Co trafia do konserwatystów lepiej: argumenty z Biblii czy z portfela?
Nie można jednocześnie być dobrym chrześcijaninem i wierzyć w zmiany klimatyczne – zdaje się twierdzić amerykańska prawica. Przyznanie racji typom, które przytulają się do drzew, wydaje się dziś rezygnacją z integralnej części konserwatywnej tożsamości. Z drugiej strony, jeśli Bóg pozwolił na Holocaust, dlaczego miałby okazać więcej rozsądku w kwestii globalnego ocieplenia? Trochę jak potop – a grzechów nam chyba nie brakuje. Polarne niedźwiedzie pójdą jako pierwsze. Potem przyjedzie czas na Miami. Tak można zakreślić ramy tej logiki.
Czyżby więc raport ONZ z kwietnia tego roku mógł zadziałać jak dzwonek alarmowy? Czy obecne musiały być inne siły? W poniedziałek, 2 czerwca, amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (EPA) wyszła z propozycją ograniczenia emisji dwutlenku węgla z elektrowni o 30% do 2030 roku. Jest to pierwsza tak poważna próba ze strony Waszyngtonu. Zdaniem ekologów to krok jedynie symboliczny i niewystarczający. Być może to mało także dla samego Obamy. Zaś według konserwatystów – to koniec Ameryki. Tej, która węglem stoi. Raport raczej ich nie przekonał.
Miami to jedno z tych amerykańskich miast, gdzie – zdaniem ekologów – będzie najgorzej. To tam były gubernator Jebb Bush, senator Marco Rubio i obecny gubernator Rick Scott robią wszystko co mogą, żeby blokować akcje na rzecz ochrony środowiska. Eksperci szacują, że już niedługo Miami Beach będzie musiało zainwestować $400 milionów w system odpompowujący regularne powodzie. W południowej Florydzie poziom wody do 2060 może się podnieśc o ponad pół metra, co uszkodzi kanalizację i zanieczyści zbiorniki wody pitnej. Rynek nieruchomości, który ucierpiał dotkliwie w 2008 roku, będzie zmuszony zmierzyć się z kolejnym kryzysem. Nikt już ani nie zbuduje, ani nie kupi nieruchomości, które miałyby powstać na wodzie.
Republikanie są podzieleni. Niektórzy wobec zmian klimatycznych próbują okopywać się gdzieś pośrodku: „tak, coś się dzieje, ale nie ma żadnych dowodów, że jest to rezultat działalności człowieka”. „Klimat na ziemi zmienia się cyklicznie, od milionów lat, i nie mamy na to żadnego wpływu” – mówią. Inni dodają, że nawet jeśli ograniczenie emisji dwutlenku węgla ma jakikolwiek sens, USA nigdy nie przekona Chin do podobnych regulacji. Europę – tak, Kanadę – owszem, Japonię – może. Ale Chiny i ich 27% światowej emisji? Chiny nigdy na to nie pójdą.
Przeciętny Amerykanin nie ma nic przeciwko ekologii, ale na pewno nie znajduje się ona na szczycie jego listy spraw do załatwienia. Dyskusja nad zmianami klimatycznymi trwa tu od lat 60. Clean Air Act, na podstawie którego działa EPA, pochodzi z roku 1970. „Gadamy o tym od pięćdziesięciu lat i nadal nic nie wiadomo” mówi Virginia, lat 57. „Poza tym, czytałam niedawno artykuł, że wybuchy wulkanów emitują tyle sadzy, że cała ta ekologia to walka z wiatrakami” dodaje jej koleżanka, Catherine, lat 62. Obie panie są bardzo miłe, na krótko przed emeryturą. Nie wiedzą co myśleć o globalnym ociepleniu i natychmiast zmieniają temat. Na gospodarkę.
Przeciętny Amerykanin uważa, że priorytetem USA w bieżącym roku jest tworzenie miejsc pracy. Gdzie? W ropie i w węglu – tam, gdzie mężczyźni z białej klasy robotniczej mogliby znaleźć godziwy pieniądz.
A ekologia to „wojna z węglem”, podobnie jak „wojna z tytoniem” w latach 90., to bujda zmyślona przez socjalistyczny rząd, który chce pozbawić amerykańskich mężczyzn pieniędzy i godności. A tym samym, zniszczyć amerykańską rodzinę.
Eksperci nie zgadzają się z republikanami, że ekologia to cios w serce amerykańskiej gospodarki. Po pierwsze, zdychającej gospodarce już nie da się bardziej zaszkodzić. Po drugie, nowe regulacje to nowe inwestycje i nowe miejsca pracy w nowych sektorach. „Poza tym, co stało się z magiczną ręką wolnego rynku?” – pyta Paul Krugman w „New York Times”. Czy ten problem nie powinien naprawić się sam?
Oczywiście, że powinien, zgadza się Henry Jacoby, ekonomista z MIT, w „Planet Money” emitowanym przez NPR. Wystarczy nałożyć niewielki podatek na emisję dwutlenku węgla, tak żeby, powiedzmy, normalnego konsumenta kosztowałoby to w pierwszych latach (benzyna + prąd + podróże lotnicze + importowane jedzenie) $500 rocznie. $500 to dużo dla biednej rodziny, prawda? Dlatego na koniec roku rząd wypisuje konsumentowi czek na $500. Jak to ma niby działać? Ci, którzy będą porzucać stare nawyki i zaczną prowadzić bardziej ekologiczny styl życia, na koniec roku dostaną więcej, niż zapłacili. Ci, którzy będą zwlekać, i dotyczy to zarówno jednostek jak i firm, będą płacić coraz więcej i wkrótce zanieczyszczanie środowiska przestanie im się opłacać.
To tylko jeden z szalonych i zadziwiających projektów, za pomocą których aktywiści próbują rozwiązać kwestię globalnego ocieplenia. Opcji jest sporo. Nie dowiemy się, czy działają, zanim nie poświęcimy czasu, żeby je wypróbować – to mówi z kolei Krugman. Pozostaje tylko problem przekonania dobrych chrześcijan, że sprawa jest więcej niż paląca – jest zadaną przez Boga misją. Czyli zupełnie odwrotnie, niż się konserwatystom wydaje. Tej zbawczej misji przewodzi niejaka Katherine Hayhoe, bardzo religijna dyrektorka Ośrodka Klimatycznego w Teksasie. Hayhoe postawiła sobie za zadanie przekonać swoich współwyznawców, że zmiany klimatyczne są faktem. A walka z nimi – chrześcijańskim obowiązkiem. Kluczem jest tu, tak dobrze sprawdzająca się w Ameryce, retoryka wolnej woli. „Wolnoć Tomku w swoim domku”. Bóg dał człowiekowi świat, by na bożą chwałę robił co chce. Ale poprosił przy tym, żeby tego świata nie zepsuł.