Eurosceptycy nie wzięli się znikąd
Filozofia nauczania europeistyki opiera się na propagandzie sukcesu. Punktem wyjścia jest zazwyczaj nobliwa historyczna refleksja o tym, jak idea Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali połączyła zwaśnione uprzednio państwa, tworząc w imię powojennej odbudowy wspólnotę interesów. Kiedy to, co było nie do pomyślenia, okazało się możliwe, pojawiły się nowe sny o dobrobycie i światowej potędze. Interpretacje ich znaczenia odpowiadają kolejnym unijnym traktatom.
Dylematy równoległych rzeczywistości
Nieco bardziej wnikliwi obserwatorzy integracji wiedzą jednak, że przyjęcie każdego z tych dokumentów nie odbywało się bynajmniej w atmosferze euforii. Wręcz przeciwnie. Negocjacje prowadzące do spisania umów trwały często latami, wiązały się z licznymi konferencjami międzyrządowymi na miarę kongresu wiedeńskiego, a co więcej, stanowiły prawie za każdym razem bardziej lub mniej rozpaczliwą próbę wydobycia Wspólnoty (a później Unii) z kolejnego kryzysu.
Na przestrzeni ostatnich dwóch dekad Unia podjęła próbę reformy traktatowej pięciokrotnie (począwszy od traktatu z Maastricht, poprzez Amsterdam, Niceę, traktat konstytucyjny i wreszcie lizboński). Każda z tych prób była sprowokowana impasem wynikającym z nieadekwatności istniejących rozwiązań w stosunku do oczekiwań i politycznych ambicji procesów integracyjnych. Najbardziej wyrazistym tego przykładem były dążenia do spisania tzw. konstytucji, która na początku nowego wieku miała na nowo zdefiniować porządek instytucjonalny Unii, tworzonej teraz przez niemal dwa razy więcej państw. I niemal pięciokrotnie większej od pierwotnej Wspólnoty.
Choć fiasko traktatu konstytucyjnego w referendach we Francji i w Holandii wydaje się zamierzchłą przeszłością, warto do niego wrócić jako do ostatniego tak wyraźnego społecznego konfliktu na temat kierunków rozwoju Unii. Wówczas bowiem na „nie” wypowiedzieli się w dużej mierze wyborcy partii „tradycyjnych” (w tym szczególnie tych „postępowych”), środowiska, które nostalgicznie można by określić mianem „ludzi pracy”, oraz młodzież. Z licznych analiz wynika, że ich sprzeciw wywołało przekonanie, że Unia w poszerzonym składzie nie jest w stanie zapewnić realizacji obietnicy Europy socjalnej, która czyniłaby obywateli beneficjantami integracji gospodarczej. W tym samym roku przez Unię przetoczyła się największa dotychczas fala protestów, która dotyczyła tzw. dyrektywy Bolkensteina, zezwalającej na liberalizację rynku usług.
Kryzys po odrzuceniu konstytucji postanowiono zażegnać przy pomocy rozwiązania, które ostatecznie przyjęło formę traktatu lizbońskiego. Upraszczał on rozliczne procedury, sankcjonował władzę Parlamentu Europejskiego, a także dawał podstawy do realizacji marzeń o federalizmie europejskim. Jednak jego wejście w życie zbiegło się ze światowym kryzysem finansowym, a następnie kryzysem gospodarczym. Pogrążyła się w nim także Unia, dodając do powyższych do teo własny kryzys egzystencjalny. Zastanawiano się, czy go przetrwa i w jakim składzie.
W tej opłakanej sytuacji ster przejął charyzmatyczny duet Sarkozy-Merkel, w którym odnowiło się historyczne przymierze francusko-niemieckie. Po niepomyślnych dla Sarkozy’ego wyborach we Francji na polu bitwy pozostała sama Merkel, której znaczenie wzrosło po tym, jak Niemcy ocalały od zapaści – i stały się najpotężniejszym gospodarczo państwem Unii. Nawet jeśli opłacony antyniemieckimi demonstracjami w Grecji czy Portugalii, sukces Merkel był niewątpliwy. Stosując filozofię pragmatycznego niemieckiego ordoliberalizmu, połączoną z tradycyjną dla chadeków wizją Europy Narodów, Merkel zaprowadziła porządek oparty na dominacji Rady UE (złożonej z szefów państw członkowskich) i usztywnieniu kryteriów kompatybilności gospodarczej państw członkowskich. Zmusiło je to do poszukiwania środków, stąd też cięcia w krajowych politykach socjalnych.
