O nagich fotkach dla „Playboya” i planach Komisji Europejskiej wobec internetu. Czy to koniec linkowania?
Znacie Britt Dekker? Jeśli nie oglądacie nałogowo holenderskiego RTL5, to pewnie nie. W 2009 roku prowadziła program Take me out – Holendrzy i Holenderki umawiali się w nim na randki przed kamerą. Jej kariera nabrała rozpędu dwa lata później dzięki udziałowi w reality show Echte Meisjes in de Jungle (Prawdziwe dziewczyny w dżungli). Dekker tak dobrze radziła sobie w dżungli, że wygrała program, 30 tysięcy euro i status holenderskiej celebrytki. Redaktorzy lokalnej edycji „Playboya” zaproponowali jej okładkową sesję, a świeżo upieczona gwiazda RTL5 poszła za ciosem i rozebrała się dla gazety Hugh Hefnera.
Nie dotarłem niestety do drukowanego egzemplarza tego numeru z 2011 roku. Ale znalazłem zdjęcia w internecie. Wyglądają jak owoc współpracy fotografów „Playboya” ze związkami zawodowymi górników. Na wpół roznegliżowana Dekker, w różowych pończochach i z burzą blond włosów tarzająca się na hałdzie węgla, na pewno wisiałaby dziś w niejednej szafce w niderlandzkiej kopalni, gdyby te nie przestały pracować w połowie lat 70. ubiegłego wieku.
Sesja holenderskiej prezenterki stała się na krótko gorącym wydarzeniem w show biznesie – a przez to okazją do zarobienia hajsu. Jak można dorobić się na nagich zdjęciach celebrytki? Potrzebne są do tego: blog z reklamami (taki jak GeenStijl) i zewnętrzna strona hostingowa, na której bezpłatnie dostępne są skany zdjęć z Playboya (coś takiego jak np. Rapidshare). Później wystarczy wrzucić już tylko posta z linkiem do zdjęć i opatrzyć click-baitowym tytułem w stylu: ZOBACZ NAGIE ZDJĘCIA PRAWDZIWEJ DZIEWCZYNY Z DŻUNGLI [DUŻO ZDJĘĆ!!!]. I gotowe: lajki lecą, kliki rosną, hajs z reklam płynie szerokim strumieniem.
Wydawca bloga GeenStijl (GS Media) właśnie w ten sposób chciał uwłaszczyć się na chwilowej popularności fotek Britt Dekker. Z kolei wydawca „Playboya” (Sanoma Media) nie był tym faktem szczególnie ucieszony. Nie po to fotografowie z „Playboya” pocili się na hałdzie z Dekker, żeby teraz ktoś wyprowadzał im foty z płatnej części witryny z króliczkiem. „Playboy” zażądał od GeenStijl usunięcia postu z linkiem do zdjęć.
Redaktorzy bloga nie przejęli się tym wezwaniem, a kiedy zdjęcia zniknęły z serwerów Rapidshare’a, szybko znaleźli je gdzie indziej i znowu podlinkowali u siebie.
„Playboy” poszedł do sądu. Najpierw sprawa wylądowała w holenderskim wymiarze sprawiedliwości. Przez kilka lata odbijała się między różnymi instancjami, aż trafiła do Sądu Najwyższego. Ten nie mógł poradzić sobie z wydaniem wyroku i poprosił o pomoc Trybunał Sprawiedliwości UE. Pięć lat od publikacji zdjęć na hałdzie Britt Dekker jest już nie tylko gwiazdą RTL 5, ale również bohaterką jednej z tych spraw, które mogą zdefiniować prawo autorskie w internecie na najbliższe lata.
Wyrok
W czwartek, 8 września 2016, Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wydał wyrok. Wynika z niego, że GS Media naruszyło prawa autorskie wydawcy zdjęć z „Playboya”, ponieważ redaktorzy bloga GeenStijl działali w celu zarobkowym i wiedzieli, że zdjęcia, do których odsyłają, są udostępnione niezgodnie z prawem. Czyli jeśli ktoś wrzuca linki do materiałów wyprowadzonych zza paywalla, ale nie robi tego po to, żeby zarobić, i nie wie, czy w miejscu, do którego linkuje, są one zamieszczone legalnie, to nie ma się czego obawiać? Tak też można rozumieć wyrok Trybunału. Ale jeżeli prowadzisz „profesjonalny” serwis, jesteś już zobowiązany do sprawdzenia, czy linki na twojej stronie nie odsyłają do treści udostępnionych nielegalnie.
Obrońcy praw i wolności w internecie byli decyzją Trybunału oburzeni. „Ten wyrok ustanawia niebezpieczny precedens i narzuca uciążliwy obowiązek na każdego, kto prowadzi stronę internetową w Europie. Pokazuje on jeszcze wyraźniej, jak ważne jest, żeby prawo Unii Europejskiej jasno stanowiło, że sama publikacja linków nie narusza praw autorskich” – czytamy w oświadczeniu Julii Redy, eurodeputowanej z Partii Piratów.
