Pierwszy raz od czasów zimnej wojny natowskie wojska podchodzą pod rosyjską granicę. To historyczny moment.
Paweł Pieniążek: Na szczycie wielokrotnie podkreślano, że jest on demonstracją jedności Sojuszu. Rzeczywiście NATO mówi jednym głosem?
Piotr Łukasiewicz : Sojusz dał Rosji jednoznaczny i mocny sygnał, że jest zwarty i gotowy na sprostanie wyzwania, które mu postawiła w skali europejskiej i globalnej. Nikt się z tego nie wyłamał ani nie było widać żadnych oporów, aby wysłać taką wiadomość w świat. Zapowiedziano stworzenie nowych natowskich jednostek na terenie Polski i krajów bałtyckich. Ich pojawienie się ma być dowodem na to, że NATO dostrzega problem, jaki pojawił się na Wschodzie w 2014 roku.
Cały szczyt był poświęcony Rosji?
Na pewno uznano ją za największe zagrożenie. To jednak historyczny moment, bo pierwszy raz od czasów zimnej wojny natowskie wojska podchodzą pod rosyjską granicę, co jest całkowicie uzasadnione przesunięciami wojsk rosyjskich. Niemniej niezwykle istotne było także zawarcie swego rodzaju paktu między Unią Europejską a NATO. Do tej pory wspólna historia tych organizacji była dosyć niejednoznaczna. Na pewno stosunki nie były wrogie, ale często neutralne. Unia miała być wenusjańskim obliczem Europy, a NATO marsjańskim, i dlatego nie zawsze potrafiły się ze sobą porozumieć. Wcześniej UE próbowała tworzyć projekty, które byłyby konkurencyjne wobec NATO, ale to się nie udało. Wreszcie w 2016 roku, gdy zagrożenia są coraz bardziej namacalne, udaje się osiągnąć porozumienie. Ma ono nie tylko wymiar militarny – jak o sojuszu myśli flanka wschodnia, szczególnie Polska – ale i polityczny, który najbardziej interesuje flankę południową (między innymi Greków, Hiszpanów i Włochów). Porozumienie ma pomóc w wypracowaniu strategii przeciwko takim zagrożeniom jak cybernetyczne, hybrydowe (w szczególności propagandowe ze strony Rosji), terrorystyczne czy migracyjne. Na wiele z tych problemów nie ma militarnej odpowiedzi, tylko polityczna, w której może pomóc UE.
To porozumienie wypełnia pustkę po Brexicie?
Na pewno częściowo niweluje jego skutki, bo Brexit łatwiej przyswoić w wielkim sojuszu natowsko-unijnym, niż rozpatrywać go jako katastrofę europejską. Wielka Brytania jest w NATO drugim krajem po Ameryce pod względem wydatków i sił zbrojnych. Premier David Cameron od razu przypomniał o tym, że wkrótce odbędzie się parlamentarne głosowanie w sprawie modernizacji floty „Trident” – czterech okrętów podwodnych przenoszących brytyjską broń nuklearną. Wydaje się więc, że Wielka Brytania będzie zabiegała o to, aby jeszcze bardziej wzmocnić swoją pozycję w ramach NATO. Sojusz staje się nie organizacją wojskową, tylko polityczno-wojskową, co miejmy nadzieję będzie kontynuowane.
Zwróciłbym też ponownie uwagę na to, że szczyt NATO wskazał na konieczność zwiększenia roli Unii Europejskiej, jako organizacji partnerskiej w reakcji na wyzwania wokół naszego kręgu politycznego. Deklaracja Tuska-Junckera-Stoltenberga wzmacnia jedność transatlantycką i swoją drogą otwiera nieco drogę do TTiP, rozumianego nie tylko jako porozumienie ekonomiczne, ale nawet cywilizacyjnie „zmniejszające Atlantyk”.
Czy naprawdę Rosja jest uważana za największy problem? Prezydent Francji Françoisa Hollande powiedział, że jest ona „partnerem, a nie zagrożeniem”.
Powiedział też, że Rosja jest partnerem, który od czasu do czasu używa siły. Co akurat jest jakąś ponurą prawdą. Inna kontrowersyjna wypowiedź padła wcześniej z ust ministra spraw zagranicznych Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera, który uznał natowskie ćwiczenia Anakonda za „wymachiwanie szabelką”. Są to raczej wypowiedzi na użytek wewnętrzny, bo w Niemczech i Francji odbędą się niebawem ważne wybory. Natomiast na samym szczycie takie słowa nie padały. Kanclerz Angela Merkel nie robiła żadnej konferencji, a konferencja Françoisa Hollande’a przeszła kompletnie bez echa. Wiele osób się obawiało – włącznie ze mną – że w trakcie szczytu dojdzie do jakichś karczemnych awantur o to, że jedni nie chcą uchodźców, a drudzy nie traktują rosyjskiego zagrożenia na poważnie. Może było tak za zamkniętymi drzwiami, ale taki przekaz w żaden sposób nie wybrzmiał.
