U Ulrike Guerot nie znajdziemy instrukcji, jak szybko naprawić Europę, wskazane są za to zwiastuny Nowej Wspaniałej Europy.
Europa nam się sypie i zmienia w nowy Weimar – z nędzną koniunkturą i strukturalnymi sprzecznościami gospodarki, sklerotycznymi elitami w Brukseli i cynicznymi w pozostałych 27 stolicach UE, z wszechobecnym lobbingiem możnych i bezradnymi obywatelami, do tego ze społeczeństwem bez pamięci i świadomości, po cholerę nam ta całą integracja europejska, i młodzieżą wkurwioną na wszystko i wszystkich, inwazją radykałów z prawa i z lewa…
Nie, to nie jest kolejny monolog zgorzkniałego liberała zmęczenia. To punkt wyjścia do nowej wspaniałej utopii Rzeczpospolitej Europejskiej, neorenesansowej wspólnoty wolnych, równych i podmiotowych obywateli, kiełznających kapitał, powściągających narodowe resentymenty i przywracających zachodniemu półwyspowi Eurazji status globalnej awangardy postępu. I to wszystko na serio. Ulrike Guerot – płonąca żagiew lewicowego euroentuzjazmu – napisała rzecz błyskotliwą, zręcznie poskładaną, spójną intelektualnie. I kompletnie nieprzystającą do debaty o Europie, w której niemieccy federaliści ścierają się z brytyjskimi eurosceptykami, a post-socjalistycznych peryferii i tak to nic nie obchodzi. Jej Warum Europa eine Republik werden muss!: Eine politische Utopie, wydana niedawno w berlińskim Dietz Verlag to – obok Końca Unii Europejskiej Jana Zielonki – chyba najciekawsza ostatnio opowieść o tym, dokąd Europa zmierza (a dokąd powinna).
Rozpoznanie chorób brukselsko-berlińskiej Europy nie jest specjalnie odkrywcze, ale Guerot kilka starych diagnoz składa w bardzo efektowną całość. A jej recepta – ideologiczna i polityczna – przekonująco wychodzi poza jałowe dysputy o deficycie unijnej demokracji, konfliktach kompetencji czy brakach (względnie nadmiarze) Europy w Europie.
Nasze problemy
Na początku otrzymujemy syntetycznie zakreślony katalog sprzeczności i niedociągnięć Unii Europejskiej, jaką znamy.
Po pierwsze, rozdział państwa i polityki od gospodarki i rynku, przy którym wspólną walutą i warunkami brzegowymi makroekonomii zarządzają wspólnotowe struktury technokratyczne, a politykę społeczną i przemysłową uprawiają coraz mniej do niej zdolne (podatkowy wyścig w dół!) państwa narodowe; koszty konkurencji przeniesione zostają z barków pracodawców i kapitału na coraz bardziej sprekaryzowanych pracowników.
Po drugie współczesna UE mierzy się z niezamierzonymi konsekwencjami wprowadzenia wspólnej waluty (gigantyczną nadwyżkę eksportową Niemiec przytłaczającą gospodarki unijnego Południa, ale także Francji) i brakiem efektów zamierzonych (euro nie doprowadziło ani do konwergencji gospodarek, ani tym bardziej do unii politycznej we właściwym sensie tego słowa).
Po trzecie mamy postdemokrację („możesz wybrać, ale nie masz wyboru”, jak mówi Colin Crouch) w Parlamencie Europejskim, który głosuje zgodnie z logiką wielkiego centrum przeciw „skrajnym” skrzydłom, oraz fikcję demokratycznej suwerenności na poziomie państw narodowych – pozbawione najważniejszych narzędzi ekonomicznych, ich elity wyżywają się w koalicjach blokujących interes wspólnotowy.
Po czwarte chwalona tak jeszcze niedawno logika kompromisu i ucierania narodowych interesów zamienia się w swą parodię w ramach tzw. unijnej metody podejmowania decyzji, gdzie zakulisowe negocjacje w ramach Rady Europejskiej oznaczają najczęściej dyktat państw najsilniejszych.
Po piąte wreszcie mglistości i nieprzejrzystości mechanizmów decyzyjnych towarzyszy jawnie sprzeczny z regułami współczesnego konstytucjonalizmu układ instytucji: zamiast podziału władz tworzącego układ „hamulców i równowagi” mamy egzekutywę (KE) wyposażoną w inicjatywę ustawodawczą i wypierającą sąd (ETS) z jego domyślnej roli strażnika prawa, legislatywę (PE) bez inicjatywy, o ograniczonych kompetencjach i spetryfikowanym układzie sił, a w ramach wisienki na torcie – faktyczny koncert mocarstw w Radzie Europejskiej.
W efekcie otrzymujemy: inercyjny splot instytucji niezdolny do elastycznego rozwiązywania realnych problemów, którego główną ambicją jest dostosowanie demokracji do rynku (podług skrzydlatych słów kanclerz Angeli Merkel), obywateli bezradnych wobec biurokratycznej ściany i niejasnych wpływów lobbingowych, sukcesy skrajnych i niebezpiecznych demagogów, obiecujących przywrócenie wartości demokracji, obywatelstwu, republice i suwerenności w ramach państw narodowych, wreszcie solidarność zredukowaną do zawołania bojowego (w dzisiejszej Europie hasło to niestety służy głównie napiętnowaniu państw obojętnych na nasze własne problemy). W tej sytuacji trudno się dziwić, że Europy w dyskursie broni głównie pokolenie (mężczyzn) 65+, młode elity od kariery unijnej wolą biznes, NGO-sy bądź aktywizm oddolny, a młodzi wykluczeni na unijnej fladze stawiają (celtycki) krzyżyk.
Co z tą Europą?
Źródeł tego galimatiasu Guerot szuka głębiej niż tylko w nieudanej doktrynie neofunkcjonalizmu (wedle której integracja waluty miała wkrótce wymusić integrację polityczną), neoliberalnej modzie na rynek jako głównego regulatora życia społecznego czy klęsce komunikacyjno-symbolicznej europejskiego projektu (jak mawiał Jacques Delors, „w rynku wewnętrznym trudno się zakochać”). Jej „archeologia” zapomnianych idei sięga kilkuset lat wstecz – to bowiem w XVI-wiecznej Europie autorka znajduje i mapę, i koncept dla zupełnie nowej Rzeczpospolitej Europejskiej.
Mapa, najprościej mówiąc, składa się z regionów i miast-metropolii, zanim procesy narodowotwórcze i będące ich awangardą polityczne elity rozpoczęły proces (zazwyczaj brutalnego) przykrawania „organicznej tkanki” do swych potrzeb. Koncept zaś, to właśnie republika-rzeczpospolita.
Darowując czytelnikowi rekonstrukcję pochodu tego pojęcia przez dzieje (autorka poświęca mu najdłuższy rozdział książki), naszkicujmy jego sens, który ma być podstawą nowej utopii. Republika to wspólnota wolnych i równych obywateli, którym wolność gwarantuje prawo, będące wyrazem woli społecznej, nakierowanej na dobro wspólne (a nie tylko woli większości, tzn. zsumowanych jednostek). To co innego niż wolność liberałów, zredukowana do wolności od bezpośredniego przymusu. Sporo tu ekwilibrystyki pojęciowej (na czele z przywołaniem Balibarowskiej egaliberte, a więc „równowolności”), ale przesłanie jest dosyć proste: aby wolność nie była fikcją, konieczna jest elementarna równość (nie tylko wobec prawa, ale też wobec procesu politycznego, tzn. równe możliwości partycypacji). Prawdziwe obywatelstwo to w tej koncepcji obywatelstwo społeczne, a więc obejmujące całą wiązkę praw (równości wobec prawa, równości w partycypacji, praw socjalnych gwarantujących faktyczność poprzednich dwóch). Z tego też względu dzisiejszy podział na „obiektywną” (tzn. technokratycznie zarządzaną) gospodarkę i „arbitralną” politykę nie miałby sensu, bo republikańskie dobro wspólne, określane przez wolę powszechną równych obywateli obejmuje kwestie społeczne, gospodarcze, polityczne itd. Nie obejmuje zaś – tak wynika pośrednio z wywodu Guerot – jakiegoś katalogu „kulturowego” w tym sensie, że Rzeczpospolitą Europejską tworzą indywidualni obywatele, a nie zbiorowość spojona kulturą, jak u komunitarystów. Kultura to bowiem sprawa miast i regionów (gdzieniegdzie nazywanych zresztą „regionami kulturowymi”).
Powyższy wywód (i cały rozdział pt. Dlaczego Rzeczpospolita Europejska) w tendencyjnym skrócie brzmiałby tak: republika Europy w utopii Guerot jest tworem demokratycznym socjalnie, w którym obywatele są równi dzięki prawu i narzędziom redystrybucji. To oni są jej suwerenami, a nie poszczególne państwa, których obywatele dziś mogą być nawet równi wewnątrz swych krajów, ale już nie między krajami (niemiecki Bundestag mówi Grekom, co mają robić, ale bez wzajemności).
Jak to ma wszystko wyglądać w praktyce?
Obywatele Rzeczpospolitej Europejskiej wybieraliby (wedle zasady jeden obywatel – jeden równy głos na ogólnoeuropejskie listy partyjne, dziś obywatele różnych narodowości „ważą” różnie i głosują na listy partii narodowych) swych posłów do Izby Reprezentantów, z kolei regiony i metropolie po dwóch ludzi do Senatu – dwuizbowy Kongres Europejski,podobnie jak w modelu amerykańskim, łączyłby logikę ogólnonarodową (tu: republikańską) z regionalną (tam: stanową). Komisja Europejska byłaby w tym układzie rządem, z ministrami wybieranymi przez parlamentarną większość (a nie z klucza narodowego), Kongres miałby uprawnienia „normalnego” parlamentu (inicjatywę ustawodawczą, rolę ustawodawcy), a Trybunał Sprawiedliwości – sądu konstytucyjnego.
Na czele egzekutywy mógłby stanąć wybierany bezpośrednio prezydent, Rada Europejska byłaby zaś zbędna – z braku tworzących ją dzisiaj podmiotów, czyli państw narodowych. Obok tych zmian, Guerot zakłada przesunięcie kluczowego dziś dla UE rolnictwa z powrotem na poziom regionalny, za to np. polityki przemysłowej na europejski i regionalny. Kluczowym przejawem republikańskiej równości obywateli byłaby harmonizacja podatków (majątkowych, CIT, etc.), uprawnień socjalnych (ubezpieczenie od bezrobocia, zdrowotne, emerytalne, dochód podstawowy itp.), a także wspólna polityka infrastrukturalna i energetyczna, gwarantujące obywatelom republiki równy dostęp do najważniejszych dóbr publicznych.
Owe dobra (niem. Allmende, czy inaczej commons) to właśnie przejaw społecznego wymiaru obywatelstwa, który wraz z postkapitalistyczną – nie socjalistyczną – filozofią gospodarowania (technologie open source, niekomercyjna gospodarka dzielenia się, zróżnicowane formy własności z priorytetem dla spółdzielczej) najwyraźniej świadczy o progresywnym charakterze całego projektu. Co ciekawe, ów postępowy europejski republikanizm zakłada jednak prymat polityki reprezentacyjnej (Europejski Kongres jako najważniejsze ciało polityczne), dla której różne (dość mgliście i raczej hasłowo zaznaczone) formy demokracji partycypacyjnej, powiązane z nowymi technologiami sieciowymi stanowią tylko uzupełnienie. Guerot wyraźnie stawia na reprezentacyjny rząd przeciwko rozmytemu governance, choć docenia też rolę bezpośrednich form uczestnictwa w polityce, deliberacji, a także horyzontalnych układów politycznych tworzonych np. w postaci funkcjonalnych koalicji wielkich metropolii; niechętnie odnosi się natomiast do form referendalno-plebiscytarnych, w których do głosu dochodzi raczej wola arytmetycznej większości, nierzadko sprzyjając konfrontacyjnej demagogii.
By naszkicować ambitny projekt nowego ustroju, wystarczy wyobraźnia i dobre pióro; schody zaczynają się zazwyczaj wówczas, gdy autorzy zabierają się za polityczną strategię.
Guerot zatrzymuje się tutaj w pół kroku – jej wielki esej o Rzeczpospolitej Europejskiej to nie jest Co robić? na XXI wiek. Jej wizja jest zakreślona na dziesiątki (!) lat, a umowna data początku realizacji nowej wspólnoty wypada w stulecie zakończenia II wojny światowej. Co prawda nie znajdziemy tu instrukcji, jak naprawić Europę w kilkadziesiąt weekendów, wskazane są jednak zwiastuny, względnie forpoczty nowego – a niech tam – wspaniałego świata na kontynencie.
Miejskie rewolucje?
Najważniejszy „postępowy” trend to koalicja rebel cities, z Barceloną burmistrz Ady Colau na czele. Sfrustrowani głuchotą swych państw i brukselskiej biurokracji Oburzeni przejmują władzę lokalnie, łącząc horyzontalnie siły i praktykując progresywne polityki na poziomie miast. Towarzyszą im regiony ze swą coraz silniejszą tożsamością – antynarodową, ale proeuropejską, jak Szkoci czy Katalończycy; Guerot jest oczywiście świadoma ambiwalencji regionalizmów – nie zaprzęgnięte w projekt Rzeczpospolitej równych obywateli, którego horyzont jest dziś niezwykle odległy i mglisty, łatwo mogą popaść w „separatyzm dobrobytu”. Odwracając się plecami do biedniejszych regionów swych obecnych państw, zamiast uruchomić energię działania dla dobra wspólnego, zbudować mogą wyspy tożsamościowego egoizmu. Może zatem nie powinny za mocno przyspieszać?
Obok tych zalążków nowo-starej, bo odkopanej po 300 latach mapy Europy Guerot wspomina „leżące na stole” propozycje reform z wnętrza samej Unii Europejskiej, które choć trochę by ją upodobniły do utopijnej Rzeczpospolitej. Transnarodowe listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego, zwiększony budżet i osobny parlament dla krajów strefy euro z bardziej demokratycznym rządem gospodarczym i uwspólnotowieniem długów, zalążkowe plany unii energetycznej czy polityka klimatyczna jakoś korespondują z projektem autorki. Problem w tym, że albo zostają one na papierze kolejnych Białych Ksiąg, względnie esejów nobliwych intelektualistów, albo też ich kształt w politycznym „realu” wynika z logiki interesów najsilniejszych państw (np. niemieckiego lobby energetycznego). Bez specjalnej wiary w zdolność unijnych elit do samonaprawy, nadzieję na budowę nowej struktury Guerot pokłada więc w regionach i metropoliach, ale też w podskórnych, mówiąc językiem Karla Schlögla „ruchach pełzających”. Zaistniałe także dzięki Unii, jednak biegnące nieraz w poprzek czy obok jej instytucji – oddolne sieci aktywistów, organizacje pozarządowe, migracje pracownicze, ale i zawiązane po drodze więzi rodzinne i przyjacielskie to z jednej strony najgłębsza matryca przyszłego europejskiego republikanizmu, z drugiej zaś szansa na to, że zrośnięta z nich europejska tkanka społeczna przetrwa możliwe turbulencje czy siły odśrodkowe wewnątrz samej UE.
Gdzie zaczynają się schody
Ulrike Guerot zastrzega, że Rzeczpospolita Europejska to niedokończony – nawet nie projekt, ile raczej food for thought, inspiracja do debat, polemik i przemyśleń, z czasem może dyskusji technicznych i taktycznych. Nie ma sensu „czepiać się szczegółów” (dlaczego regiony mają mieć akurat po 7–15 milionów mieszkańców? Co jest w tej skali „naturalnego”? Czy naprawdę w 7-milionowym regionie „każdy zna kogoś, kto ma kuzyna w rządzie?”), trzeba jednak zwrócić uwagę na kilka pułapek, jakie niewątpliwie czają się w tak zarysowanej wizji.
Po pierwsze harmonizacja praw socjalnych, zasiłków czy podatków napotyka – paradoksalnie – te samą barierę, co sztywne kryteria makroekonomiczne z Maastricht; w gospodarkach o bardzo różnym poziomie produktywności i kosztach życia zasada one size fits all może rozwarstwienie pogłębiać zamiast sprzyjać konwergencji. Trudno uwierzyć, że do umownego 2045 roku poziomy życia na Południu, Północy i Wschodzie Europy się wyrównają – Guerot zdaje się ten czynnik bagatelizować.
Po drugie Kantowskie „prawo gościnności” dla imigrantów czy uchodźców w warunkach automatyzmu przyznawania praw socjalnych („obywatelstwo społeczne”) szalenie się komplikuje. Analogia z XIX-wieczną Ameryką, w której nikt nie kazał się imigrantom „integrować” do „kultury wiodącej”, a potem wszyscy się radośnie w wielkim tyglu stopili w polityczny naród, zakłada poważną idealizację dawnych USA (kto widział Ellis Island, wie, że imigrantów selekcjonowano) i pomija ówczesną specyfikę amerykańskiego kontynentu (ziemi było w bród, wystarczyło usunąć z niej rdzennych mieszkańców…). Idea, by w Rzeczpospolitej Europejskiej nie „integrować” przybyszów tylko umożliwić im pielęgnację odrębności w osobnych (!) dzielnicach-miastach może nam przynieść nie tyle kolorowy folklor i dobrą kuchnię świata, ile getta konserwatywnych wspólnot, do których „powszechnie obowiązujące wszystkich prawo” zwyczajnie nie znajdzie wstępu.
Po trzecie, można z tej książki wynieść wrażenie, że podział narodowy to jedyna przyczyna konfliktów na Ziemi; antynacjonalistyczna argumentacja autorki jest dość przekonująca, ale nie ma powodu, by uznać, że wspólnoty metropolitalne i regionalne z automatu wyzbywają się potencjału konfliktu, wrogości i wzajemnej przemocy. Konflikty o redystrybucję i uznanie nie zanikają wraz z wymazaniem granic narodowych, a historia uczy nas, że logika tożsamości – narodowych, etnicznych, językowych, „estetycznych”, klasowych na końcu – zawsze może wyprzeć radosną i racjonalną negocjację „społecznych preferencji”. Gwoli rzetelności: pragmatyczny argument o mniejszej skali i pluralizacji podmiotów politycznych – redukujących szanse dominacji jednych grup nad innymi, sprzyjających kompromisom – wydaje się całkiem na miejscu
Po czwarte, regionalne wspólnoty („mniejsze ojczyzny”) mogą być bliższe duszy Europejczyków – ale nie muszą, i nie wszystkich. Wiedząc, że narody to „tylko” wspólnoty wyobrażone pamiętamy zarazem, że naszą zbiorową wyobraźnię od kilku nieraz stuleci piórem, amboną, pałką i lufą karabinu kształtują potężne instytucje i korpusy idei. Teoria o „fikcyjności” państw narodowych, skleconych z bardziej ponoć naturalnych „regionów kulturowych” może się nawet bronić, ale co z tego, gdy w takiej np. Polsce podział na owe regiony przybrałby zapewne formę znaną z prześmiesznej skądinąd satyry Ziemowita Szczerka.
Po piąte, autorka wierzy w formującą moc idei i metafor – jej Republika/Rzeczpospolita, ale też żeńska figura Wolności/Rewolucji dla europejskich oczu i uszu wydają się naprawdę atrakcyjne. Kłopot w tym, że pojęcia to niewolne są od tych samych paradoksów co nieszczęsny „federalizm”, któremu Niemcy i Francuzi przypisują nieomal biegunowo przeciwne (subsydiarność kontra administracyjny centralizm) znaczenia. Nasza „pierwsza” Rzeczpospolita szlachecka znaczy coś zupełnie innego niż miejska republika Florencji i niesie bagaż różnych skojarzeń cywilizacyjnych; tym bardziej Rewolucja, która Francuzom kojarzy się z narodowym hymnem i Wolnością wiodącą lud na barykady, a Polakom przede wszystkim z hordą Azjatów z karabinami na sznurkach. Przywoływane przez Guerot metafory są piękne i głębokie; ich uwspólnienie przez Europejczyków od Rzymu po Tallin to jednak raczej punkt dojścia niż wyjścia dla zbiorowej wyobraźni.
***
„Utopia jest jak horyzont. Cofa się tak samo, jak my się do niego zbliżamy; stąd pozostaje nieosiągalny. Ale robi to z określonego powodu: żebyśmy szli”. Cytat z urugwajskiego pisarza Eduardo Galeano, który autorka przyjęła za motto drugiej części swej książki (Utopia) nasuwa skojarzenie z inną myślą sprzed niemal 60 lat: „(…) istnieje wielkie doświadczenie historyczne (…), które uczy, że cele, które doraźnie nie dają się zrealizować, nie będą również nigdy mogły zostać zrealizowane, jeżeli nie zostaną wysunięte wtedy, kiedy się zrealizować nie dadzą. Innymi słowy: że to, co niemożliwe w danej chwili, może się stać możliwe tylko przez to, że wtedy kiedy jest niemożliwe, uchodzi w ogóle za możliwe”.
Ta „polityczna utopia”, jak głosi podtytuł książki pisana jest przede wszystkim dla „liberalnego środka”. Przestrzega, że gdy system staje się bezalternatywny i nie dopuszcza wewnętrznej krytyki – wówczas alternatywą staje się jakiś antysystem, np. narodowy szowinizm. I że jakby ten antysystem nie był ohydny, do walącego się starego świata nie czują empatii ci, którym nie było w nim dobrze i którzy nie mogli go twórczo zmienić. Progresywnym politykom i ekspertom Ulrike Guerot daje pierwszy zarys planu do szuflady – do wyciągnięcia na stół, gdy nastąpi kolejny, Jeszcze Większy Kryzys UE; podobny szkic mieli w zanadrzu ludzie ze Stowarzyszenia Mont Pelerin, gdy waliły się filary keynesowskiego świata po najlepszym ćwierćwieczu w historii Zachodu. Zrozpaczonym dziś Syzyfom–sierotom po wielkiej utopii zjednoczonej Europy daje nadzieję, że jednak „coś być musi, do cholery, za zakrętem”. Całkiem sporo, jak na 260 stron plus przypisy.
**Dziennik Opinii nr 128/2016 (1278)