Jak ktoś po latach milczenia nagle mówi, to trochę jakby potwór wynurzył się z mroku.
Marta Konarzewska: Zdradzi mi pani tajemnicę?
Ewa Graczyk: Jeżeli w ogóle jest jakaś tajemnica. Działalność w Tolerado była dla mnie swego rodzaju coming outem, tymczasem inni dawno „wiedzieli”. Zdiagnozowali mnie jako lesbijkę, zanim ja sama to zrobiłam.
Pani się nie lubi „diagnozować jako”?
Nie lubię. Należę do ludzi, którzy się źle czują, gdy mają się określić w sposób jednoznaczny. Na pewno nie jestem heteronormatywna, o tym całe życie się przekonywałam. Ale moja „orientacja” to dezorientacja. Może to dziwne słowo, ale czuję, że trafne. Wiele rzeczy mi się w życiu może zdarzyć albo nie zdarzyć, jest w tym nieprzewidywalność.
Dezorientacja?
I rozproszenie. Wszystko przychodziło stopniowo. Na pewno musiałam sobie uświadomić, że moje fantazje erotyczne dotyczą raczej kobiet, i to akurat dość szybko sobie uświadomiłam, nie chcąc tego nazywać. Mając kilkanaście lat, już ewidentnie wiedziałam: raczej kobiety niż mężczyźni.
I bała się pani?
Bałam się. Bagaż pogardy związany ze słowami „lesbijka”, „homoseksualista”, „pedał” był bardzo silny.
To było wtedy coś okropnego. Naprawdę okropnego. Potworność, sfera abjektalności, tabu była w tamtym świecie bardzo silna, a ja byłam na nią bardzo wrażliwa. Wszystko się we mnie odbywało przez różnego rodzaju fragmentaryzacje osobowości: w jednej części działo się to, w drugiej tamto, w fantazmatach sceny erotyczne z kobietami, a w sferze języka uniki: ja tego nie nazywam, nie przyjmuję do wiadomości, usiłuję nie przyjmować tego do…
…świadomości?
Tak.
A dalej? Rozbłysk? Pęknięcie?
Zakochałam się. Zresztą bardzo nieszczęśliwie, w kobiecie, która była heteroseksualna, nic z tego nie wyszło, ale wtedy musiałam sobie powiedzieć: jest tak, a nie inaczej. To był moment konfrontacyjny, zaczęłam wchodzić w jakieś związki, w różny sposób szczęśliwe lub nie. Przezwyciężyłam odruch ucieczkowy.
W tym hiperlęku, ukryciu – jak się żyło? Miejsca spotkań, skrytki, kody – dopisze pani wers do lesbijskiej herstorii?
Niestety, nie uczestniczyłam w żadnym życiu środowiskowym. Ja dopiero w okolicach trzydziestki próbowałam coś, kogoś, po omacku znaleźć, czasem znajdowałam pośród moich znajomych… W połowie lat 80. trafiłam na grupę dziewcząt, z których część była nieheteroseksualna. Mała grupa, dość mocno ze sobą związana. Ale to też było przejściowe.
Nieheteroseksualność realizowała się w pani wyborach intelektualnych?
Na pewno. Zawsze miałam skłonność do szukania miejsc nieoczywistych, rozszczepiania racji, do oglądania drugiej strony. To mnie pociągało, znacznie mniej pociągało mnie to, co na froncie.
Nawet na froncie gender studies. Na przykład Poganki Żmichowskiej nie czyta pani, jak się przyjęło, czyli jako zapisu lesbijskiego pożądania.
Nie, bo staram się zawsze czytać tekst, a Pogankę czytam jako opowieść o kobiecie „stworzonej przez mężczyzn”. Tak to nazywam.
W książce Od Żmichowskiej do Masłowskiej – feministycznej. Feminizm jest ważny?
Bardzo ważny. To była moja droga uświadomienia sobie swojego miejsca, swojej orientacji.
A seminaria profesor Janion? Dziś, po rewolucji genderowej w humanistyce, tamto podejście naukowe nie wydaje się specjalnie dziwaczne, ale wtedy, w latach 70.?
Było bardzo nieoczywiste! I przebijało się z trudem.
Rozmaite narracje, nawet dziecięce fantazmaty, miały tam swoje miejsce. W tomie Maski (część Transgresji) przytacza pani swój – teorię zbiorowej świadomości, pamięta pani?
(śmiech) Pamiętam.
„Istnieje tylko jedna jedyna świadomość (…) płynie we wszystkich żyjących (…) jednocześnie i po kolei (…) Moje konkretne ja było jakby tylko czasowym zamknięciem, nietrwałym więzieniem”. Jakby pani oscylowała między własną radykalną innością i wspólnotą z innymi.
To była taka hipoteza trochę filozoficzna, trochę teologiczna, która wywodziła się z pewnego stanu psychicznego czy duchowego. Takie spekulacje i uczucia były ważną częścią mojego dzieciństwa. I wciąż mam dziwny kontakt z tym, co wtedy myślałam.
To się wzięło może z tego, że moi rodzice wykonali na mnie i na moim bracie eksperyment. Choć sami byli katolikami, nie wychowali nas w Kościele katolickim. Byli pokoleniem wojennym. Z wściekłości na Boga, za to, co się wydarzyło, wyrzucili dzieci poza Kościół.
Nie byłam chrzczona, spędziłam dzieciństwo sama, odizolowana od rytuałów. Potem sobie uświadomiłam, że to była sytuacja nadzwyczajnej wolności. Wolności trudnej. Nikt mi nie pomagał, nie prowadził. Jako dziecko posttraumatyczne (z doświadczeniem wojny w pokoleniu rodziców), wrażliwe, często chore, różne rzeczy sobie fantazjowałam, poza Kościołem i jego nauką.
Wolność filozoficzna nie dała wolności do samoakceptacji?
Nie bardzo, poczucie osamotnienia było zbyt silne. To był właśnie koszt tej wolności. Do akceptacji siebie doszłam wiele lat później. Znaleźć się jako małe dziecko zupełnie bez swojej grupy, bez stada, to było bardzo trudne.
Zazwyczaj się mówi, że narracja kościelna (narzucona moralność, grzech) utrudnia samoakceptację osób nieheteroseksualnych, wzywając nas do wstydu, autopotępienia. Można by wnioskować, że jej brak poprowadzi wprost do wolności.
Najpierw w dzieciństwie, a potem we wczesnej młodości miałam wiele kłopotów, rodzinnych, zdrowotnych; dezorientacja seksualna była ich ważnym aspektem, ale nie jedynym. PRL dla ludzi z awansu społecznego, a takimi ludźmi byli moi rodzice, był czasem wielkiej niewygody i niepewności – nie wiadomo było, jak się zachować, co sądzić o różnych sprawach. To wytwarzało lęki i wszechobecną agresję wobec tego, co inne i niezrozumiałe.
Z fantazji o wspólnej świadomości pani – dziecko – zrezygnowała, gdy zdała sobie sprawę, że należą do niej też ci, z którymi pani nie chce być jednym: „Gdy w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jestem także (powiedzmy) Krzysiem z III c (…), którego nie znosiłam”.
(śmiech) Tak, konkret to sprawdził.
Gdybyśmy to przełożyły na strategię ruchu LGBT – trzeba się jasno określać i radykalizować Inność, różnicę, czy wierzy pani w komunię porozumienia?
Wierzę w dialog.
Odkryłam w sobie w pewnym momencie potrzebę walki, ale ona nie polega u mnie na przeżywaniu nienawiści. Zasadniczo nie nienawidzę, raczej się bardzo mocno dziwię.
Towarzyszy temu często współczucie. Widzę kogoś, kto jest (dla mnie) okropny i myślę sobie: jak do tego doszło, co się nie udało? Myślę, że strategia powinna być oparta właśnie na próbie zrozumienia. Bo przecież próbując opisać sytuację środowiska LGBT, opisujemy społeczeństwo. Myślę tutaj o całym społeczeństwie, także tym heteryckim, „normalnym”. Jesteśmy jego lewą (inną) stroną i kiedy my coś dobrze opiszemy, zdiagnozujemy, po tamtej stronie też coś się dzieje, nowa diagnoza wytwarza nowe działanie, oni też mogą coś zrozumieć, przesunąć, prawda? To jest trudne, jednak marzę o dialogu. Nie unikałby on momentu konfrontacji, ale szedłby dalej. Cóż może być bardziej dziwnego niż to, że część ludzkości inaczej pożąda, inaczej pragnie niż pozostali, że nie stosuje się do reguł? A jednak świat zawsze taki był, więc o coś tu chodzi, prawda? Niektórzy idą pod prąd. Jedni tak, a drudzy tak. Są jakieś powody, warto próbować zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.
Jest pani autorką hasła tegorocznego Marszu Równości w Trójmieście, zorganizowanego przez Tolerado – „Jesteśmy rodziną”. To hasło mówi właśnie o tym, o wspólnocie?
Dla mnie to było trochę inaczej, ale może i na to wyszło. Sama jestem dość daleka od życia rodzinnego i długo walczyłam o liczbę mnogą w haśle marszu. Zależało mi na pluralizmie: są różne rodziny, różne modele. Ale później, w rozmowach, zrozumiałam, że dla większości z nas ważna jest potrzeba jedności, bycia w grupie. Może wtedy ta moja empatia spowodowała, że uległam – i nie żałuję. Na pewno chodziło też o to, żeby przejąć słowo „rodzina”. To nam się udało!
Mówi pani: „jestem daleka od życia rodzinnego”, ale w ostatniej książce, wspomnianej już Od Żmichowskiej do Masłowskiej pani zwraca się ku matce, pisze o niej esej.
Podszyty jednak wielkim poczuciem winy za jej cierpienie.
„Chcę jej ocalenia, które miałoby się dokonać dzięki uratowaniu siebie” – pisze pani. Czy coming out, w sensie autonarracji, jest w jakiś sposób częścią tego projektu? Uratowania części siebie, która właśnie nie jest matką? Uratowania Całej Siebie?
Tak, to jest bardzo ważne. Szczególnie u dzieci posttraumatycznych, jak ja, toczy się walka, by mama nie zajęła całego miejsca we mnie, nie zjadła mnie. To opisuje np. Bożena Keff [w książce Utwór o matce i ojczyźnie – przyp. M.K.]. Więc tak, niewątpliwie – ja się wyzwalam. Powoli uczę się wypowiadać wiele rzeczy. Z perspektywy młodych ludzi moje doświadczenie może wydawać się dziwaczne: ktoś, kto po latach milczenia nagle mówi, to trochę jakby jakiś potwór wynurzył się z mroku. Ale właśnie z tej perspektywy milczenia widać, jak ważne jest wypowiadanie swojego życia, pragnienia, miłości. Ja sama wiele rzeczy, które mi się przytrafiły w moim życiu, odbieram jako dobre, ale milczenia nie. Powiedzenie sobie mi innym: „nie jestem taka jak wszyscy”, „robię, co chcę; nie żyję według cudzego pragnienia”, to jest znacznie bliższe spełnienia czy szczęścia. Im wcześniej, tym lepiej.
***
Ewa Graczyk – doktor habilitowany, profesor nadzwyczajny w Instytucie Filologii Polskiej UG. Feministyczna literaturoznawczyni, pomorska działaczka społeczna. Autorka książek: Ćma. O Stanisławie Przybyszewskiej (1994); O Gombrowiczu, Kunderze, Grassie i innych ważnych sprawach. Eseje (1994) oraz Przed wybuchem wstrząsnąć. O twórczości Witolda Gombrowicza w okresie międzywojennym (2004). Współorganizatorka wraz z M. Pomirską konferencji o Kopciuszku na Uniwersytecie Gdańskim (2000) oraz współredaktorka wraz z dr Graban-Pomirską tomu pokonferencyjnego zatytułowanego Siostry i ich kopciuszek. We wrześniu 2013 roku ukazała jej nowa książka zatytułowana Od Żmichowskiej do Masłowskiej. O pisarstwie w nadwiślańskim kraju.
Wywiad pochodzi z „Repliki” nr 56, lipiec-sierpień 2015. Dziękujemy za możliwość przedruku.
**Dziennik Opinii nr 238/2015 (1022)