Wytwórnie powinny się zabijać o ten materiał. Iza Lach to nasz popowy skarb.
Iza Lach to koncertowy dynamit. Choć drobna, wypełnia sobą całą scenę. Ma niesamowite wyczucie dramatyzmu, żongluje emocjami, w jednej chwili jest łagodna, w innej drapieżna czy melodramatyczna. Czasem przekornie kończy koncerty piosenką Iść stąd, bo mało kto chce już iść. Iza ma bowiem dar gościnności – czy jest ktoś, kto podczas jej koncertu nie czuje się mile widziany, dostrzeżony czy połechtany? To, co robi, to pop na małą skalę, jej projekt jest zupełnie inny od wielkich wystawnych widowisk urządzanych przez najzamożniejsze popowe diwy. Ich perfekcjonizm to też sztuka budowania dystansu między sceną a publicznością, a u Izy chodzi o jak najintymniejszy kontakt. A tak poza tym ma chyba najlepszą konferansjerkę w całej Polsce – nienarzucające się poczucie humoru, nieśmiałość, którą przełamuję jakąś sztubackością. Nawet to, że zwraca się do widzów per „państwo”, jest zabawne. Tak samo jak moment, gdy orientuje się, że publiczność nie rozpoznaje jej najlepszych piosenek po tytule, do czego sam zresztą muszę się przyznać.
Powód? Choć uwielbiam jej kompozycje – bo Iza samodzielnie komponuje i produkuje – jakoś nie mogłem się przekonać do jej albumów. Może dlatego, że Krzyk z 2011 roku brzmiał mi dość mizernie? A może byłem zbyt przyzwyczajony do wersji na żywo, które mają w sobie więcej żaru? Na szczęście wydany własnym sumptem P A I N K I L L E R to już zupełnie inna para kaloszy. Ten w pełni autorski album brzmi przekonująco i dojrzale, słychać na nim stachanowską etykę pracy, z której słynie Iza. Piosenki pisze hurtowo, w rozmowie z Janem Błaszczakiem mówiła o ponad 400 utworach napisanych do spółki ze Snoop Doggiem. (No tak, jeśli ktoś jeszcze tego nie wie, Iza Lach nagrała ze Snoopem wspólny mixtape, potem był jeszcze film). Zresztą historie o tym, że pisze po piosence dziennie, można też usłyszeć na koncertach.
To wszystko przełożyło się na płytę, tym lepszą, że Iza jako producentka wreszcie znalazła oparcie w postaci zręcznych nawiązań do tego co dzieje się w czarnej muzyce. Ich brak był dla mnie największą wadą Krzyku, który brzmieniowo był zbyt gładki i jakby wsobny. Może i było w nim coś unikalnego, ale była to wyjątkowość szalonego konstruktora obmyślającego nikomu niepotrzebne wynalazki – siedmiopalczaste rękawiczki albo okulary do czytania na leżąco. Świadomość konwencji i umiejętność gry z nią działa zdecydowanie na korzyść P A I N K I L L E R A. Black Paint ma nie dość, że zaraźliwy refren, to jeszcze rytm świetnie ogrywający syntetyczne klaśnięcia z automatu perkusyjnego Rolanda i wokalne dubowe strzępy pojawiające się w refrenie. Oh Boy rytmicznie nawiązuje do klubowej muzyki z Baltimore, surowej, taniej i porywającej. Tytułowy Painkiller, jak dla mnie najlepszy utwór płyty, z refrenem wartym milion dolarów, zaczyna się od prostej melodyjki przywołującej na myśl azjatyckie wycieczki brytyjskiego grime’u. Kończący album Send in the Clowns zaś kojarzy się z rytmiczną inwencją DJ-a Mustarda, chyba najbardziej rozchwytywanego obecnie amerykańskiego producenta. Te nawiązania – świadome czy też nie – nie przesłaniają jednak unikalnej tożsamości Izy jako kompozytorki, jej wyjątkowy talent przebija się w każdej z 11 piosenek.
Mam też swoje ale. Po pierwsze naprawdę szkoda, że jedynymi gośćmi na albumie są dość przeciętni raperzy. Po drugie chciałoby się, żeby album brzmiał odważniej. Po tegorocznym albumie FKA twigs P A I N K I L L E R niestety wydaje się dość zachowawczy. Tymczasem wielowymiarowy, rozklekotany remiks I Thought About It Szatta pozwala sobie wyobrazić, jak Iza mogłaby zabrzmieć na bardziej futurystycznych podkładach. Być może ktoś taki jak Szatt mógłby być dla niej tym, kim dla twigs był Arca? Oczywiście rozumiem, że Izie zależy na komponowaniu popu, a nie nieprzystępnych dziwadeł. Z drugiej strony Arca produkuje też dla Kanyego Westa, a popowa formuła nieraz okazywała się zadziwiająco pojemna. Kto by pomyślał na przykład, że jednym z najczęściej kopiowanych rytmów – ostatnio na przykład na albumie grupy R&B Danity Kane – będzie arcyminimalistyczny, gangstersko-maszynowy chaos z Grindin’ Clipse?
Tak czy owak, warto kupić P A I N K I L L E R A – można to zrobić na stronie Izy Lach i przy okazji zastanowić się, czemu musiała ten album wydać samodzielnie? Przecież wytwórnie powinny się zabijać o ten materiał – warto śledzić rozwój jej kariery, przede wszystkim zaś koniecznie trzeba zobaczyć ją na żywo. Iza Lach to nasz popowy skarb.