Czy rzeczywiście wszyscy, którzy prowadzą strony internetowe, powinni szczękać zębami ze strachu? W końcu GeenStijl linkował do nagich fotek tylko po to, żeby zarobić na tym kasę. Nie mówimy tutaj o blogu jakiegoś akademickiego koła naukowego z dziedziny studiów nad pornografią ani o grupie piratów szlachetnie wykradających pornosy zza paywalla dla masturbacyjnej przyjemności tych, których nie stać na subskrypcję „Playboya”.
W sprawie rozpatrywanej przez Trybunał Sprawiedliwości UE z jednej strony mieliśmy wydawcę komercyjnego bloga, a z drugiej komercyjnego pisma. Jeden i drugi chciał zarobić na zdjęciach. Różnica polega na tym, że to zespół pisma poniósł wszystkie koszty produkcji tych fotek – dlatego chciał, żeby strumień zysków nie odbijał do nikogo innego. Czy to aż tak skandaliczne?
– Nie uważam, żeby było to skandaliczne. Podobnie słuszna jest sama idea ścigania naruszeń. Ale rozwiązanie wynikające z wyroku nie jest dobre – odpowiada Alek Tarkowski, dyrektor Centrum Cyfrowego, kiedy dzielę się z nim swoimi wątpliwościami. – Po pierwsze, kategoria działania dla zysku finansowego jest bardzo szeroka i trudno przewidzieć, jakie obejmie podmioty. Przykładowo: Wikipedia pobiera darowizny, składki pieniężne, i nie wydaje od razu uzyskanych pieniędzy. Pytanie: czy nie mamy w tym przypadku do czynienia z „financial gain”? Konsultowałem to z prawnikiem i jego zdaniem to sensowne pytanie – wskazuje Tarkowski.
A co z blogerami, którzy nie zarabiają na tym, co wrzucają? Jak dowiedziałem się od Tarkowskiego, tutaj sytuacja też wcale nie jest jasna: – Jeśli masz bloga na komercyjnej platformie typu Blogger, która zarabia na reklamach publikowanych na twojej stronie, to nawet jeśli nie otrzymujesz udziału w zysku, nie jest oczywiste, czy przypadkiem nie uczestniczysz w działaniach dla finansowego zysku.
Na jeszcze inną nieścisłość wyroku zwraca uwagę Krzysztof Siewicz z Fundacji Nowoczesna Polska. – Nie można jasno określić, co będzie linkowaniem, a co nie. Są różne metody odnoszenia się do stron w sieci, a co z tymi odnośnikami zrobi konkretne oprogramowanie lub inne serwisy, to też bardzo zależy od okoliczności.
Alek Tarkowski, podobnie jak piracka eurodeputowana, zauważa, że za sprawą wyroku ścigane może być już nie tylko publikowanie treści chronionych prawem autorskim, ale samo odsyłanie do nich. – Jednak umieszczenie linku to coś innego niż umieszczenie na własnej stronie pliku (np. z filmem) – kwituje dyrektor Centrum Cyfrowego.
W podobnym tonie wypowiada się Katarzyna Szymielewicz z fundacji Panoptykon: – Sam wyrok wydaje mi się jednak mocnym ukłonem w stronę lobby działającego na rzecz ostrego egzekwowania praw autorskich. Obciążenie profesjonalnych serwisów, cokolwiek to znaczy, domniemaniem wiedzy [na temat legalności materiałów, do których linkują – przyp.red.] i co za tym idzie, odpowiedzialnością za ewentualne naruszenia praw autorskich dokonywane przez ich użytkowników, to zmiana dotychczasowego paradygmatu. Według mnie to prosta droga do monitorowania treści i cenzurowania tego, co wrzucają użytkownicy w takich imperiach, jak Google czy Facebook.
Oburzenie wokół wyroku było tylko przygrywką do większego oburzenia, które miało znaleźć ujście tydzień później.
Na ratunek linkom
Günther Oettinger, komisarz ds. gospodarki cyfrowej i społeczeństwa, 14 września przedstawił w Parlamencie Europejskim plany reformy prawa autorskiego w internecie, co było częścią Orędzia ws. stanu Unii (SOTEU).
Po tym wystąpieniu eurodeputowana Julia Reda z Partii Piratów na pewno nie zostanie fanką niemieckiego komisarza. Twierdzi, że Oettinger próbuje tylnymi drzwiami wprowadzić to, na co już raz nie zgodził się Parlament Europejski, a mianowicie „podatek od linków”. Wspólnie z trzema innymi deputowanymi uruchomiła kampanię #SaveTheLink i zapowiada, że „prawa do linkowania” będą bronić do upadłego. Według tych czworga europosłów i europosłanek plan Oettingera jest naprawdę tragiczny. Wystarczy rzucić okiem na to, jak skomentowali propozycję komisji.