Działania kanclerz Merkel opierały się na zarządzu kryzysowym. Nie pretendowała bynajmniej do rządzenia Unią.
Ponieważ w imię „ratowania Unii” wymogom Niemiec podporządkowali się wszyscy, niezależnie od barw partyjnych, nawet oponentom Merkel trudno było przekonać wyborców, że między nimi a panią kanclerz istnieje jakaś znacząca polityczna różnica.
Tym samym nowy konflikt społeczny dotyczący zagospodarowania środków publicznych nie przekładał się na podziały wśród partii politycznych, a dyskutowany przez polityków kryzys integracji nie znalazł szerszego oddźwięku w elektoracie. Jak w roku 2005 priorytety wyborców i europejskich polityków były radykalnie rozbieżne – co w dużej mierze tłumaczy wynik eurowyborów z maja 2014 roku.
Miało być lepiej, a wyszło jak zwykle
Jak co pięć lat tradycyjne europejskie rodziny partyjne (Europejska Partia Ludowa – EPP, Partia Europejskich Socjalistów – PES, Sojusz Liberałów i Demokratów – ALDE oraz Partia Zielonych) ogłosiły, że wybory do europarlamentu to „moment historyczny”, w którym obywatele mają szansę zadecydować o przyszłości Europy. Oczywiście trudno znaleźć jakąkolwiek partię na świecie, która przystępowałaby do kampanii bez ogłoszenia, że zbliżające się wybory mają dziejowe znaczenie. W przypadku europejskiej elekcji 2014 roku było w tym zapewnieniu jednak ziarnko prawdy, jako że odbywały się one pierwszy raz przy wykorzystaniu zapisów traktatu lizbońskiego oraz zmian w regulacji dotyczącej funkcjonowania europartii.
Zmiany te pozwalały na przykład europejskim partiom na prowadzenie kampanii na poziomie krajów członkowskich, co dawało im możliwość finansowania materiałów i wieców wyborczych w poszczególnych państwach. Co więcej, traktat przewidywał, że przewodniczącym Komisji Europejskiej zostanie kandydatka bądź kandydat tej frakcji w Parlamencie Europejskim, która w wyborach uzyska większość. To sprowokowało europartie do wyłonienia w swych szeregach tzw. wiodących kandydatów. Wszystkie ogłosiły też manifesty, w których zgodnie twierdziły, że chcą wykorzystać elekcję, by zmobilizować „swoich” wyborców do oddania głosu na politykę zmian. Niezależnie od tego, co przez nią rozumiały, argumentowały, że celem transformacji jest „silna Unia” i odzyskanie zaufania wśród młodych. Zdawkowość tych haseł tylko potwierdziła, że tradycyjne partie wydają się na tyle zajęte sobą i obroną unijnego jestestwa, że pozostają oderwane od rzeczywistości publicznej debaty dotyczącej przyszłości samej Unii.
W manifestach czterech głównych partii zastanawiał też brak ambicji. Pisały o zmianach, walce z bezrobociem (szczególnie wśród młodych) i korupcją, ale żadna nie pokusiła się o nakreślenie długofalowej strategii rozwoju Unii czy też podjęcie ważkich tematów współczesności – może z wyjątkiem ogólnych stwierdzeń dotyczących praw obywateli i ochrony ich danych osobowych w epoce rewolucji cyfrowej. Odarte z kampanijnej poezji manifesty ukazują ubóstwo politycznej idei integracji. Nie pozwalają przewidzieć, jaki będzie program działań UE na najbliższych pięć lat, nie stanowiły nawet podstawy do powyborczych negocjacji koalicyjnych. Partie przede wszystkim postanowiły się „nie wychylać”, by nie wystraszyć ostatnich przedstawicieli żelaznego elektoratu.
