Przenieśmy się do epoki, kiedy o wolności wyboru można było przeczytać w powieści dla dziewcząt. To nasza historia.
Kiedy walka o język została dawno przegrana, „kompromis” coraz bardziej gnije, a sumienia chodzą po twardym kursie, kiedy pyszałki chcą nam odebrać marną resztkę praw, sięgnijmy na zakurzoną półkę i przenieśmy się do epoki, kiedy o wolności wyboru można było przeczytać w powieści dla dziewcząt. To nasza historia. Pod wieloma względami byłoby dobrze, gdyby dało się z niej zrobić przyszłość.
Nowy nakaz etyczny
Na początku była debata. 27 kwietnia 1956 roku zliberalizowano prawo aborcyjne, a 12 maja Teatr Młodego Słuchacza nadał Krzysztofa Krystyny Salaburskiej – słuchowisko o lekkomyślnej inicjacji seksualnej, niechcianej ciąży i (niedoszłej) aborcji. Na antenie i w tygodniku „Radio i Świat” zapraszano do dyskusji. Odpowiedziom poświęcono specjalną audycję. Wielu młodych wyrażało zadowolenie z podjęcia tematu, którego nie można poruszyć w rozmowie z rodzicami i wychowawcami, wielu dorosłych – panikę moralną towarzyszącą liberalizacji prawa.
Na stworzonej agorze wybrzmiały różne głosy. Zarówno dojrzały głos świadomej systemu dziesiątoklasistki z Ostrowca Świętokrzyskiego, która pisała, że „największą winę ponoszą ci wszyscy, którzy nazywają współżycie młodzieży zepsuciem obyczajów, hańbą itp.”, jak i szczeniacki głos (zapewne sporo starszego) St. G. z Siedlec, który ironizował: „Czyż celem audycji było pouczenie […] młodzieży o tym, że może sobie na wszystko pozwolić, dlatego że są lekarze, którzy już teraz po ustawie o przerywaniu ciąży będą na lewo i prawo to robili, i tak podadzą rękę tym biednym dziewczętom?”. Ta druga wypowiedź dowodzi, że antyaborcyjne pyszałki zawsze widzą tylko czubki swoich obscenicznych nosów.
Bo słuchowisko zniechęcało do korzystania z nowego prawa. Z dwóch ciężarnych uczennic pozytywną bohaterką jest ta, która heroicznie decyduje się urodzić, nie ta, która próbuje pozbyć się kłopotu. Ginekolog nie zamierza – jak mówi – popełnić „zbrodni” i to on ma rację, nie jego żona, dziennikarka propagująca „świadome macierzyństwo”. Tematyka jest odwilżowa, ale tendencyjność socrealistyczna. Wiele można jej zarzucić. Przede wszystkim przemilczenie kwestii edukacji seksualnej i antykoncepcji, ale to zastrzeżenie ahistoryczne. Ważniejsze, że aborcja została przedstawiona jako sposób na uniknięcie konsekwencji swobody seksualnej, życie ułatwione. Kaprys wielu pojedynczych dziewczyn, nie problem społeczny. W tym ujęciu decyzja o przerwaniu ciąży nie mogła być aktem odpowiedzialności.
Wygasający paragraf i anachroniczne katolickie przykazanie mają być zastąpione nowym nakazem etycznym, co prawda świeckim, inaczej motywowanym, ale zbliżonym do konserwatywnego. Także w projekcie socrealistycznej nowoczesności aprobatę zyskuje tylko stary dobry kobiecy heroizm.
Jednak Krzysztof zawiera też scenę, od której ciarki chodzą po plecach. To dysputa Lilki z lekarzem, który nie chce jej pomóc. Spektakl na jedną zdesperowaną aktorkę i pryncypialny kawał drewna. Lilka próbuje wszystkiego. Kornej prośby („złamane życie”), racjonalnej argumentacji („sama jestem jak dziecko”), kłamstwa (o złym stanie zdrowia), wreszcie groźby (skorzystania z niebezpiecznych usług „pewnej kobiety”). Ripostuje, że „zbrodnią” nie jest zabieg, a „skazanie” jej na szukanie pomocy niefachowej. Dziewczyna nie ma pieniędzy, deklaruje zastaw w postaci bransoletki i ratalne spłacanie „długu”. Coś tu się wymyka tendencji. W szczelinie widzimy skalę podziemia aborcyjnego i jego ofiar. Zastanawiamy się, jak to możliwe, że dla ginekologa-moralisty te dziewczęta, którym w prywatnym gabinecie odmawia aborcji, i te, które w państwowej klinice nie zawsze skutecznie ratuje po partackim zabiegu, to zbiory rozłączne.
