Nie mam wątpliwości, że „A U R O R A” Bena Frosta będzie dla mnie wizytówką 2014 roku.
„Ta płyta opowiada o propagacji… światła, o promieniowaniu i nieustannym wypieraniu ciemności. Nie sądzę, żeby pierdolony cykl zniszczenia był jedynym właściwym odczytaniem świata w roku 2014” – mówi Ben Frost w magazynie „FACT” i jest w tym coś niespodziewanego, bo ten artysta zazwyczaj stoi raczej po ciemnej stronie mocy. Jego wcześniejsze płyty były diabelsko intensywne, niepokojące i mroczne jak las po zmroku, a występy na żywo – wyczerpujące fizycznością jak harówa w tartaku. Do dziś pamiętam, jak kiedyś podczas krakowskiego Unsoundu wypełnił kościół św. Katarzyny wyciem wilków, gęstym gitarowym przesterem i jakąś nieludzką, pogańską energią. Jakie to szczęście, że buda się nie rozpadła.
Poza tym w Demokratycznej Republice Konga, gdzie Frost komponował A U R O R Ę – bo tak nazywa się jego kolejny, dopiero co wydany album – dość trudno chyba odnaleźć radość czy optymizm. Kompozytor po raz pierwszy pojechał do prowincji Kiwu razem z artystą wizualnym Richardem Mossem, który filmował enklawy uzbrojonych rebeliantów i strefę wojny. Jego praca The Enclave jest równocześnie estetycznie wyrafinowana, cholernie przerażająca i kompletnie odrealniona. To ostatnie jest zasługą technologii wykorzystanej przez Mosse’a specjalnej taśmy filmowej Aerochrome, którą firma Kodak produkowała na potrzeby amerykańskiej armii. Nieprodukowana już klisza pozwalała wykrywać zakamuflowane pozycje wroga, ale miała też niesamowity wpływ na fotografowaną rzeczywistość – zielone barwy roślinności i mundurów kolorowała na głęboko nasycony róż. Ten efekt ma coś wspólnego z jej reaktywnością z chlorofilem, ale nie trzeba znać dokładnych chemicznych właściwości tej kliszy, by się zachwycić lub przerazić filmem Mosse’a. W jego użyciu technologii Aerochrome było coś z gnostyckiego odsłaniania ukrytej rzeczywistości. Frost natychmiast to podchwycił i w wywiadzie udzielonym „The Wire” mówił: „Zrozumiałem że i ja, i Richard pracowaliśmy z podobną ideą. Chodziło nie o stworzenie czegoś z niczego, ale odsłonienie wrodzonej prawdy czegoś już istniejącego”.
Choć A U R O R A wykiełkowała z tej samej idei, jest równocześnie bardziej abstrakcyjna i fizyczna niż praca Mosse’a. Abstrakcyjna, bo na płycie Frosta nie stykamy się z przemocą i śladami wojny, martwymi ciałami i partyzantami prężącymi się do kamery. Fizyczna, bo Frost nie estetyzuje ani przemocy, ani miejsca. Wytwarzane przez niego dźwięki są brudne, chropowate, pordzewiałe, a przy tym obecne tu i teraz, nie da się od nich odwrócić, można się tylko dać im zdmuchnąć, szczególnie gdy jego kompozycje zmieniają się w dziki żywioł. Tak dzieje się choćby w Secant, w którym militarny rytm zostaje zalany falą neonowego hałasu, albo w Diphenyl Oxalate, nazwanym po substancji używanej w światłach chemicznych. Nawet jeśli chcielibyście to przyciszyć, coś w waszej głowie powie wam „nie”.
Ta bliskość i intensywność dźwięku to w dużej mierze efekt Gomy, kongijskiego miasta położonego nad jeziorem Kiwu, w której Frost zaczął nagrywać A U R O R Ę. W „The Wire” opisywał wszędobylski hałas atakujący z tanich chińskich głośników i olbrzymich wież stereo podłączonych pod generatory z silnikami diesla, „kurewsko głośnych!” – jak mówił w „The Fader. „Gdy puszcza się tam muzykę, to żeby zagłuszyć generator, należy podkręcić głośność do punktu maksymalnego nasycenia i przesteru. Nie chodzi o to, że Kongijczycy lubią słuchać przesterowanej muzyki. […] To jest poza modą czy jakimiś uwarunkowaniami kulturowymi. Tak po prostu jest”. Tak samo jest z A U R O R Ą, przester, hałas są tutaj czymś wrodzonym, nie ma „czystej” wersji, nawet nie można jej sobie wyobrazić. Muzyka jest intensywna, brudna, żywa, bywa ekstatyczna i świetlista. Jest dokładnie taka, jaka miała być, przede wszystkim dlatego, że Frost jest mistrzem w przekładaniu idei na język dźwięków, a także nieustraszonym kompozytorem, który nie obawia się poprosić swoich współpracowników o wyjście poza własną strefę bezpieczeństwa.
Nie mam wątpliwości, że A U R O R A będzie właśnie TYM albumem, który zostanie dla mnie wizytówką 2014 roku.