Przepychanka pomiędzy „jajogłowymi” i „neoliberałami” z punktu widzenia „dołów” była i jest tylko inną odmianą „wojny na górze”.
Prom powoli sunie pomiędzy skalistymi wysepkami otaczającymi port w Nynäshamn, słońce wychodzi na chwilę zza ciemnych chmur, promienie oświetlają drewniane domki nad wodą. Łatwo byłoby popaść w romantyczny zachwyt nad pejzażem, ale polscy i ukraińscy robotnicy przypominają o społecznej rzeczywistości. Realistyczne spojrzenie bierze górę nad kontemplacją uroków Szwecji, zwłaszcza że mój portfel świeci pustkami, choć wziąłem do Sztokholmu plecak pełen jedzenia i alkoholu. Zaoszczędziłem więc na piwie, dwa dni sami smażyliśmy frytki, ale cena ziemniaków (parę razy droższych niż w Warszawie) i tak nadwyrężyła budżet. Pojechałem porządkować rodzinne sprawy, nie harowałem na budowie, ale zrozumiałem relacje cenowe, które powodują, że na górnym pokładzie robotnicy sezonowi wracający do Polski i na Ukrainę rozkładają wałówkę z toreb i zasiadają do posiłku.
Na początku września 2016 roku do Polski płyną cztery dzielne dziewczyny, które całe lato zbierały owoce i jak większość pasażerów chcą zaoszczędzić także na kabinie. Taka czteroosobowa bez okna w sezonie kosztuje 150 złotych za osobę, inwestują więc po 40 zł w „fotel lotniczy” w kawiarni, owijają się kocami, trzymają się razem, a przy tym trzymają fason. Natomiast pan Władysław z godnością opowiada o urlopie spędzonym na łowieniu ryb w Szwecji. Chyba tylko pasja wędkarska jest w stanie skłonić Polaka, by pokonał ekonomiczną zaporę, i wygnać go za Bałtyk dla czystej przyjemności, a nie do pracy. Z kolei Zbigniew zasiada do black jacka i ruletki. Mówi, że może sobie pozwolić na rozrywkę, ponieważ zarabiał ponad 100 koron za godzinę, a mieszkał u matki, która już od lat rezyduje na skandynawskich skałach. Wtedy pojawia się wkurzony Stanisław i dopytuje o szczegóły, bo jemu i kolegom polski majster na szwedzkiej budowie płacił bardzo słabo. Chłopak i tak miał szczęście, że nie wpadł w szpony jednej z wielu polskich agencji pośrednictwa pracy, które oszukują Polaków.
„Tak, najlepiej robić u Szweda” – radzi zadowolony Zbigniew, na co Stanisław sentencjonalnie stwierdza: „Bo Polak Polaka zawsze wyrucha”.
Doskonale wie, że winna nie jest tu żadna „Bruksela”, tylko my sami, choć trochę się boję, że pod polskiego majstra może w przyszłości podstawić „Żyda” albo „lewaka”.
Po powrocie na łono ojczyzny, czytając Traktat o Januszach Ziemowita Szczerka w „Gazecie Wyborczej”, myślę, że inna wersja złotej myśli Stanisława z promu mogłaby brzmieć: „Polak Polakowi zawsze Januszem”. „Ci, którzy uważają się zaawangardę, ci polscy zapadnicy, są już daleko, daleko w Europie, przy czym nie w tej prawdziwej, ale wyobrażonej, i z polskimityłami, z ariergardą, nie chcą mieć nic wspólnego. Bo tyły zaludniają Janusze. Natomiast ariergarda, czując pogardę pańskiej awangardy i nie kumając jej wegańskich hamburgerów i liberalnych obyczajów – gardzi nią również. I zapewne całkiem klasycznie chce jej po prostacku wpierdol spuścić. (…) Zapadnicy natomiast czytają książki o tym, jak na przestrzeni dziejów chłopstwo miało przerąbane – a zaraz potem nabijają się z Januszów”. Traktat Szczerka jest kolejną odmianą samobiczowania się, jakie uprawiamy od dojścia PiS-u do władzy, ale też szerszą, historyczną opowieścią o kolonializmie elit, pogardliwym traktowaniu dołów czy tyłów.
Polemizując w „Gazecie” ze Szczerkiem, Adam Czech stwierdza, że za skręt społeczeństwa w prawo „odpowiedzialna jest raczej neoliberalna elita, latami wspierająca antyinteligencki dyskurs, szydząca z jajogłowych i likwidująca biblioteki; ci profesorowie uniwersytetów chwalący się, że wyrzucili wszystkie książki z mieszkania (bo przecież jest internet), ci wszyscy ekonomiści mieniący się przyjaciółmi kultury, a tak naprawdę przeliczający tylko jej wartość na złotówki”. Autor używa jednak tego samego pojęcia – „elity”, którą atakują także pretorianie „dobrej zmiany”.
Można się tylko spierać o to, kto był przez ostatnie 25 lat członkiem owej awangardy.
Natomiast przepychanka pomiędzy „jajogłowymi” i „neoliberałami” z punktu widzenia dołów była i jest tylko inną odmianą „wojny na górze”. Podziały wewnątrz elity na inteligentów i kapitalistów nie zmieniają faktu, że awangarda jako grupa patrzy na „masy” jak Brytyjczycy na Hindusów w kolonialnych Indiach. Warto przy tym pamiętać, że pogarda imperialistów dla podbijanych kultur służyła im do utwierdzenia się we własnej wyższości.
Przypomina mi się pewna notatka profesora Jana Kieniewicza, specjalisty od wielokulturowości, a mam też wrażenie, że coś podobnego pisał Slavoj Žižek. „Budowanie relacji z Innymi wymaga świadomości własnej odrębności. Potrzeba pewności siebie, by spotkać się z Obcym. Ta pewność własnej identyfikacji pozwala nam na dostrzeganie Innego i zmniejsza obawy przed obcością”. Profesor zastrzega zarazem, że „znaczenie przypisane tożsamości nie oznacza egocentryzmu, skupienia uwagi na sobie i podporządkowania sobie otoczenia”.
Można by więc zaryzykować stwierdzenie, że zarówno Adam Czech, jak i Ziemowit Szczerek mają rację: polskie elity od wieków nie są wcale pewne własnej odrębności, ani pewne siebie. Dlatego wahają się między Scyllą pogardy a Charybdą „pochylania się nad potrzebami i gustami zwykłego Polaka, a wręcz im schlebiania” – jak pisze Czech. Być może ta ostatnia postawa jest tylko pewną odmianą lekceważenia – innym historycznym przykładem byłaby „chłopomania” czy arystokrata wdzięczący się do chłopa, z którym nie potrafi normalnie rozmawiać. To podlizywanie się może być też podszyte zwykłym strachem, ale wszystkie te opcje oznaczają wciąż brak pewności siebie, o której wspomina Kieniewicz. Szczerek nazywa takie postawy „brakiem podejścia spokojnego, jednocześnie nie bezkrytycznego, ale afirmującego. Takiego, jakie mają wobec siebie dojrzałe emocjonalnie i odpowiedzialne osoby”.
Adam Czech zdaje się natomiast sugerować, że lekarstwem jest jeszcze większa elitarność, czy też odzyskanie władzy i znaczenia przez inteligencję w ramach elit. Autor przywołuje zresztą współprowadzony przeze mnie program „Hala Odlotów” o disco polo z początku 2015 roku, w którym miała nastąpić kulminacja zjawiska przesuwania się tej muzyki do głównego nurtu – jako metafora szerszego zjawiska. Odcinek wywołał zresztą krytyczną reakcję Grzegorza Sroczyńskiego, któremu w odpowiedzi pisaliśmy z TVP Kultura: „Inteligenckie wywyższanie się doprowadziło, po latach odbierania głosu społeczeństwu, do jego radykalizacji, szukania własnych form wypowiedzi i w końcu także do popularności disco polo”.
Czytając Szczerka i Czecha, nadal podtrzymuję te słowa. A na promie ze Szwecji, pijąc piwo i paląc papierosy w wichrze Bałtyku z robotnikami, którzy wcale nie popadli w „Januszowatość”, nie schlebiałem im ani też nimi nie pogardzałem – po prostu byłem ciekaw, co mają do powiedzenia. Mam zresztą wrażenie, że nie mieli czasu ani siły, żeby rzucić się w otwarte ramiona prawicy, jak to często bywa z ludźmi pogardzanymi przez elity. Mogę mieć nadzieję, że kiedy Zbigniew i Stanisław wrócą do rodzinnych miejscowości, będą pamiętać o złotej myśli tego ostatniego: „Bo Polak Polaka zawsze wyrucha” i nie zaczną szukać kozła ofiarnego na zewnątrz, pośród obcych: ludzi innych z powodu koloru skóry lub poglądów. Przez chwilę, na ziemi niczyjej, pomiędzy brzegami obczyzny i ojczyzny, udało się nam zasypać „przepaść”, jaka dzieli Polskę na dwa obozy. Choć przyznam, że rano nas wszystkich – a więc przynajmniej demokratycznie – bolała głowa.
**Dziennik Opinii nr 269/2016 (1469)