Państwa NATO podjęły decyzję, że wyślą jeden batalion do Polski. To jest tylko tysiąc żołnierzy. Nie wpłyną oni znacząco na zdolności obronne Polski.
Pesymista powie, że w trakcie jednego wybuchu w Libanie Amerykanie stracili dwustu pięćdziesięciu żołnierzy i szybko się stamtąd wycofali. Podobnie może być u nas. Batalion zostanie zaatakowany i zniszczony albo na przykład taktycznie ominięty, a sojusznicy pod wpływem własnej opinii publicznej powiedzą, że nie będą interweniować, bo nie podoba im się polska polityka, bo „nie chcą umierać za nieliberalny Gdańsk”. Stoicko więc odpowiem, że żołnierze to tylko żołnierze, a kluczowa jest polityka jedności – odpowiedź na rosyjską asertywność. Artykuł 5 Traktatu to nie automat wojskowych działań, ale podkreślenie, że warto wspólnie się bronić.
Co powie optymista?
Przede wszystkim, że nie będzie wojny. Wyzwania współczesnego świata są niemilitarne w rozumieniu ich jako wielkie bitwy i manewry wojsk czy inwazje. Jak wspomniałem, zagrożenia i wyzwania są raczej hybrydowe. Na nie żadne bataliony nie odpowiedzą. Polska jednak myśli o zagrożeniach tylko w sposób militarny, co też było widać na szczycie.
Jak wspomniałem, zagrożenia i wyzwania są raczej hybrydowe. Na nie żadne bataliony nie odpowiedzą. Polska jednak myśli o zagrożeniach tylko w sposób militarny, co też było widać na szczycie.
Zachwyceni zapowiedzią rozmieszczenia jednostek w Polsce, zupełnie omijamy kwestię porozumienia natowsko-unijnego w wypowiedziach ze strony rządu. Wciąż również nie dostrzegamy, że Zachód gdzie indziej lokuje wyzwania dla siebie, w terroryzmie, w migracjach, w dyskusji o integracji, z których się wykluczamy, przedstawiając choćby księżycowe propozycje renegocjacji traktatów europejskich.
Skoro więc Rosja nie zamierza atakować, to po co są te bataliony?
One mają służyć jako potykacz czy pole minowe dla Rosjan. Chodzi też o podniesienie stawki w razie ewentualnego kalkulowania, czy atak na państwa bałtyckie czy Polskę się opłaca.
Ponadto w Polsce od wstąpienia do NATO w 1999 roku rośnie poczucie, że jesteśmy niby państwem członkowskim, ale niepełnoprawnym. Działania Rosji w Gruzji i na Ukrainie spowodowały, że państwa naszego regionu czują się niepewnie. Polityczne gwarancje były dla nas niewystarczające, chcieliśmy wojsk na terytorium Polski. Trzeba jednak powiedzieć, że skala naszych oczekiwań często była niezrozumiała dla partnerów zachodnich, a często nawet nie możliwa do zrealizowania. Mówiono o dwóch ciężkich brygadach (cokolwiek się za tym kryje), batalionach, wielkich bazach – stałych i logistycznych, a nawet broni atomowej. Trudno usatysfakcjonować Polaków, jeśli o sytuacji myśli się „nie-flankowo”.
Jest jeszcze szpica, czyli oddziały natychmiastowego reagowania, których liczba ma zostać podniesiona do czterdziestu tysięcy.
To jest wyzwanie. Pamiętam, gdy działały rotacyjne Siły Odpowiedzi NATO, choćby w Pakistanie w 2005 roku, gdzie wysłanie wojska do opanowania sytuacji po trzęsieniu ziemi było drogą przez mękę. Szpica będzie również działała w systemie rotacyjnym. Z pewnością na początku nie będzie to problem, ale z czasem może być coraz trudniej znaleźć zastępstwo.
Ustalenia polityczne zawsze zmagają się z największymi problemami, gdy trzeba je wypełnić treścią wojskową i techniczną. To wymaga sporych nacisków ze strony tych, którzy je promują. W tym przypadku Amerykanów, Brytyjczyków i Kanadyjczyków. Przekonanie krajów niechętnych jak Francja, Niemcy czy Włochy może nie być łatwe.
O tym warto też pamiętać w kontekście batalionów w Polsce i państwach bałtyckich. One mają stacjonować już od początku 2017 roku. To naprawdę mało czasu na podjęcie wszystkich decyzji, ustalenie szczegółów i wprowadzenie ich w życie. Na przykład Niemcy muszą przejść dość skomplikowaną ścieżkę legislacyjną, by wysłać wojsko za granicę – obserwowałem to w Afganistanie, gdzie testowali swoją swobodę wojskową i polityczną. Z pewnością kampania parlamentarna i podziały wewnątrz układu SPD-CDU nie będą sprzyjać sprawności rozmieszczenia ich wojska.
Elementem, o którym znowu zaczęto mówić, jest też tarcza antyrakietowa.
Ten projekt był ciekawy dopóki Iran wydawał się zagrożeniem. To był jedyny kraj na Bliskim Wschodzie, którego rakiety balistyczne mogły dosięgnąć Stanów Zjednoczonych czy Europy – a przynajmniej tego się obawiano. Obecnie, gdy doszło do pewnego odprężenia we wspólnych stosunkach, pilność tego projektu zmalała. Może być jednak użyteczna, gdy pojawi się nowe zagrożenie. Na pewno nie służy ona do strącania rosyjskich rakiet, co wykazuje analiza balistyczna.
Czy takie jednoznaczne określanie Rosji jako zagrożenie nie stawia jej pod ścianą i tylko mobilizuje do działania?
W trakcie trwania szczytu nie doszło do żadnej prowokacji – samoloty nie naruszały przestrzeni powietrznej ani nie zderzały się statki.
Wszystko ograniczono do rytualnej propagandy, w której rosyjskie media mówiły, że NATO wraca do zimnej wojny i jest agresorem.
To tak naprawdę tradycyjny repertuar, bo Kreml czeka na posiedzenie Rady NATO-Rosja i być może na jakieś nowe, choć nieśmiałe, otwarcie.
Nie można tego porównać ze szczytem w Bukareszcie z 2008 roku, gdzie po kłótni dotyczącej przyjęcia mapy drogowej (MAP) dla Gruzji i Ukrainy, w kolejnych miesiącach doszło do wojny w Gruzji. Wówczas Rosja wykorzystała w bardzo zdecydowany sposób podziały wewnątrz Sojuszu. Kreml na pewno jest zmęczony ekonomicznie tą rywalizacją, obawia się również możliwego wyścigu zbrojeń w takiej skali, która dobiła ZSRR. Miejmy nadzieję, że prezydent Władimir Putin jest jednak racjonalny – może nie dla nas, tylko dla swojego układu politycznego – i będzie chciał deeskalować ten konflikt w pobliżu granicy z NATO. To najlepszy krok, gdyby z rozmowy militarnej przejść na polityczną. Choć oczywiście Putin, by zachować wojowniczą pozycję, może konflikt wywołać w oddali od NATO, na przykład w Azji Centralnej lub zdestabilizować Mołdawię.
W rozmowie w RDC mówiłeś, że „Rosja odzyskuje dawną potęgę i dlatego NATO musi wrócić do swoich dawnych ustaleń, do obrony kolektywnej, a nie zajmować się operacjami zamorskimi typu Afganistan czy Irak”. Ale chyba jednak podczas szczytu udało się osiągnąć więcej w sprawie Afganistanu niż Ukrainy.
Dlatego że to stary problem NATO, zwłaszcza Amerykanów, który musi zostać zakończony. Jeden z poprzednich sekretarzy generalnych Jaap de Hoop Scheffer twierdził, że Afganistan jest testem dla NATO. Nie wiem, czy to aż tak poważne, ale na pewno to państwo może znowu stać się obszarem niestabilności i siedliskiem grup terrorystycznych zagrażających Europie. Dlatego NATO musi tam być i podtrzymywać władze afgańskie.
Na Ukrainie NATO nie prowadzi żadnej operacji, a ponadto Zachód chyba przeszedł w stan oczekiwania. Zbyt wiele razy sparzono się na Ukrainie, więc teraz decyzje będą podejmowane zależnie od tego, czy będą przeprowadzane reformy i będą wykonywane kroki w stronę integracji euroatlantyckiej.
Czy zatem był to szczyt historyczny?
Szczyt Warszawski na pewno zmienił historyczny wymiar polskiej obecności w NATO i dopełnił to, o co się wszyscy starali od lat dziewięćdziesiątych – by wojska natowskie stacjonowały w Polsce. Dla nas z pewnością działa się historia, choć to historia nieco „półperyferyjna”.
Dla reszty Sojuszu posiedzenie w Warszawie było przeglądem katalogu wyzwań i prób odpowiedzi na nie. Zabrakło mi jakiegoś symbolicznego zdjęcia – w stylu „liderzy wolnego świata śmiało patrzą w horyzont”, mieliśmy za to dość anonimowe i zniechęcające korytarze bez polotu. Chyba tylko Madeleine Albright ratowała optymizm i wizję swoim przemówieniem, choć i ona raczej wspominała wielkich liderów przeszłości jak Bronisława Geremka. Jakby mówiąc, że pozytywna historia już się wydarzyła, a my wychodzimy na nieznane wody.
***
Piotr Łukasiewicz jest byłym dyplomatą wojskowym i cywilnym, pułkownikiem rezerwy i ostatnim ambasadorem Polski w Afganistanie, gdzie spędził w sumie 7 lat. Współpracuje z fundacją Global.Lab.
**Dziennik Opinii nr 193/2016 (1393)