Marietje Schaake z Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy (ALDE) uważa, że plan reformy zaproponowany przez Oettingera „zniszczy internet, jaki znaliśmy dotychczas”. Julia Reda z Partii Piratów skomentowała w podobnym tonie: „Ta zacofana propozycja oznacza katastrofę dla swobody wypowiedzi w internecie”. Dan Dalton z Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (ECR) nazwał proponowane zmiany „atakiem na różnorodność i wolność konsumencką”, a Brando Benifei (Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów, S&D) przypomniał, najbardziej zachowawczo, że Parlament Europejski już raz głosował nad podobnymi pomysłami i je odrzucił.
Ale o co właściwie chodzi? Czy komisarz Oettinger planuje wkrótce wyłączyć internet? Czy ktoś upadł na głowę i chce zakazać linkowania?
Odpowiedzi na te pytania brzmią: nie i raczej nie. „Podatek od linkowania” pojawia się na tapecie europejskiej polityki rzeczywiście nie po raz pierwszy. Na czym dokładnie polega ten pomysł? Miałby on umożliwić wydawcom gazet i portali pobieranie opłat od serwisów internetowych, które zamieszczają zdjęcia, nagłówki i leady do artykułów prasowych. W praktyce chodzi o to, żeby Facebook, Google i Twitter płaciły gazetom za odnośniki do ich tekstów. Niektórzy wydawcy treści dziennikarskich domagają się kasy od portali społecznościowych, bo ludzie podobno nie wchodzą na strony gazet i nie generują ruchu (czyli wartości reklamowej), tylko zadowalają się tym, co widzą w swoim feedzie na przykład na fejsie. Po co czytać tekst, skoro można rzucić okiem na tytuł i zdjęcia, ewentualnie przeczytać pół zdania leadu?
Z „podatkiem od linkowania” eksperymentowali Niemcy i Hiszpanie, ze skutkiem raczej marnym. Szybciej się z niego wycofali, niż go wprowadzili. Google nie miał ochoty płacić w Niemczech za linki do tekstów, więc odnośniki do gazet, które się tego domagały, po prostu przestały pokazywać się w wynikach wyszukiwania. Reakcja na „podatek od linkowania” w Hiszpanii była jeszcze bardziej radykalna: Google zamknął usługę Google Reader (bazującą na odnośnikach do newsów i innych materiałów prasowych).
Wydawcy szybko zorientowali się, że nie za bardzo im się to opłaca, i lepiej być w Google’u za darmo, niż nie być w ogóle.
Jest się czego bać?
Czyli wiemy, że w Niemczech i Hiszpanii z „podatkiem od linków” nie wyszło. Wiemy też, że czworo europosłów bije na alarm i wzywa do obrony wolności w internecie. Tylko kogo mamy bronić? Siebie? Wydawców? Google’a i Facebooka? Nie sądzę, żeby ci ostatni potrzebowali mojej pomocy. Poradzą sobie sami. Sam pomysł, żeby za treści, na których zarabiają, płacili tym, którzy je wyprodukowali, wydaje się przecież też całkiem sensowny.
– Idea jest słuszna, wykonanie złe – komentuje Alek Tarkowski. Co w takim razie szwankuje w pomysłach Oettingera? – Te regulacje będą sprzyjać dużym podmiotom po stronie agregatorów (stron zbierających treści z innych stron – przyp. red.), które mają pieniądze i wynegocjują sobie dobre warunki, i dużym podmiotom po stronie wydawców, z którymi agregatorzy podpiszą umowy. Stracą mali agregatorzy, których nie będzie stać na licencje, oraz mali wydawcy, którzy zostaną zignorowani przez duże podmioty. W rezultacie ekosystem online zubożeje. Całą jego zaletą jest pluralizm, a dużym zagrożeniem jego monopolizacja – tłumaczy Tarkowski.
Komisja Europejska już ponad rok temu dostała jasny sygnał od Parlamentu Europejskiego, że jej pomysły nie mają poparcia wśród przedstawicieli obywateli i obywatelek UE. Z przemówienia Oettingera wynika, jakby przez ten rok nikt nie starał się udoskonalić reformy. – Nie było żadnej dyskusji; wyniki konsultacji nie są w pełni ujawnione, a forsowane jest rozwiązanie, o którym wiadomo, że jest złe – podkreśla Tarkowski.
Dyrektor Centrum Cyfrowego nie jest osamotniony w swoich opiniach. Krytyczne głosy pod adresem propozycji Komisji Europejskiej płyną ze strony działaczy Mozilli, Wikimedia czy Creative Commons. Nastawienie ekspertów najlepiej oddaje chyba komentarz Tilla Kreutzera z niemieckiej fundacji Initiative gegen ein Leistungsschutzrecht: „Najlepsze, co możemy teraz zrobić, to całkowicie porzucić pracę nad tą reformą prawa autorskiego. I wrócić do tematu za dziesięć lat, kiedy ludzie już zrozumieją, że prawa użytkowników, tak jak sam internet, są po prostu bardzo ważne”. Do usłyszenia za dziesięć lat, w internecie bez linków.
**Dziennik Opinii nr 272/2016 (1472)