Czy Netanjahu wyobraża sobie, że jest Churchillem, żeby pouczać amerykańskiego prezydenta?
Jedną z charakterystycznych cech polityki zagranicznej USA są „specjalne stosunki” z Izraelem. To dobrze znany element pejzażu, stały i nienegocjowalny, a jednocześnie jedna z nielicznych kwestii, która łączy demokratów i republikanów. Albo przynajmniej łączyła.
Te „specjalne stosunki”, które od dawna zastanawiają świat, nigdy jeszcze nie były poddane krytyce. W Stanach Zjednoczonych Izraela się nie kwestionuje, tak jak nie kwestionuje się konstytucji — Holokaust to słowo, które wszystkim zamyka usta. Poza tym dobrze mieć demokratyczny przyczółek na Bliskim Wschodzie. A jednak wydaje się, że wraz z wymianą pokoleń stopniowo dokonuje się pewna rewizja i młodzi Amerykanie zauważają, że bezwarunkowe popieranie Izraela dzieje się niejako z rozpędu.
Zeszłotygodniowa wizyta Benjamina Netanjahu w Waszyngtonie jest znakiem czasów i wzbudziła wiele kontrowersji. Zaproszony „za plecami” prezydenta Obamy, Netanjahu wbił się w jątrzącą się szczelinę, która dzieli stolicę na dwie polityczne połowy. To obraza dla amerykańskiego narodu, ze łzami w oczach oświadczyła Nancy Pelosi (obecnie posłanka i przywódczyni demokratów w Izbie Reprezentantów). Czy Bibi wyobraża sobie, że jest Churchillem, żeby pouczać amerykańskiego prezydenta?
Tak, sęk w tym, że Bibi dokładnie tak to sobie wyobraża, utrzymuje izraelski dziennikarz Ari Shavit. Netanjahu przyjechał do Waszyngtonu, żeby ostrzec Obamę, że obecne negocjacje z Iranem to prosta droga do bomby atomowej. Że Iran to Niemcy dwudziestego pierwszego wieku, nie lepszy od Korei Północnej. Tymczasem administracja Obamy chciałaby promować tę twarz Iranu, która jest nastawiona na rozwój ekonomiczny i pomoc w walce z Państwem Islamskim. Głównie z tego powodu, że — jak przyznają wszyscy, łącznie z Obamą — nie ma za bardzo alternatywy, a Netanjahu w Waszyngtonie też żadnej alternatywy nie przedstawił. Chiny i Rosja nie zgodzą się na utrzymanie sankcji, a propozycje izraelskiego premiera są „zupełnie oderwane od rzeczywistości”, jak poinformował Biały Dom na Twitterze, cytując dziennikarza „The Washington Post”.
Reakcja mediów w USA (wyłączając oczywiście takie kwiatki jak „Fox News” czy „The National Review”, który rzeczywiście opisał wizytę Netanjahu w kategoriach churchillowskich, choć bynajmniej nie ironicznie), pokazuje, jak zmienia się w oczach liberałów obraz Izraela. Bardzo wielu fantastycznych amerykańskich dziennikarzy jest żydowskiego pochodzenia, co nie przeszkadza im w konstruktywnej krytyce obecnej polityki Izraela. Coraz częściej państwo żydowskie postrzegane jest jako agresywne — rzecz być może dość oczywista w Europie, ale raczej szokująca w USA.
Poparcie dla Izraela to stara amerykańska tradycja, a na czym polega konserwatyzm, jeśli nie na pielęgnowaniu tradycji?
Być może właśnie dlatego republikanie nie mieli takich dylematów jak demokraci i prześcigali się w oklaskiwaniu Netanjahu. Więcej, następnego dnia na Twitterze dogłębnie przeanalizowano, kto i jak długo klaskał, a kto nie miał wystarczająco zadowolonej miny. Na przykład Rand Paul, potencjalny republikański kandydat na prezydenta, został oskarżony o niedostatek entuzjazmu, co zresztą sprostował, wyjaśniając, że owszem, klaskał — długo i głośno. Opisując ten fenomen, Matt Taibbi przywołał Archipelag Gułag — „nigdy nie przestawaj klaskać pierwszy”.
Oczywiście dyskusyjne jest, ile na ile te gromkie brawa były na chwałę Netanjahu, a na ile na pohybel Obamie. Na liście zarzutów wobec obecnego prezydenta na drugim miejscu, zaraz po „jest socjalistą”, stoi „Obama jest słabym przywódcą”. A protekcjonalna przemowa Netanjahu w Kongresie — tu Pelosi miała rację — miała podkreślić słabość obecnej administracji. Oto biedni republikanie wolą słuchać zwierzchnika obcego państwa niż własnego prezydenta. Tyle o politycznej hipokryzji.
Bo istnieje oczywiście również druga strona medalu. Jest coś religijnego w żarliwym poparciu ewangelików dla państwa żydowskiego. Liczba chrześcijańskich, republikańskich organizacji w Ameryce, których celem jest polityczna pomoc Izraelowi, to kolejna — z europejskiego punktu widzenia — ciekawostka. Podobno Bóg umyślił dać Izrael narodowi żydowskiemu, więc nie należy sprzeciwiać się jego planom — komentuje Frank Bruni dla „The New York Times”. Schodząc zaś z poziomu duchowego o jeden stopień niżej:
Izrael to państwo, z którym konserwatywnym Amerykanom jest się łatwo identyfikować.
Tradycja. Wszystko czarno-białe, wszystko dziewiętnastowieczne, a zwłaszcza wizja „narodu”.
No i oczywiście jest jeszcze jeden „czynnik”, który decyduje o amerykańskiej polityce wobec Izraela — Sheldon Adelson. Niby jeden człowiek, a jakby Legion. Mężczyzna, który praktycznie samodzielnie sfinansował kampanię Newta Gingricha w 2012, właściciel rozdawanej za darmo w Izraelu gazety „Israel Hanom” (very very pro-Bibi), magnat, który dorobił się na kasynach i który zdaniem Tzipi Livni — rywalki Bibi w nadchodzących wyborach — razem z Netanjahu „rujnuje nasze stosunki z USA”.
W kilka dni po wizycie Netanjahu w Stanach na ulice Tel-Awiwu wyszło 80 tysięcy osób, żeby zaprotestować przeciw jego polityce.
**Dziennik Opinii nr 69/2015 (853)