W ciągu ostatniego dwudziestolecia tylko dwie tragedie wyrwały Amerykę z politycznej śpiączki – 11 września i prezydentura Trumpa.
Amerykanie mają nowe hobby. W weekend zamiast zwykłych rozrywek wybierają protest. Wygląda na to, że Marsz Kobiet to tylko początek; na koniec kwietnia szykuje się wielki Marsz Klimatyczny. O niedzielnych protestach, które wybuchły spontanicznie, w ciągu kilku godzin dowiedziałam się z fejsbuka. Odświeżam stronę i widzę, jak mój flegmatyczny kolega Josh biegnie pod Biały Dom z transparentem: Żydzi przeciw islamofobii. Odkładam nadgryziony rogalik na spodek od herbaty i mówię do Karen: „Coś się dzieje w centrum”.
czytaj także
Punktem zapalnym był oczywiście prezydencki dekret (och, jakże Trump krytykował Obamę za nadużywanie tej formy władzy wykonawczej), który spadł na nas jak grom z jasnego nieba. Zakaz wjazdu do USA z siedmiu muzułmańskich krajów. Zawieszenie wszystkich wniosków o azyl na 90 dni, a z Syrii na czas niekreślony.
Choć administracja Trumpa tłumaczy się błędem w interpretacji, zakaz – który wszedł w życie natychmiast i natychmiast zablokował lotniska – objął również posiadaczy Zielonych Kart, czyli osoby będące pełnoprawnymi rezydentami USA (z wyjątkiem prawa głosu i jury duty, obowiązku sprawowania funkcji ławnika). Rezydenci, artyści, studenci podróżujący na studenckich wizach – wszyscy zostali zatrzymani. Niektórzy na kilka godzin, inni na całą dobę. Przeszukiwanie, kajdanki, brak dostępu do leków i pomocy prawnej, kontrola prywatnych mediów społecznościowych, odwiedzanych stron itd. Wiem, jak to wygląda, bo przeszłam przez podobny proces, niefrasobliwie wjeżdżając z moim arabskim eks do zmilitaryzowanego Izraela. Przez całe godziny przesłuchiwano nas na lotnisku w osobnych pokojach, by ustalić, czy mówimy prawdę.
Zakaz objął również posiadaczy Zielonych Kart, czyli osoby będące pełnoprawnymi rezydentami USA.
Ponieważ USA jest krajem imigrantów i ponieważ masa ludzi ma krewnych i znajomych w Iraku, Iranie, Somalii, Sudanie, Libii, Jemenie i Syrii, wiadomości o zatrzymaniach rozeszły się błyskawicznie. Poza tym grunt był przygotowany jak nigdy. Właściwie wszyscy i tak są w permanentnym stanie wrzenia. Ameryka zmienia się na naszych oczach. Tysiące ludzi ruszyło na lotniska – JFK, SFE, LAX, IAH, BWI i inne – wśród nich prawnicy imigracyjni, tłumacze i kongresmeni. Wśród zatrzymanych znaleźli się doktoranci studiujący na prestiżowych amerykańskich uczelniach, Irakijczycy, którzy pomogli Amerykanom w czasie wojny i w związku z tym nie mogli zostać w kraju (objęci specjalnym programem wizowym dla Iraku) i staruszkowie próbujący odwiedzić krewnych. W Nowym Jorku tysiące ludzi zgromadziły się pod Statuą Wolności – symbolem USA jako kraju imigrantów, tysiące ruszyły pod Biały Dom.
czytaj także
Trump podpisał dekret bez konsultacji z Kongresem ani z żadną z agencji, co zwykle jest częścią procedury. Departament Bezpieczeństwa i Departament Sprawiedliwości zazwyczaj sprawdzają legalność dekretu i potencjalne problemy, zanim prezydent podpisze dokument. Nie tym razem. Wszystko odbyło się w tajemnicy, żeby ochronić Amerykanów przed terrorystami – tu pojawiają się przykłady bostońskiego maratonu i San Bernardino. Notabene, żadnego z tych przypadków nie da się powiązać z siedmioma krajami, o których mowa. Nie pomoże też 11 września – tamci terroryści byli z Arabii Saudyjskiej i Egiptu, ale tam Trump ma przecież za dużo pieniędzy do stracenia.
Dekret uznano nie tylko za niemoralny i do gruntu antyamerykański, ale też niekonstytucyjny. W USA dyskryminacja ze względu na religię jest nielegalna i choć Trump zarzeka się, że to nie jest „zakaz dla muzułmanów”, bo przecież jest jeszcze Indonezja i tak dalej, hmmm…. przez całe miesiące kampanii obiecywał właśnie „zakaz wjazdu dla muzułmanów” (cytat dosłowny). Tych samych słów użył Rudy Giuliani, z dumą opisując, jak Trump zasięgał jego rady, jak wprowadzić „zakaz wjazdu dla muzułmanów, żeby było legalnie”.
Wielu amerykańskich sędziów zawiesiło dekret Trumpa (łącznie z prokurator generalną Sally Yates, która właśnie straciła pracę), a amerykańscy dyplomaci na całym świecie wyrażają swoje oburzenie i przygotowują petycję. Sekretarz prasowy Białego Domu Sean Spicer poradził im, żeby złożyli rezygnację. Wśród republikanów też znalazło się kilku odważnych / niemających nic do stracenia – prezydencki kandydat 2016 Lindsay Graham i konkurent Obamy z 2008 roku John McCain określili zakaz jako błąd, którego efektem będzie dalsza radykalizacja Amerykanów muzułmańskiego pochodzenia. ISIS świętuje, ciesząc się, że Ameryka wreszcie obróciła się przeciw muzułmanom, a Iran i Irak zapowiedziały, że nie wprowadzą zakazu wjazdu dla obywateli USA.
Co więcej, jak przyznają nawet republikanie, cała akcja została przeprowadzona w sposób nieodpowiedzialny, chaotyczny i niekompetentny, siejąc strach i zamieszanie. Pozostawiła ludzi, którzy mają wprowadzać te kaprysy Trumpa w życie, w fatalnej sytuacji – nawet dla nich nie było jasne, czego dokładnie się od nich oczekuje. Nie wspominając o ludziach z Syrii, za którą jesteśmy odpowiedzialni, z Iraku, na który najechaliśmy, i z Jemenu, który bombardujemy.
„Untitled” #MuslimBan #chicago pic.twitter.com/Vvm4zo9Icp
— Nuccio DiNuzzo (@ChiTribNuccio) 31 stycznia 2017
Administracja Trumpa próbuje się bronić, wspominając zakaz Obamy z 2011 roku. Chodzi o spowolnienie procesu wydawania wiz dla Irakijczyków w związku z wykryciem spisku w Kentucky. Spowolnienie trwało 6 miesięcy, ale proces przyjmowania ludzi nigdy się nie zatrzymał.
Trump i Bannon idą więc pełną parą. Wszyscy, którzy – tak jak autorka – myśleli, że Trump będzie szalonym, ale jednak centrowcem, lub że amerykańskie instytucje same w sobie obronią amerykańską demokrację, mogą gratulować sobie roztropności… A przecież to dopiero początek. Minął zaledwie tydzień.