mogą się organizować, gdy stronnictwa, partie, politycy w poczuciu dobra wspólnego debatują, toczą spory, zawierają przymierza, dzielą się. Są to epoki pluralizmu i perswazji. Żadna z racji nie jest niepodważalna, ale też poszczególnych propozycji nie uznaje się z góry za szaleńcze czy głupie”. Słychać było w tym głosie nadzieję, że wraz z nastaniem III Rzeczpospolitej zacznie się w Polsce realizować idea polityczności rozumianej jako konfrontacja różnych opinii w warunkach wolnej, niewykluczającej nikogo wymiany.
Dziś widać już wyraźnie, że likwidacja starych przeszkód – cenzury, przymusu politycznego i represji – wcale nie gwarantuje wolnej dyskusji. Po gwałtownym „nowym otwarciu” nastąpiło jeszcze szybsze „nowe zamknięcie”. Atmosfera politycznej „wojny na górze” oraz odmowa legitymizacji postkomunistycznej lewicy przez część zwycięskich środowisk solidarnościowych przeniosły się błyskawicznie na łamy nowych, legalnie wychodzących już gazet i czasopism. Rozpad obozu solidarnościowego w bardzo złej atmosferze i spory wokół PRL stały się grzechem pierworodnym polskiej debaty publicznej, zaprzeczając inkluzywnym tradycjom i sensowi nazwy pierwszej „Solidarności”. Wolna dyskusja toczy się jedynie w obrębie coraz bardziej izolujących się środowisk. Jeśli dochodzi między nimi do spotkania, ma ono charakter spektaklu wzajemnych uprzedzeń, erystycznych popisów – służy publicznemu przekazaniu sygnału wierności i identyfikacji ze „swoimi”. Naiwnością jest dziś samo pytanie o konkluzywność sporów toczonych w prasie, w telewizji i w instytucjach parlamentarnych. Porozumienia nie ma z założenia, więc nie ma co wymagać jakichkolwiek konkluzji. Konfrontacja z najbardziej elementarnym – wręcz słownikowym – rozumieniem „debaty” prowadzi wprost do uznania jej polskiej realizacji za atrapę, symulację, teatr, w którym gazetowi polemiści lub politycy w studiu telewizyjnym grają tylko rolę partnerów dyskusji. Na próżno Paweł Śpiewak dziwi się we wstępie do swojej napisanej dziesięć lat później antologii tekstów prasowych Spór o Polskę 1989–99, że znalazł „niewiele autentycznych i bogatych dyskusji między gazetami, a więc między różnymi środowiskami”. Nikt się już chyba nie łudzi, że uczestnicy publicznych debat robią coś więcej niż udają, że chcą się do czegoś nawzajem przekonać.
Co zatem polski dyskurs ma w ogóle wspólnego z wymianą opinii? Niewiele więcej ponad sztuczną, lecz wygodną dla większości publicznych aktorów fasadę. Charakterystyczne jest to, że dotyczy to również środowisk ideowo sobie nieodległych — wystarczyć wspomnieć ostatnie spoty publicystów „Gazety Wyborczej” i „Znaku” wokół wydania Polskiego kształtu dialogu Tischnera, czy zupełne pomijanie się milczeniem przez ludzi związanych z „Res Publicą Nową” i „Gazetą Wyborczą” od czasu wyjątkowo „bojowej” wymiany myśli miedzy Markiem Beylinem a Marcinem Królem i Pawłem Śpiewakiem (grudzień 2000), kiedy to znani i utytułowani autorzy zarzucali sobie „awantury w maglu”, odmawiali sobie „miana polemisty”, a nawet grozili „karą prywatną i stosowną” za przypisywanie drugiej stronie antysemickich wypowiedzi (por. M. Beylin, Kocioł w maglu, „Gazeta Wyborcza” z 14 grudnia 2000, M. Król, Generacja niewoli, P. Śpiewak, Odciąć się od przeszłości i M. Beylin, Mit wielkiej odnowy – wszystkie trzy w „Gazecie Wyborczej” z 21 grudnia 2001).
„Niezgoda” ma w Polsce charakter programowy i aprioryczny. Mało tego, jest wręcz najistotniejszym budulcem dla wielu środowisk, intelektualnych i politycznych. Manifestowanie fundamentalnej niezgody z „czerwonym” lub „czarnym” stało się znakiem rozpoznawczym wielu ugrupowań. Bywało nawet, że rozprawiano o „Polsce dwóch Polsk” (Kazimierz Dziewanowski, Polska dwóch Polsk, „Rzeczpospolita” z 24 maja 1997).
