Ostatni skok Camerona na dane o obywatelach pokazuje, że bezprecedensowe sytuacje są możliwe.
Sędziowie Trybunału Sprawiedliwości UE, którzy trzy miesiące temu unieważnili dyrektywę pozwalającą na prewencyjne zbieranie naszych danych telekomunikacyjnych, raczej nie spodziewali się takiego obrotu spraw. Zamiast złagodzić obowiązujący reżim i dorzucić dodatkowe gwarancje ochrony prywatności, których domagał się europejski sąd, w ostatnich dniach brytyjski rząd zagrał wobec reczty Europy va banque i … dokręcił śrubę. W niespełna tydzień zaproponował, poddał pod dyskusję i przepchnął przez parlament ustawę, która nie tylko sankcjonuje uprawnienia służb zakwestionowane przez ETS (czyli dostęp do danych telekomunikacyjnych bez kontroli sądu), ale jeszcze poszerza je o dostęp do danych, którymi dysponują firmy internetowe, również mające siedzibę poza Wielką Brytanią (takie jak Google czy Facebook).
Larum podniesione przez organizacje broniące praw obywatelskich i krytyczne media nie przełamało dobrze na Wyspach sprawdzonej, politycznej retoryki: znowu wygrała troska o dzieci i strach przed terroryzmem.
Brytyjskie manewry pod sztandarem bezpieczeństwa publicznego zapowiadają czas próby dla unijnych instytucji. Nowy szef dyplomacji – Philip Hammond – już zapowiedział, że Wielka Brytania wystąpi o „odzyskanie” od Brukseli kluczowych kompetencji w zakresie bezpieczeństwa i polityki zagranicznej – a więc również podstawowych dla ochrony praw człowieka. A jeśli napotka opór – poważnie rozważy wystąpienie ze wspólnoty. W kontekście ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego – które wzmocniły opcję „radykalno-narodową” – głos Hammonda brzmi skrajnie, ale też niepokojąco realistycznie.
Ten eurosceptyczny klimat nie wróży dobrze prawom człowieka, które więcej mogą zyskać na orzecznictwie międzynarodowych trybunałów, niż doraźnej polityce rządów zorientowanych na polityczny spektakl i reelekcję. Ostania batalia o DRIP (Data Retention and Investigatory Powers bill) – prawo wzmacniające inwigilacyjne możliwości brytyjskich służb – jest tego najlepszym dowodem. Gdyby nie retoryka stanu wyjątkowego, na którą powołał się rząd Davida Camerona, argumenty obrońców i obrończyń praw człowieka być może miałyby szansę przebić się w debacie publicznej i przekonać parlament.
Cameron zaplanował to jednak inaczej. Wykorzystał niespokojną sytuację w Iraku i Syrii, zagrał na lęku przed pedofilią, gwałcicielami i mordercami.
Nie było już czasu, żeby wytłumaczyć, w jaki sposób prewencyjne przechowywanie przez rok tzw. metadanych telekomunikacyjnych (włączając wszystkie usługi internetowe) i ich udostępnianie służbom bez kontroli sądu ma te problemy rozwiązać. Paradoksalnie, w kampanii Camerona pod znakiem „stanu wyższej konieczności” pomogły organizacje pozarządowe, które po wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości wezwały operatorów telekomunikacyjnych do zmiany praktyk i odejścia od prewencyjnego przechowywania danych. Wizja buntu operatorów uruchomiła rządowe tryby: skoro ktoś tu ma wątpliwości, czy praktyka naszych służb jest zgodna z prawem, należy szybko zmienić prawo.
Pragmatyka brytyjskiego rządu może być zaraźliwa. Wszystkie europejskie rządy – w tym polski – będą się musiały zmierzyć z dylematem jak pogodzić dobrze pojęty interes organów ścigania i prawa człowieka – bo nie da się ukryć, że szybciej i sprawniej dla jednych, oznacza mniej ochrony i gwarancji dla tych drugich. Wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości automatycznie nie podważa narodowych przepisów (unieważnił tylko unijną dyrektywę), ale jasno pokazuje kierunek, w jakim powinna zmierzać Unia Europejska: zapobieganie przestępczości i skuteczne ściganie tak, ale tylko pod kontrolą niezależnych organów i z poszanowaniem praw człowieka.
Trybunał nie zakazał gromadzenia danych telekomunikacyjnych, ale podstawił dodatkowe warunki: ograniczenie dostępu do danych, ścisłe zdefiniowanie sytuacji, w których można po nie sięgać, kontrola niezależnego organu. Nie ma drogi na skróty.
Czy inne rządy zaakceptują taką wykładnię europejskiego prawa i odpowiednio zreformują obowiązujące przepisy, czy pójdą śladem Wielkiej Brytanii i „odbiorą” od Brukseli swoje kompetencje w sferze praw człowieka i polityki bezpieczeństwa? Pytanie w polskich warunkach mogłoby się wydawać abstrakcyjne, skoro w debacie publicznej wciąż przeważa opcja pro-integracyjna a rząd sam otwarcie mówi o potrzebie reformy i uporządkowania uprawnień służb specjalnych. Ale to przecież tylko kwestia polityki.
Za kolejnym zakrętem również nas może czekać radykalno-narodowy przystanek. Albo reperkusje afery podsłuchowej.
Skoro ABW nie była w stanie zabezpieczyć poufnych rozmów ministrów, może i my mamy „stan wyższej konieczności”, na który rząd powinien zareagować dokręceniem śruby?
Oby nie. Od Wielkiej Brytanii odróżnia nas jeden „hamulec ustrojowy”: Trybunał Konstytucyjny, który ma w tej debacie ostatnie zdanie. I oby nigdy nie musiał obudzić się zaskoczony, jak jego europejski odpowiednik.
Post scriptum
Od trzech lat przed polskim Trybunałem Konstytucyjnym, na wniosek Prokuratora Generalnego i Rzecznik Praw Obywatelskich, toczy się sprawa o zakres kompetencji policji i służb specjalnych – także w kwestii dostępu do danych telekomunikacyjnych. Kolejna rozprawa została wyznaczona na 31 lipca.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych