Wtedy jeszcze była „prawdziwa polska”, jadało się rosół z „prawdziwej kury”.
Pierwsze zdania debiutanckiej książki Dominiki Słowik z epickim rozmachem zapowiadają powieść o latach 90. – „ostatnich latach prawdziwej polski, czasie przejścia”, ale czytelnik szybko orientuje się, że jeśli coś tu zostanie przedstawione, to nie epoka przemian, lecz ogólna panorama pewnego śląskiego osiedla, garść miejskich legend i długa fantastyczna gawęda emerytowanego górnika, której z wypiekami na twarzy przysłuchują się wnuczka Anna i jej przyjaciółka. Bo Atlas: Doppelganger to powieść zastępcza. Powstała zamiast historii dzieciństwa, zamiast historii osiedla, zamiast najnowszej historii Polski. Z pełną premedytacją, ale umiarkowanym literackim sukcesem.
Najcenniejsza mapa dziadka Anny, odwzorowująca sens osiedla, zaginęła. Dziadek umarł, Anna wyjechała na zawsze. Główna bohaterka tylko powtarza zapamiętane opowieści przetworzone przez dziecięcą wyobraźnię. Osiedle zbudowali komuniści. Pierwszy sekretarz w dźwigu podawał wielkie płyty, które robotnicy błyskawicznie składali ze śpiewem na ustach. „Za komuny” węgiel nigdy się nie kończył, można było kantować na jego sprzedaży. Z drugiej strony dzieciakom podobno dawało się wtedy do szkoły surowego ziemniaka. Mityzowanie PRL-u przebiega w sposób ambiwalentny – może on równie dobrze uchodzić za złoty wiek co za okres skrajnej nędzy – i odpowiednio źle albo dobrze świadczyć o współczesności opowiadacza. Na rodzinnej imprezie po kilku kieliszkach minione lata ulegają kompresji i maceracji. Wałęsa pracował w SB. To nic, że był internowany, bo oni swoich też internowali, jak Gierka i Gomułkę, którego dopiero Jaruzelski zrehabilitował. Nie chodzi przecież o fakty, tylko o status znawcy kwestii politycznych, satysfakcję besserwissera.
Potem był krótki okres fortun baronów węglowych, wyrosłych na nielegalnym wydobyciu. Ta część opowieści to oczywista fantazja kompensacyjna, zasłaniająca moment gwałtownego spadku prestiżu górnictwa. Głosi, że w piwnicach bloków były wejścia do kopalni, węgiel wprawiano sobie w zęby, karmiono nim dzieci, służył do ozdobnego czernienia twarzy. Baronowie i węglowa moda szybko zniknęli i zaczęło się odmierzane kolejnymi zakupami i zmianami stylu oczekiwanie na wejście do Unii. Klocki lego – krok naprzód (niekoniecznie ku lepszemu), spalony baran na kobiecej głowie – dreptanie w miejscu. Metamorfoza sprowadza się zatem do zmiany kostiumów i dekoracji, nie zobaczymy – co znaczące – demokratyzacji czy innych procesów społecznych, choćby tych dotyczących konsumpcji. Przyjaciółka Anny opowiada o ich dzieciństwie z dzisiejszej perspektywy, z której lata 90. wydają się hipnotycznym czasem zaprzeszłym. Różnica w stosunku do współczesności jest niby duża, ale nieuchwytna. Zmianę określa zaczerpnięta z języka potocznego opozycja prawdziwy – nieprawdziwy. Wtedy jeszcze była „prawdziwa polska”, jadało się na przykład rosół z niemal „prawdziwej kury”, o wiele lepszy niż „dzisiejszy na nadmuchiwanych chemią kurczakach”.
Poprzestawanie na błahych cytatach każe wątpić, czy „transformacja” w ogóle się odbyła, a jeśli tak, to kiedy, bo na pewno nie w ’89 roku. Zmiana pełzała ukradkiem, ujawniała się punktowo, w nieistotnych szczegółach, pewne jest tylko to, że już się dokonała – tak dałoby się sformułować to, co w powieści niesformułowane.
Osiedle tego okresu oglądamy niejako z oddalenia, okiem etnografa. Mieszkańcy charakteryzowani są zbiorowo. Grupy dobrane według płci i wieku oddają się tym samym czynnościom w tych samych porach dnia i roku. Popołudniami mężczyźni nastawiają wideo, a matki siadają na ławkach przed blokami, by popijać kawę rozpuszczalną z duraleksu i komentować rzeczywistość. Babcie zębami pełnymi srebrzystych plomb gryzą pokryte nalotem landrynki, ostrzegają przed wybiciem oka łyżeczką i przeciągle śpiewają w kościele. Na klatkach całymi dniami przesiadują agresywni młodzi mężczyźni z pofarbowanymi na blond grzywkami i obsesją na punkcie „tajemniczych żydów, których nikt nie widział, a których trzeba […] jebać”. Latem starsi chłopcy wrzucają dziewczyny do stawu. One, niesione przez całe osiedle, szarpią się i walczą jak dzikie zwierzęta. Cyklicznie przykleja się w oknach zdjęcia papieża, a w kościele losuje „maryjkę” do zabrania na jedną noc do domu. Świętom towarzyszą wciąż te same życzenia: „zdrowia, bo zdrowie najważniejsze, szczęścia, pomyślności i czego sobie tylko życzysz”, oraz powtarzające się kłótnie. Dużo w tym świecie przemocy. Są nią podszyte zaloty, rytuały religijne, dziecięce zabawy (polegające na przykład na celowaniu w głowy kolegów śnieżkami zawierającymi kamienie). Walka to zwykły sposób spędzania czasu. Dzieci tej epoki to rozwrzeszczane „półdzikie stado panujące nad osiedlem”.
Wszystko to jednak stanowi zaledwie tło dla opowieści dziadka Anny, konfabulatora i samochwała godnego miana nowego Münchhausena, który zmyślonymi przygodami wprawia w podziw nie kolegów oficerów, a dwie małe dziewczynki, i preferuje plebejską rubaszność zamiast dwornej powściągliwości. Unieruchomiony w fotelu dziadek nieposkromionym słowem przeczy prawom fizyki, geografii i kosmologii, a przede wszystkim mistyfikuje swój górniczy życiorys – przedstawia siebie jako marynarza i przemytnika, który w czasie licznych egzotycznych podróży złapał kiłę, więc musiał wrócić do kraju i zatrudnić się w kopalni. Roztacza przed oddanymi słuchaczkami wspaniałe i groteskowe wizje fantastycznych mórz i lądów, osobliwych zwierząt, kolegów marynarzy jako dziwacznych istot o wielkich, umięśnionych torsach i cienkich, porośniętych żylakami nóżkach, a także własnych śmiałych poczynań, zwłaszcza związanych z alkoholem i portowymi kurwami.
Zachwyt dziewczynek jest tym większy, im bardziej pozbawione uznania i prozaiczne są cierpkie uwagi babci, przerywającej krzątanie tylko po to, by podjąć próbę demaskacji łgarstw męża. Dziadek pokazuje wgłębienie w czaszce i twierdzi, że to ślad po amatorskiej trepanacji, która uwolniła go od grożącego eksplozją głowy gigantycznego egzotycznego kaca. Babcia dosadnie oponuje: „guzy masz na głowie, boś się po pijaku wypierdolił”. Dziadek mówi, że mieszkanie w bloku kupił za wysokie honoraria uczestnika walk w huśtających się klatkach. Babcia protestuje: „gównoś kupił, a nie mieszkanie, kopalnia ci dała!”.
Widzimy schemat – fantazja kontra przyziemność, kompensacja kontra deziluzja, duch opowieści kontra drobne zabiegi podtrzymujące cielesną egzystencję, męskie kontra kobiece.
Babcia co prawda też ma swoją historię (której tu nie zdradzę), nie budzi ona jednak takiego zainteresowania dziewczynek, bo jest zawiła i niejasna, pozbawiona puenty i funkcji pocieszycielskiej. Dziewczynki zostają zatem po stronie dziadka, wolą marzyć, słuchać i śmiecić, niż konfrontować się z rzeczywistością, gderać i sprzątać. Sytuacji nie odczaruje nawet fizjologia postępującej starości dziadka ani jego śmierć, ujawniająca drobne ciało o skórze pokrytej plamami wątrobowymi w miejsce spodziewanych wielkich marynarskich bicepsów i tatuaży. Złożenie tego ciała do trumny skończy za to dziwną wzajemną relację dziewczynek, której zgrzybiały Münchhausen był gwarantem.
Opowieść dziadka zawiera też alternatywne (przyszłe?) dzieje osiedla. To, na którym mieszka, trochę się zmienia, ale trwa i żyje. To z opowieści, prawdziwe królestwo dziadka, obraca się w gotycką ruinę. Opuszczone przez niemal wszystkich mieszkańców, którzy porzucili meblościanki z kryształami i wersalki i zamiast ulegać transformacji, po prostu przenieśli się gdzie indziej i zapewne stali innymi ludźmi. Garstka pozostałych lokatorów zastygła w tej swojsko-groźnej przestrzeni jak zatopiona w bursztynie. Zawsze już będą tutaj i zawsze już będą tacy sami, sprowadzeni do typów (dziesięcioletni łobuz, wścibska ciotka, opuchnięty od alkoholu osiłek), dziwną siłą przywiązani do łuszczących się bloków. A czytelnik zawsze będzie mógł do nich wrócić i wleźć na dach z Karolkiem, poplotkować na ławce z ciotką, upić się z Jaśkiem. Niestety, nie mieszkają tu małe dziewczynki, z którymi można by pobiec na wysypisko.
Atlas jest oczywiście pisany sentymentem, ale raczej gorzko-ironicznym, pustym, nie opartym na żadnej sympatycznej etyce czy estetyce, pozbawionym sensu. Cele ma ograniczone – na chwilę uwieść czytelnika obrazem, nastrojem, żartem, a potem pozostawić z pustymi rękami. I cele te osiąga.
Dominika Słowik, „Atlas: Doppelganger”, Wydawnictwo Znak 2015