Do polityki i od polityki
Zanim zagłębimy się w patologie polskiego dyskursu publicznego, powiedzmy kilka słów o ich genezie. A wiąże się ona z losami polskiej inteligencji ostatnich kilkudziesięciu lat. Kształt dzisiejszych debat jest konsekwencją „wielkiej przygody politycznej polskich intelektualistów”: w okresie antykomunistycznej opozycji, podczas „Jesieni Ludów” i później. Od końca lat 60. coraz większa grupa intelektualistów, artystów i działaczy decyduje się na konfrontację z władzą, która przyjmuje rozmaite formy: od listów protestacyjnych przez organizowanie manifestacji politycznych i wydawnictwa bezdebitowe po zakładanie partii i komitetów. Powstają rozmaite opozycyjne środowiska, które z czasem zaczną konkurować o „rząd dusz” podnoszących coraz wyżej czoło Polaków. Dopóki wrogiem jest państwo komunistyczne, środowiskowe podziały są drugorzędne. Na opozycyjnym monolicie pojawiają się jednak z czasem coraz wyraźniejsze rysy i pęknięcia. Pierwsze lata III Rzeczpospolitej szybko ujawnią ich faktyczną głębokość. Późniejszą „wojnę na górze” i układ polityczny można byłoby ex post wywieść z mapy frakcji opozycyjnych w PRL. Przełom ’89 roku przynosi wolność, ale doprowadza do niszczących „walk plemiennych”. Idylla sierpniowej jedności staje się dla byłych opozycjonistów jedynie drażniącym wspomnieniem (niektórzy, jak Antoni Macierewicz, muszą się dziś gęsto tłumaczyć przed nowym środowiskiem i wypierać jakichkolwiek związków ze starym). Inteligenci utrzymują się w polityce, z tym że coraz większą część swojej aktywności poświęcają na wzajemne ataki. Najliczniejsza, postkorowska grupa inteligencji skupia się w Unii Demokratycznej, która przeradza się następnie w Unię Wolności. Reszta rozchodzi się po różnych ugrupowaniach. Kolejne lata rządów przynoszą kolejne rozczarowania. A przecież niemal równocześnie trzeba przyzwyczajać się do postpeerelowskiej lewicy, która na trwałe zagospodarowuje dużą część sceny politycznej, i radykalnych reform, które nie dość, że odbierają z czasem „inteligentom u władzy” szerokie poparcie społeczne, to rujnują ich naturalny elektorat (przez samych inteligentów nazywany pogardliwie „budżetówką”). Symboliczny koniec przychodzi wraz z wyborami 2001 roku, kiedy to inteligencką Unię Wolności w ławach poselskich zastępuje Samoobrona.
Wielu intelektualistów już wcześniej zniechęca się do polityki. Polityczna przygoda niektórych trwa bardzo krótko. Uczestnicy „okrągłego stołu” (jak Marcin Król), doradcy premiera (jak wspomniany już Paweł Śpiewak) czy nawet posłowie (jak Adam Michnik) bardzo szybko wycofują się z bieżącej polityki. Część zniechęci się do niej całkowicie (jak dwaj pierwsi), a część pozostanie przy wpływach, tworząc publicystykę masową (jak ostatni).
Cisza po burzy
Po gorącym okresie „rytualnego chaosu” (Patrz M. Czyżewski, S. Kowalski, A. Piotrowski (red.), Rytualny chaos. Studium dyskursu publicznego, Kraków 1997) lat 90., kiedy wszyscy uczestnicy debaty mieli siłę i ochotę przynajmniej na manifestowanie własnej tożsamości i odrębności w symulowanej dyskusji, dziś nadszedł czas zupełnej posuchy. Nie ma już o czym „rozmawiać” („sporne kwestie” ani nie zostały rozwiązane, ani me pociągają już nikogo). Nie ma też już do kogo mówić (z adwersarzami nie prowadzi się dyskusji, z adherentami się nie spiera). Do tego doszło zjawisko „technokratyzacji” politycznych dyskusji i świadomego zawężania ich do kwestii ekonomicznych. Horyzontem krajowych debat jest, skądinąd bardzo istotny, temat integracji europejskiej. Można odnieść wrażenie, że akces do Unii będzie „końcem historii” Polski. Nic takiego się już później nie wydarzy, o czym dziś byłoby warto rozmawiać. Casus integracji świetnie pokazuje, jak bardzo pole debat politycznych ogranicza się do obszaru gospodarki. Jak bowiem Polacy mają interesować się Unią, jeśli kojarzy się ona im głównie z negocjacjami prawno-ekonomicznymi, na które nie mają wpływu, z okresami przejściowymi, wspólnym rynkiem i polityką monetarną? Jako obywatele, a nie pracownicy ministerstwa finansów przyszłej Europy chętnie dowiedzieliby się i wypowiedzieli na temat politycznego i kulturowego jej kształtu. Gdyby polskie gazety poświęcały więcej miejsca na rozważania dotyczące europejskiej „nadbudowy”, a te związane z „bazą” przeniosły do działu „Gospodarka”, być może odsetek tych, którzy wiedzą, jakie partie polityczne zasiadają w europejskim parlamencie, wyrażalibyśmy w procentach a nie, jak dziś, w promilach.
Między filozofią a publicystyką
Spójrzmy na opisane zjawiska od strony politycznego namysłu, jaki dominował w kolejnych etapach polskich przemian. Jeśli analizę bieżących wydarzeń politycznych nazwiemy „publicystyką”, zaś namysł nad uniwersalnymi pytaniami politycznymi – „filozofią polityki”, to okaże się, że brakuje środka. W zdrowej sferze publicznej musi istnieć to ogniwo, które odpowiada za aplikację idei do konkretnej rzeczywistości — za przetop filozoficznej surówki w praktyczne polityczne narzędzia (wizje, programy, interpretacje). Jest nim właśnie krytyka polityczna. Mowa tu o spojrzeniu na wydarzenia polityczne z odpowiednio wysokiego pułapu, z którego jednak daje się jeszcze odróżnić i powiązać ze sobą poszczególne elementy. Krytyka polityczna to taki rodzaj intelektualnego namysłu, który – operując długą perspektywą – zmierza do tworzenia interpretacji tego, co zaszło i tworzenia w oparciu o to politycznych wizji przyszłości. To – używając socjologicznego żargonu – sfera „teorii średniego zasięgu”. Aby odwołać się do bogatych tradycji polskiej krytyki politycznej, nie sięgając zbyt głęboko, wystarczy wskazać na opozycyjną publicystykę za czasów PRL. Pisane wówczas teksty wywoływały zaangażowane dyskusje. Jeśli zajrzymy do artykułów, jakie ukazywały się na łamach „Zapisu”, „Krytyki” czy emigracyjnego „Aneksu”, to uderzy nas ich dalekowzroczność, rzeczowość i dialogiczność.
Tego właśnie w nowej Polsce wyraźnie brakuje. Z nadejściem III RP skończył się czas politycznych wizjonerów. Nadszedł czas banalnej publicystyki codziennej lub odwróconej od życia filozofii politycznej zamkniętej w katedrach uniwersytetów lub łamach niskonakładowych pism. Eks-wizjonerzy przeszli albo na jedną, albo na drugą stronę. Ci zaś, którzy nie zniechęcili się jeszcze do polityki, albo leżą ciężko na ziemi, nie umiejąc się od niej oderwać, albo dawno już siedzą na księżycu filozoficznych sporów o to, co podzieliło uczniów Hegla. Brak środka – krytyki politycznej – wiąże się ściśle z opisanymi wyżej patologiami dyskursu publicznego w nowej Polsce. Podziały najbardziej widoczne są i najefektywniej mogą zostać podejmowane i uwydatniane w bieżących sporach, których treści to najczęściej zinstrumentalizowane na użytek polityki kwestie historyczne lub etyczne. Nie pisze się już książek ani długich wyczerpujących tekstów spełniających surowe normy rzeczowej dyskusji i faktycznie pod dyskusję napisanych. Minął już czas debat, w których głosami były na przykład Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego, Kościół, lewica, dialog Adama Michnika czy Polski kształt dialogu ks. Józefa Tischnera. Dziś liczy się „oglądalność”. To zaś oznacza szybki i płytki, możliwie najbardziej wyrazisty przekaz. Polska publicystyka zdominowana jest przez dążenie do wyrazistości i unikanie rzeczowej konfrontacji. Wystarczy porównać, jak polemizowali ze sobą Adam Michnik i Piotr Wierzbicki w podziemnej opozycyjnej publicystyce (Traktat o gnidach Wierzbickiego i Gnidy i anioły Michnika – oba opublikowane w kwartalniku „Zapis” w 1979 roku i Spór z niańkami — odpowiedz Wierzbickiego opublikowana w 1980 roku w zbiorze Gnidzi Parnas) z ich dzisiejszą rozmową (wspomnijmy sam tytuł artykułu Wierzbickiego: Przez Michnika do Rydzyka, czyli o podobieństwie pewnych dwóch skrajności). Choć spór zawsze był dość zasadniczy i mocno artykułowany, to jednak po pierwsze: toczył się, a po drugie: toczył się w formie obszernych i wyczerpujących esejów krytycznopolitycznych, napisanych w celu przekonania polemisty. Trudno doprawdy wyobrazić sobie dziś redaktorów naczelnych „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej” wypowiadających się w jednym piśmie, tak jak to kiedyś zdarzyło się w drugoobiegowym „Zapisie”.
Współczesne przemiany nie ominęły również publiczności. To, co nazywamy tu krytyką polityczną, w peerelowskim drugim obiegu dotyczyło – nieporównanie węższego niż dziś – grona zaangażowanych intelektualistów. Obecnie są to wyborcy zaprzyjaźnionych partii, czytelnicy gazet pracujących na nakład, wreszcie oglądający reklamy widzowie. Zmieniły się standardy. Każdy, kto w III RP publikował w jakiejkolwiek gazecie ogólnopolskiej, zetknął się zapewne z takimi ograniczeniami, jak „przystępność” tekstu dla szerokiej publiczności oraz jego „właściwa” długość. Symptomatyczne są ostatnie zmiany w „Życiu”, gdzie pożegnano się z całą generacja świetnych konserwatywnych publicystów, którzy okazali się zbyt hermetyczni, a zatem zbędni w dzienniku, który „można teraz przeczytać w 15 minut”. Za to w nietkniętym składzie pozostawiono wszystkich starych „Życiowych” fighterów. Publicyści przypominają dziś coraz bardziej zawodowych bokserów, gazety — „stajnie”, a ich szefowie i polityczni mocodawcy — coachów. Nowa publiczność też jakoś przypomina tę zasiadającą wokół ringu, reagującą dopiero na widok krwi.
Z drugiej strony ci, którzy nie zdecydowali się na wejście na ring, wycofali się nolens volens do filozoficznych sporów. Te zaś po utracie wpływu na społeczeństwo i politykę przybierają coraz bardziej akademicki charakter i coraz bardziej oddalają się od polskiego kontekstu. I tak oto krajowi filozofowie polityczni ekscytują się sporem komunitarian z liberałami (starym i przebrzmiałym, ale przecież z Ameryki). Śledząc kolejne roczniki takich pism jak „Res Publica Nowa” czy „Przegląd Polityczny”, można zauważyć postępującą „reklerkizację” tych dawniej zaangażowanych środowisk inteligenckich. A przecież to one powinny być naturalnym źródłem wyłaniania się politycznych idei! Niegdyś aktywne w zmienianiu polskiej rzeczywistości, dziś kolejno wycofują się w coraz bardziej ezoteryczne sfery myśli politycznej. Na placu boju pozostali już tylko dziennikarze i filozofowie polityki. Ani pierwsi, ani drudzy nie są zainteresowani pisaniem scenariuszy politycznego działania dla Polaków na najbliższe lata.
Lepszy dialog niż monolog
Miesięczniki i kwartalniki polityczne powinny być naturalnym miejscem formułowania wyczerpujących wypowiedzi, które poruszają co ambitniejsze problemy i są napisane nieco bardziej wymagającym językiem. Tak jest rzeczywiście, z tym, że wciąż pozostaje jeszcze jedna przeszkoda, uniemożliwiająca pełnowartościowy dialog – zamknięcie środowiskowe. Takie pisma, jak „Znak”, „Res Publica Nowa”, „Przegląd Polityczny”, „Myśl Socjaldemokratyczna” czy „Kwartalnik Konserwatywny”, rzadko wpuszczają na swoje łamy autorów wywodzących się z innego kręgu lub reprezentujących inną opcję polityczną niż redakcja. Pełne są interesujących tekstów, rzeczowych analiz, przekonujących komentarzy, mało w nich jednak dynamicznych sporów i rzeczowych starć. Jeśli przyrównamy je do nieobecnej już paryskiej „Kultury”, która wydaje się być niedoścignionym wzorem krytyki politycznej, szybko uwidocznią się wskazane braki. W „Kulturze” publikowali autorzy najróżniejszej proweniencji, dochodziło do interesujących starć (które czasem kończyły się przykrymi rozstaniami). I mimo to pismo żyło – żyło właśnie sporem! Na łamach tego paryskiego miesięcznika mógł się pojawić każdy, kto zgłosił chęć napisania tekstu — choćby był zwolennikiem socjalizmu, neoliberalizmu czy konserwatyzmu, bronił PRL czy atakował PRL, bronił Kościoła czy go krytykował. Bez względu na orientację, taki tekst musiał po prostu reprezentować odpowiedni poziom.
Powiążmy trzy przewijające się w dotychczasowych rozważaniach wątki. Silne polityczne zaangażowanie polskich intelektualistów spowodowało, że przestali się oni zajmować interpretowaniem i prognozowaniem polityki, wykraczającym poza bieżący kontekst, a rozpoczęli niszczący i bezproduktywny spór, który szybko podzielił inteligencję na zwalczające się nawzajem mniejsze lub większe środowiska. Inteligencki dialog przestał istnieć, wobec czego zniknął również ten rodzaj politycznego pisarstwa, który został tu opisany pod szyldem „krytyki politycznej”.
Cele „Krytyki Politycznej”
Pismo, którego pierwszy numer trzymacie Państwo w ręku chce go przywrócić. „Krytyka Polityczna” realizować ma ideę otwartej debaty. Chcemy zamieszczać teksty wszystkich którzy uważają, że różnice światopoglądowe nie są końcem dyskusji, lecz ledwie jej początkiem. Jako twórcy pisma za punkt honoru stawiamy sobie otwarcie się na różnorodne środowiska i wsłuchanie się w głosy dobiegające z różnych stron. Pragniemy stworzyć forum, na które zapraszać będziemy wszystkich chcących rozmawiać. Tytuł pisma znamionuje krytyczną perspektywę. Mamy nadzieję, że uchroni nas ona od zadowolenia się tą „jedyną i prawdziwą” interpretacją polskiej rzeczywistości. Nie od razu uda nam się przekonać wszystkich do rozmowy. Nie od razu znikną uprzedzenia. Czasem będziemy musieli podejmować trudne decyzje: czy nawiązywać dialog nawet z kimś, kto kwestionuje sam sens komunikacji? Będziemy wówczas pytać: „Dlaczego?” i… próbować dalej. Czasem wręcz przyjdzie nam przyjąć trudną, sokratejską postawę dyskusji z jawnym agresorem. Zawsze jednak egzekwować będziemy elementarne zasady kulturalnej wymiany poglądów, zaś do każdego „mocnego” sądu gotowi będziemy opublikować polemikę. Chcemy ocalić radykalizm myśli przed agresywną formą. Niech spór idzie o treści.
Niech nie ginie w zalewie niepotrzebnych inwektyw, których tak dużo jest w polskich debatach.
Jesteśmy świadomi, iż narażamy się na jawną sprzeczność, zapraszając do współpracy różne środowiska (w tym również te określane mianem skrajnych) i licząc na rzeczowe i pozbawione uprzedzeń spory. Im „szerzej” bowiem sięgamy, tym mniej prawdopodobne jest, że utrzymamy odpowiedni poziom dyskusji, o ile w ogóle uda nam się do niej doprowadzić. Postaramy się wykroczyć poza tę sprzeczność, zachęcając naszych autorów do operowania „dialogicznymi” formami wypowiedzi. Ponadto, w każdym numerze prezentować będziemy głosy dotychczas marginalizowane, a warte opublikowania, nawet jeśli nie zawsze spełniać one będą rygorystyczne zasady pozbawionej agresji argumentacji. Pozwoli nam to „wciągnąć” je w szeroką wymianę poglądów. Nie od razu uda nam się wyeliminować komunikacyjne zakłócenia. Naiwnością byłoby liczyć na to, że z dnia na dzień dotychczasowi uczestnicy krajowych sporów zaczną ze sobą rozmawiać. Zakładamy jednak optymistycznie, iż z czasem uda nam się wypracować standardy komunikacji, które umożliwią rzeczywisty dialog. Przy tym, nie zależy nam na tym, by być jedynie almanachem różnych punktów widzenia. Zależy nam bowiem na ich rzeczowej konfrontacji. Mamy nadzieję, że „Krytyka Polityczna” będzie nowym, ale przede wszystkim interesującym, jak również trwałym zjawiskiem na krajowym rynku idei.
Tekst pochodzi z pisma Krytyka Polityczna, Inteligenci: bezradni czy martwi, nr 1, lato 2002, s. 9–15.
Fot. Joanna Rajkowska, Spacer, 2007.