Marsz Kobiet w Waszyngtonie zgromadził trzy razy więcej ludzi niż dzień wcześniej zaprzysiężenie Trumpa.
W piątek Waszyngton należał do Trumpa. I tak już miało pozostać. W sobotę rano postanowiłyśmy odbić stolicę. Marsz Kobiet na Waszyngton był największą polityczną demonstracją w USA od czasu wojny w Wietnamie.
W piątek rano – z okazji inauguracji dzień wolny od pracy – wybrałam się na jajka i wafle. Tak zupełnie szczerze to po to, żeby pooglądać sobie ludzi Trumpa, którzy – podobno – tłumnie przybyli na inaugurację. Gdzie indziej mogliby się udać na śniadanie, jak nie do naszego pobliskiego sfatygowanego dajnera? Faktycznie, byli tam – starsi biali ludzie wolno podnoszący widelce do ust, niecierpliwie czekający na dolewkę kawy. Do tego jeden młody typ – zwróciłam uwagę, bo stojąc w kolejce bezczelnie gapił się na mój tyłek. Podnoszę głowę, widzę gówniarza w czerwonej czapeczce Trumpa. Oprócz tego, cisza. Tyle o piątku.
W piątek Waszyngton należał do Trumpa. W sobotę różowe czapki-cipki zdominowały krajobraz.
Kiedy w sobotę rano wyszłam z domu, od razu usłyszałam głosy. Było trochę przed dziewiątą. Roześmiane grupki młodych ludzi wynurzały się z budynków ze zrolowanymi jeszcze plakatami w ręce. Niektórzy biegli do metra, inni raźno maszerowali w stronę Independence Avenue – to tam mieliśmy się spotkać. Idąc w stronę centrum, ściągałam dobrze zaprojektowaną apkę Marszu Kobiet i dopiero kiedy podniosłam wzrok znad ajfona, zrozumiałam że to nie przelewki. Pojedyncze plamki różu i purpury zmieniły się w rzekę głów. Różowe czapki-cipki zdominowały krajobraz. Przepis na to, jak zrobić taką czapkę na drutach od miesięcy krążył po Internecie – organizowano nawet specjalne wieczory produkcji czapek-cipek. Innym poruszającym symbolem tej manifestacji była flaga Ameryki zamiast chusty na głowie muzułmańskiej kobiety.
Śmiech i wzajemne pozdrowienia – entuzjazm rósł na widok wzbierających tłumów. Ich rozmiar przerósł najśmielsze wyobrażenia. Sam Waszyngton zgromadził od pół do dwóch milionów ludzi, nie licząc protestów w 408 innych amerykańskich miastach i w 168 krajach (Sidney, Londyn, Banglore, Barcelona, Cape Town). To trzy razy więcej ludzi niż dzień wcześniej na zaprzysiężeniu Trumpa i mówię tutaj wyłącznie o amerykańskiej stolicy. Co ciekawe, obyło się bez jednego aresztowania. Prawdziwy rodzinny piknik – grassroots z prawdziwego zdarzenia. „Czy tak wygląda demokracja?”, śpiewały maszerujące kobiety. „Tak, TAK wygląda demokracja!”. „Czy tak właśnie wygląda feminizm?!”, „Tak, TAK właśnie wygląda feminizm!”.
Kogo tam nie było? Matki i córki, naburmuszone nastolatki i ich najlepsze przyjaciółki w powyciąganych dresach i niedbałych warkoczach, czarne rodziny na pomarańczowo (Orange is the new black?), młodzi tatusiowie z pociechami na brzuchach, stateczne starsze pary uśmiechające się pod nosem w stronę co bardziej fantazyjnych strojów i plakatów. Mimo różnorodności tłumu i najróżniejszych postulatów nad głowami (od popularnego „Prawa kobiet to prawa człowieka” do „Shut up, Trump and make me a sandwich”) – jednoczyła nas ta sama przyjazna, pokojowa energia.
Na scenie – do której większość z powodu takiego dzikiego tłumu się nie dopchała – można było usłyszeć Glorię Steinem czy Michaela Moore’a, który zmusił zgromadzonych do wrycia na blachę numeru telefonu do twojego posła i senatora. „202”, skandował tłum: „225 3121”, obligując się do codziennych telefonów – to wciąż popularna polityczna taktyka w Stanach Zjednoczonych. Pojawili się też mniej przewidywalni goście – Scarlett Johansson mówiła o ważnej roli, którą pełni w Ameryce Planned Parenthood (sieć klinik, gdzie –między innymi – dokonuje się aborcji, a która od lat stanowi przedmiot walki między partiami). Madonna – cała na czarno – obiecywała siostrom rewolucję. Alicia Keys recytowała polityczną poezję – w ogóle dużo było ambitnych artystycznie motywów, nie tylko na scenie ale i pod sceną. A wszystko to dobrze zorganizowane, łącznie z tłumaczami na migowy język po obu stronach sceny.
Metro funkcjonowało jak w godzinach szczytu, co minutę wypluwając nowe masy. Przepełnione stacje dusiły się u wylotów, trzymając rozgadane tłumy pod ziemią. Wszyscy chcieli się dowiedzieć skąd jesteś i po co tu przyjechałaś. Zebranym nie psuł humoru nawet fakt, że podróżowali zapakowani jak sardynki. Przed stacjami ochotniczki rozdawały wodę i przekąski, napominając, żeby zachować bezpieczeństwo i dobrze się bawić.
Co zmobilizowało tych ludzi? Co sprawiło, że polityczna manifestacja – sprawa przecież codzienna w Waszyngtonie – zmieniła się w niezbywalny plan na weekend, gromadząc nas wszystkich – różne kultury, rasy i pokolenia. Byli tam wszyscy, których znam – łącznie z tymi, którzy w ogóle nie interesują się polityką. Wzdychali, marudzili, ale przyszli. Być może była to reakcja na niemożliwe (Trump), które nagle stało się naszą rzeczywistością. Poczucie politycznej samotności, które łaknęło solidarności z innymi jako potwierdzenia własnego istnienia. Podobno ci spoza miasta po prostu mieli kupione bilety na inauguracje Hillary – dlaczego mieliby z nich nie skorzystać?
Pozostaje pytanie o to, co się stanie się z energią? Czy poprawiłyśmy sobie humor na krótką metę i cała ta dobra wola szybko się rozpuści? Czy symbole mają wystarczająco dużo mocy, żeby kształtować naszą rzeczywistość? Wszystko przed nami.
Fotorelacja Agaty Popędy:
***
Fotografia u góry: Fot. wikimedia.org