No i dydaktyczny finał nie jest najgorszy – młodzi rodzice zyskują wsparcie przyjacielskiego kolektywu. Będą żyć w dobrych warunkach i kontynuować naukę. Dziecko to prestiżowa praca dla grona znacznie szerszego niż rodzicielska para.
Koleżanka w potrzebie
W peerelowskiej powieści dla dziewcząt niechciana ciąża nie przytrafia się głównej bohaterce, zbyt niezależnej i samoświadomej, by popaść w tego rodzaju tarapaty. Zbyt dobrze kontroluje ona swoje sprawy, by rozpoczynać życie seksualne i ryzykować ciążę. To domena naiwnych romantyczek ze skłonnością do podporządkowywania się męskiej woli, często prowincjuszek.
Przykładem Dzidka z Tancerzy Elżbiety Jackiewiczowej (1961), która za życiową karierę uważa prestiżowego męża, więc natychmiast oddaje się odpowiedniemu kandydatowi. Relacje seksualne, ciążę traktuje jako gwarancję małżeństwa. Kiedy kontrakt okazuje się iluzją, jedynym wyjściem jest sekretna wyprawa z prowincjonalnego Świebodzina do Gorzowa.
Prawo zakłada już podmiotowość kobiety, ale rzeczywistość społeczna nie odpowiada temu standardowi. Przedsięwzięcie wymaga pieniędzy. Płaci się za gabinetową dyskrecję, której publiczny szpital, zwłaszcza powiatowy, nie zapewnia. Uniknięcie wstydu nie kosztuje jednak tyle, by robotnika i urzędniczki nie było stać na luksus zachowania pozorów drobnomieszczańskiej moralności. Paweł bierze pożyczkę „w związku [zawodowym]” i po sprawie. Dzidka, częściowo na własne życzenie, została oszukana, poniżona, potraktowana przedmiotowo. Również decyzja o aborcji zostaje na niej wymuszona i nawet w kwestiach organizacyjnych „zdaje się we wszystkim” na Pawła. Jej zależność to większy problem niż sama ciąża i jej usunięcie.
Główne bohaterki emocjonalnie i organizacyjnie angażują się po stronie mniej wyemancypowanych koleżanek. Pomoc udzielona rówieśniczce charakteryzuje protagonistkę jako dziewczynę nowoczesną, której obcy jest absolutyzm moralny. Pomagającą człowiekowi (płci żeńskiej) w potrzebie. Dla nowoczesnych dziewcząt i ich nieszczęsnych koleżanek ciąża to nie hańba, a przedwczesna dorosłość, przeszkoda w realizacji edukacyjno-zawodowych planów, obciążenie ekonomiczne, krzywda dla przyszłej matki i przyszłego dziecka. Słowem większe zło, wobec którego aborcja wydaje się lepszym, choć trudnym wyborem.
Monika Talarczyk-Gubała przypomina, że figura przyjaciółki, która potrzebuje pomocy, to wybieg wymuszony przez aborcyjne tabu. To prawda, ale czasem ta figura pozwala pokazać nieplanowaną ciążę i aborcję jako dramat rozpisany na wielu aktorów. Tak jest w peerelowskiej powieści dla dziewcząt – bohaterki w tarapatach nie są same, zamknięte w czterech ścianach, zdane na łaskę rodziny. Do aborcyjnej grupy wsparcia dołączają osoby, których my, sformatowani przez nasze sprywatyzowane czasy, nigdy byśmy tam nie umieścili.
„Tydzień wzniosłości uczuć”
Akcja Słoneczników (1962) i Paladynów (1964) Haliny Snopkiewicz rozgrywa się na przełomie lat 40. i 50., w epoce już historycznej, której istotnym rysem jest zakaz aborcji i podziemie aborcyjne. Historyczną sytuację poznajemy, podsłuchując matkę i sąsiadkę, kiedy w zaufaniu rozmawiają o znajomej wojennej wdowie, którą „ludzie zjedzą”, bo spodziewa się dziecka. Mama Lilki, lekarka, proponowała, że „jej to jakoś załatwi”, ale tamta nie chce. Może się boi? „Ja, jak usuwałam trzecią ciążę, to się okropnie bałam” – wspomina sąsiadka. Z trzech kobiet jedna usuwała, a druga mogłaby, bo trzecia jest gotowa jej pomóc, a jednak jest to sprawa objęta tajemnicą.
Pozamałżeńska ciąża spotyka się z ostracyzmem, aborcja napawa strachem, zapewne ze względu na nielegalność.
Podsłuchująca nastolatka wyciąga własny, oderwany od kontekstu społecznego i prawnego wniosek – że powinien się liczyć tylko świadomy wybór kobiety. Snopkiewicz wkłada więc w usta bohaterki dyskurs praw człowieka, którego – jak pisze Małgorzata Fidelis – zabrakło w publicznej debacie towarzyszącej zmianie ustawy w 1956 roku.
Lilkę otacza stary katolicki i nowy komunistyczny purytanizm, wyznawcy obydwu podchodzą do nieślubnej ciąży z moralnym napięciem, które bohaterce jest obce: „W klasie wrzenie niczym w Sarajewie po zamordowaniu arcyksięcia austriackiego. Okazało się, że Zosia Ogonikówna, tłusta, apatyczna blondynka jest w ciąży. Usunięto ją od razu ze szkoły bez podania nam przyczyn, abyśmy się nie zepsuły”. Lilka nie podziela (będącej rewersem restrykcji) ekscytacji koleżanek. Ale też nie współczuje Zosi. Powinna być „człowiekiem” i mieć „rozum”, okazała się „głupią smarkulą”, której zdarzyło się „wpaść”. Mogłaby być, „czym tylko by chciała”, a skazała się na pieluchy i krupnik. To nie jest kwestia moralności, lecz emancypacyjnego pragmatyzmu, dla którego może warto dotrzymać – jak sardonicznie stwierdza Lilka – „ponurego celibatu”.
Kilka lat starsza bohaterka organizuje aborcję przyjaciółce z akademika. Akt kobiecej solidarności to część projektu zreformowania oficjalnego modelu równouprawnienia. Lilka, żarliwa członkini ZMP, wraz z koleżankami próbuje wykorzystać organizację jako zaplecze emancypacji, upodmiotowić się w narzuconych ramach. Krytykuje m.in. wzniosłe hasła, w myśl których usuwanie ciąży dowodzi nieodpowiedzialności. Snopkiewicz rozbraja zasadę, którą Salaburska propagowała. Lilka ponosi klęskę, zostaje wyrzucona z ZMP, a jednym z zarzutów, niesformułowanym na zebraniu, ale powszechnie znanym, jest to, że „zmarnowała dziecko Honorki”.
Uwewnętrzniony przez Honoratę wstyd i jej heroiczne deklaracje budzą opór Lilki, która jednak do niczego nie namawia. Zwraca uwagę eufemistyczny, ale celny język. Lilka jest gotowa wspierać Honoratę „w wypadku każdej decyzji”. W końcu udręczona rozterkami ofiara pyta: „Twoja mama jest lekarzem?”. Lilka wie, że chodzi o to, co „jest zabronione przez ustawę”. Według niej „tydzień wzniosłości uczuć” to i tak za dużo, obiecuje pomoc. Na wynikające z zetempowskiego kodeksu skrupuły Honoraty: „Gardzę sobą, ale nie mam siły. Lilka, żebyś wiedziała, ile mnie to kosztuje!”, odpowiada grą słów: „Jeśli mama zgodzi się na pertraktacje z kimś, nic cię to nie będzie kosztować”. Ogranicza zatem sprawę do kwestii organizacyjno-finansowych i humanistycznym cynizmem uchyla poczucie winy. Utrzymany w tym samym tonie list do matki kończy: „Gdyby jakiś Twój znajomy dysponował odpowiadającą tym potrzebom etyką – napisz do mnie szybko, natychmiast”. Och, jak dobrze znamy to ironiczne użycie słowa „etyka”!
Bohaterkę wkurza aura nielegalności, pruderii, patosu zastępującego dyskurs praw reprodukcyjnych, milczącego potępienia dla członkini związku, która pomogła innej członkini odzyskać kontrolę nad życiem, totalnego nieporozumienia. To sprawa, o której się publicznie nie mówi, ale która ma publiczne skutki (usunięcie z organizacji). Pewnie dlatego Lilka finalną polityczną manifestacją odpowiada właśnie na ten niewyrażony zarzut. Dokonuje mianowicie urzędowego aborcyjnego coming outu, mimo że sama zabiegu nie miała. Demaskuje w ten sposób pozornie równościową politykę państwa. Snopkiewicz o siedem lat wyprzedziła pomysł Francuzek i Niemek, które dokonały zbiorowego „samooskarżenia” na łamach prasy w 1971 roku, przyczyniając się do zniesienia zakazu aborcji w swoich krajach. A my o tej strategii zapomniałyśmy i musiałyśmy o niej przeczytać „na nowo” w Milczeniu owieczek jako o fajnym zachodnim wynalazku.
Czas honoru
Podczas gdy Lilka sprzeciwia się pedagogice heroizmu, która przez zawstydzenie ogranicza wolny wybór, Kasia, bohaterka Zapachu rumianku Siesickiej (1969), z tych samych powodów odrzuca obronę życia jako wartości bezwzględnej. Bohaterki argumentują inaczej, ale obie są pragmatyczkami. Idealistyczne wzorce mnożą cierpienie kobiety i dziecka urodzonego z niechcianej ciąży. W Paladynach aborcyjnym skrupułom zapobiega obraz młodej matki uwięzionej między krupnikiem a pieluchami, w Zapachu rumianku – wizja pełnego kiwających się z głodu uczuć mieszkańców domu dziecka. Akcja drugiej powieści toczy się współcześnie, dostęp do aborcji jest łatwy i bezpłatny, problemem nadal jest przewidywana dezaprobata społeczna, której uniknąć pozwala wyprawa do szpitala wojewódzkiego. Dyskrecja kosztuje tyle, co krótka podróż, nawet się o tym nie wspomina.
Tematem są za to relacje między kilkorgiem młodych ludzi, których połączyła sprawa Renaty. Aborcyjna grupa wsparcia (wobec ucieczki potencjalnego ojca) zawiązuje się poza sferą intymną. Najbardziej zaskakującym jej członkiem jest Rafał, chłopak Kasi, zdumiony jej aktywną postawą wobec poznanej na wakacjach dziewczyny i angażowany w przedsięwzięcie, które początkowo postrzega jako cudzy problem.
Kasia i Pola, również słabo znająca Renatę, ale wciągnięta do zmowy ze względu na status przyszłej pielęgniarki, nie przejmują się jego zażenowaniem i gniewem, sugerują inne emocje i język, zobowiązując chłopaka do „honorowego” oddania krwi na użytek zabiegu. Słowo honor w kontekście „tego interesu” budzi jego sprzeciw. On jest zwolennikiem (niemożliwego) rozwiązania małżeńskiego, które ochroniłoby dziewczynę przed społeczną degradacją. Kasia ceni ten ideał, ale myśli i działa realnie – potencjalny ojciec zniknął, a potencjalna matka nie nadaje się do tej roli. „Myślę, że ona naprawdę tego dziecka nie powinna mieć. Jest na to za głupia. Dzieci mogą się rodzić tylko ludziom i zwierzętom. Ale nigdy potworom”, powiada autorytatywnie, zgoła eugenicznie, nowoczesna dziewczyna.
Rafał musi zrozumieć, że nie kieruje nią cynizm i że na miejscu Renaty „zrobiłaby to samo”. To test ich związku. Oburzony relatywizmem obrońca życia („dziecko to jest dziecko, cześć, kropka. […] dla mnie życie to sprawa poza dyskusją”) w końcu deklaruje się jako niechętny sojusznik gotów do fizjologicznego kredytu zaufania („dam krew”).
„Na niewidziane”
Spór, jak widać, trwał i przebiegał burzliwie. Ścierały się języki, argumenty, interesy. Mimo zastrzeżeń wygrywało prawo wyboru. Kiedy to się zmieniło?
Dyskurs bezwzględnej „ochrony życia” jako dominujący pojawia się w powieści Marii Józefackiej Dziewczyna nie ludzie (1979). Reprezentuje go woźna Sitarska, stara kobieta z ludu, niekwestionowany autorytet gromadki dziewcząt, którym pomaga wyjść z rozmaitych życiowych kryzysów. Wywodzi swoją misję („poprzysięgła każdego życia bronić”) z doświadczeń okupacji – czasu śmierci dzieci. Politykę płciową i demograficzną w PRL-u często uzasadniano wojną. To późne użycie świadczy o poszukiwaniu sugestywnej świeckiej motywacji przed ograniczeniem prawa do przerywania ciąży, które nastąpiło w latach 80. Wojna retorycznym potencjałem dorównuje argumentom religijnym, a postać Sitarskiej pozwala skojarzyć „ochronę życia” ze szlachetną ludowością. Rówieśnicza grupa wsparcia znów – jak w Krzysztofie – ma na celu opiekę nad matką i dzieckiem.
W ciąży jest Ewa, dziecko meliny, z której uciekła, ale która ją ukształtowała. Jedną z nabytych tam cech jest niekontrolowana seksualność. Ewie nie udaje się zdobyć „dwóch patoli” na „zabieg”. Próbuje popełnić samobójstwo. „Ona w ogóle wyobraźni nie ma”. Widzi tylko wstyd i „zawiązane życie”, ogólną niemożność („ani pieniędzy, ani mieszkania, ani pracy”). Kiedy pierwszy raz słyszy słowo „dziecko” na określenie klęski, która ją spotkała, robi wielkie oczy. Tu następuje dialog, w którym oburzenie Sitarskiej nie tylko kładzie kres beztrosce dziewczyny nietkniętej prolajferskim imaginarium, ale i kończy epokę:
– A co takiego? – ruszyła ramionami Ewka. – Mnie ono niepotrzebne. Ja go nie chciałam.
– Więc ty… Ewa! Człowieka chciałaś zabić?
– Przecież to nie człowiek – spojrzała zdziwiona.
– A co? Robaczek? – nie wytrzymała Sitarska. – Robaczki ci się zalęgły? Ty ciemnoto zatracona…
– Mnie się zdawało… wyjąkała Ewka – że to jeszcze nie człowiek… Że to nie szkodzi…
Przez jakiś czas Ewa nie może się w sobie doszukać „tej strasznej winy, którą jej tak namolnie wmawiano”. Jednak nie jest zła, tylko głupia. Zmądrzeje. Odrzuci oferowane przez złą matkę „pięć kafli” na późną, w związku z tym droższą wizytę u „takiej jednej”. Już nie chce tego „załatwić”. Obserwuje ludzi, którym „na niewidziane już na nim [dziecku] zależało”, i także jej prolajferska wyobraźnia rusza. Ono się odzywa. Ono intryguje (jakie będzie?). Ono ją ratuje przed ostateczną degradacją. „Zahukana, wystraszona, zgorzkniała” Ewa odkrywa w sobie moc. Musi zmienić swoje życie, przede wszystkim zacząć je kontrolować, żeby dziecko było „zdrowe i szczęśliwe”.
Dziś wiemy, że w tym momencie wszystko już było gotowe, cała ta ideologia, cała Terakowska w pigułce. Epoka się skończyła. Ale jeszcze długo nie musiała. Nurt liberalny płynął równolegle, a nawet poszerzał się o nowe tematy i scenariusze. W wydanej w tym samym 1979 roku powieści Przecież to wszystko Anny Frankowskiej rodzinny konflikt zostaje zażegnany, kiedy matka mówi nastoletniej córce, że nie chciała jej urodzić i rozważała usunięcie ciąży.
Najtrudniejsze wyznanie jako dowód zaufania, przyznanie się do lęku i bezradności inicjuje niemożliwą dotąd bliskość i partnerstwo. Brutalna prawda zawiązuje porozumienie, które zgodnie z kulturową logiką powinna definitywnie zablokować.
Wreszcie pojawił się – od razu w celnej formie – temat antykoncepcji. Frankowska pod koniec coraz bardziej konserwatywnej dziewiątej dekady kazała bohaterce bronić stosującej pigułki siostry przed matką kołtunką (Halina 1988):
– Tylko patrzeć, jak przywlecze tu bękarta…
– Nie przywlecze, właśnie nie przywlecze. Po to chyba zażywa pigułki.
A potem była wielka ofensywa ideologiczna (antyaborcyjna i antykomunistyczna), w naszych głowach zapadły zapadki, zapomniałyśmy o dziewczęcych lekturach. Musiałyśmy się uczyć z pominięciem bezpośredniego układu odniesienia – od zachodnich liberałek. A szkoda, bo od nich nie da się nauczyć wszystkiego.
W sobotę 18 czerwca ulicami Warszawy przejdzie Marsz Godności. Ruszamy z placu Zbawiciela o godz. 11.55. Jak mówią organizatorki: „Maszerujemy w obronie praw kobiet, prawa do samostanowienia, prawa do wolności, do opieki zdrowotnej, do sprawiedliwego sądu – tak naprawdę wszystkich praw, które gwarantuje nam Konstytucja.”
**Dziennik Opinii nr 169/2016 (1369)
Zapraszamy w sobotę 18 czerwca 2016 na warszawski Marsz Godności – Protest kobiet: Prawa człowieka prawami kobiet! Start o godz. 12.00 na placu Zbawiciela