Vox populi owszem, ale…
Kiedy zamknięto lokale wyborcze, europartie odetchnęły z ulgą. Frekwencja w wyborach nie zmalała (a spadała począwszy od pierwszych bezpośrednich wyborów w 1979 roku) i ustabilizowała się na poziomie 43%. Wydawało się, że to pierwszy sukces kampanii. Jednak nie odtrąbiono go, poniewać wyborcy chętniej niż kiedyś oddali głosy na tzw. partie protestu. W grupie tej mieściły się partie antysystemowe, antyeuropejskie, antydemokratyczne, populistyczne, a także oczywiście stworzone ad hoc „sezonowe” frakcje buntowników. Znaczący w tym kontekście był już wieczór wyborczy, podczas którego kandydaci na szefa Komisji wygłosili krótkie oświadczenia, a na wielkim ekranie przed siedzibą PE w Brukseli zgromadzonym licznie na placu Luxembourg ludziom czas umilał nie kto inny, jak lider Partii Niepodległości Zjednoczonego Królewstwa Nigel Farage.
Pejzaż po bitwie już w powyborczy poniedziałek wyglądał następująco: wszystkie cztery tradycyjne rodziny partyjne poniosły porażkę. Wprawdzie EPP utrzymała status największej frakcji w PE, ale utraciła znaczną liczbę eurodeputowanych. Najwyraźniej elektorat nie był zachwycony metodami „wyciągania UE z kryzysu” zaaplikowanymi przez jej polityków. PES odniosła historyczne zwycięstwo we Włoszech, ale przegrała z kretesem w czterech państwach – w efekcie liderzy tamtejszych partii podali się do dymisji. Co więcej, dla utrzymania swojego stanu posiadania socjalistyczna frakcja w PE musiała przekonywać posłów-dezerterów z ugrupowań, które odłączyły się od swoich macierzystych partii, na przykład w Irlandii i na Węgrzech. To jednak tylko fragment obrazu.
Wyłoniony w 2014 roku Parlament Europejski okazał się najbardziej rozwarstwionym w historii, ma też w swoich ławach największą liczbę posłów niezrzeszonych oraz reprezentujących ugrupowania eurosceptyczne i antyeuropejskie.
Ugrupowaniom tym nie udało się osiągnąć porozumienia i zawiązać własnej frakcji, jednak w swojej masie stanowią wyzwanie dla procesów decyzyjnych. Każda inicjatywa, jeśli nie przejdzie w pierwszym czytaniu, może przepaść z uwagi na niemożność zgromadzenia wymaganej liczby głosów w czytaniu drugim. Znając procesy decyzyjne UE, które wymagają zazwyczaj wielostronnych i wielopoziomowych kompromisów, można zaryzykować tezę, że zapowiada to paraliż instytucjonalny UE.
Choć zaraz po wyborach PES próbowała przekonywać, że traktat lizboński jako kandydata na przewodniczącego Komisji Europejskiej wymienia przedstawiciela większości, a nie największej frakcji w parlamencie, to szybko zmieniła zdanie i zadowoliła się stanowiskiem przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Martina Schulza. Była to pierwsza w historii reelekcja na tym stanowisku. Szybko też zatwierdzono mandat Jean-Claude’a Junckera jako przyszłego szefa Komisji. Oba głosowania nie były jednak spektualarnymi zwycięstwami. Schulz miał niewielką większość, wyłącznie dzięki głosom EPP i PES – co dało obraz słabnącej „wielkiej koalicji”. Z kolei Juncker nie mógł liczyć nawet na wszystkie głosy PES, bowiem wyłamali się z niej m.in. posłowie hiszpańskiej PSOE – stwierdzili, że chcąc zachować lojalność wobec krajowych wyborców, nie mogą głosować na nikogo z europartii kanclerz Merkel.
Tym samym zaczęło się sypać nawet najstarsze unijne „małżeństwo z rozsądku”.
Ustępującemu przewodniczącemu Rady, Hermanowi Van Rompuyowi, powierzono sformułowanie pięcioletniego planu UE, który miał być odpowiedzią na wynik wyborów, tak dobre dla partii antyeuropejskich.
Przed wyborami wydawało się, że rywalizacja kandydatów na stanowisko szefa KE może otworzyć drogę do polityzacji Europy, a europartie wreszcie zmienią sposób podejmowania decyzyji w UE. Tak się jednak nie stało. Nastąpił powrót na dawne pozycje.
Wielkie manewry
Skomplikowana sytuacja wewnątrz PE i ewidentny brak wizjonerstwa europartii sprawiły, że nie udało sie wyrwać procesu nominowania kandydatów na stanowiska w Komisji i na przewodniczącego Rady z rąk szefów rządów. Selekcja potencjalnych komisarzy przebiegła pod dyktando interesów narodowych, utrwalając Merkelowski porządek „Europy narodów”. Nawet socjaldemokraci, którzy deklarowali się przed wyborami jako zwolennicy Europy federalnej, dokonując selekcji kandydatów, kierowali się nie ich kompetencjami w realizacji programu PES, ale priorytetami polityk krajowych.
To wyjaśnia, dlaczego mocną pozycję uzyskała Federica Mogherini, którą na stanowisko Wysokiego Przedstawiciela ds. Polityki Zagranicznej wyniosła zyskująca poklask Włochów rewolucja pokoleniowa premiera Matteo Renzi. Na pierwszego wiceprzewodniczącego Komisji nominowano Fransa Timmermansa, którego popularność w Holandii była niewygodna dla reprezentujących inny nurt partyjny przywódców tamtejszej Partii Pracy. Z kolei Helle Thorning-Schmidt „nagle” straciła zainteresowanie funkcją przewodniczącej Rady na rzecz pozostawania „premierką wszystkich Duńczyków” – plotka jednak głosi, że socjaldemokraci z Europy Środkowo-Wschodniej woleli promować kandydata ze „swojego” regionu, niż popierać kolejnego przedstawiciela socjaldemokracji zachodniej.
Wśród tych wszystkich rozgrywek wygodnie zapomniano o majowym vox populi. Został wyciszony jako nieprzyjemny głos sumienia.
Jako zastępczą rozrywkę Europejczykom zafundowano narodowe igrzyska. Także w Polsce, gdzie z mediów można było się dowiedzieć, że jakaś enigmatyczna „Bruksela” zwróciła swe łaskawe oko na premiera, który krygując się do samego końca, przyjął propozycję zesłania „do Unii” i zostania „jej” nowym prezydentem. Parlamentarna opozycja była zaś tak zajęta tym, kto Tuska zastąpi, że zapomniała zapytać o legitymizację jego kandydatury. Szczególnie że takowe dociekania potraktowane byłyby z pewnością jako zawistne i niepatriotyczne.
Gdzie ta federalna Europa?
W nowej Komisji znalazło się zadziwiająco wielu liberałów, co wynika z konstelacji rządów państw członkowskich i nie odzwierciedla bynajmniej druzgocącej porażki ALDE w ostatnich wyborach. Zadziwiać może także podział tek. Przykładowo PES nie odpowiada ani za sprawy zatrudnienia, ani za sprawy społeczne – co historycznie stanowiło trzon jej partyjnych kompetencji oraz powód poparcia wśród jej tradycyjnego elektoratu.
Proces selekcji i nominacji odbył się w gremium szefów rządów, unicestwiając de facto marzenia o zwrocie w kierunku federalnej Europy. Gra znowu odbywa się nie na linii ideowych podziałów, ale między politykami pro- i antyunijnymi. Negocjacje dotyczące podziału tek nie miały nic wspólnego z kampanią czy też manifestami europartii. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że całe to gadanie o „nowym otwarciu” przy okazji eurowyborów to było tylko wiele hałasu o nic. Szkoda, bo taki stan utrwali kryzys polityczny wśród elit i ich oderwanie od rzeczywistości. Dalsze rozchodzenie się tych dwóch porządków przełoży się na niechęć do jakichkolwiek większych reform – mimo że traktat lizboński wzmocnił w tej kwestii możliwości Parlamentu. Można spokojnie założyć, że wybory w 2019 będą dotyczyć nie tego, jaka będzie UE, ale czy będzie w ogóle. I nie jest to wcale defetyzm…
Anna Skrzypek jest analityczką, badaczką partii europejskich w Foundations for European Progressive Studies (FEPS).
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych