Kraj

Stawiszyński: Najlepszy biznes na świecie

Czy homeopatia działa? Jako model biznesowy sprawdza się świetnie.

W zeszłym tygodniu internet zelektryzowała wieść, że na Śląskim Uniwersytecie Medycznym będzie można – w ramach studiów podyplomowych – uzyskać tytuł homeopaty. Na liczne protesty środowiska medycznego, w tym Naczelnej Izby Lekarskiej i jej prezesa Macieja Hamankiewicza, znanego przeciwnika rozmaitych alternatywnych metod leczenia, odpowiedział spokojnie i rzeczowo rektor ŚUMu, prof. dr hab. n. med. Przemysław Jałowiecki, zwracając uwagę, że „umocowanie środków homeopatycznych w sferze prawnej jest bezdyskusyjne”, a „obowiązujące przepisy prawa jednoznacznie dookreślają status tego rodzaju środków, włączając je do produktów leczniczych podlegających – jak inne leki – ordynowaniu z tzw. przepisu lekarza”.

Trudno odmówić mu racji, bo faktycznie wszystko – na to wygląda – odbywa się tutaj jak najbardziej lege artis. Oczywiście, jest to dość osobliwa okoliczność, że rektor państwowej wyższej szkoły medycznej, nie żadnej prywatnej akademii kształcącej kręgarzy albo specjalistów od bioenergoterapii, decyduje się na karkołomny krok powołania studiów podyplomowych w dziedzinie, która jest po prostu pseudonauką i nie ma co do tego dziś najmniejszych wątpliwości. Równie osobliwe jest jednak, że produkty wytworzone wedle prawideł owej pseudonaukowej sztuki rejestrowane są w Polsce jako pełnoprawne leki. No, może nie do końca pełnoprawne. Producenci wszystkich innych substancji leczniczych bowiem – żeby ich produkt trafił legalnie do aptek – muszą najpierw przedstawić szczegółową i bogatą dokumentację badań, które jednoznacznie potwierdzą bezpieczeństwo i skuteczność rejestrowanego produktu. Wymóg ten, nie wiedzieć czemu, nie dotyczy jedynie „leków” homeopatycznych. Polskie prawo farmaceutyczne, oparte zresztą na unijnych dyrektywach (podobna sytuacja występuje w całej UE), jest w tym przypadku zastanawiająco selektywne. Wypada zapytać – dlaczego? Ano dlatego, że gdyby taki wymóg wobec specyfików homeopatycznych zastosowano, żaden nigdy nie znalazłby się na aptecznych półkach. Nie istnieją bowiem badania potwierdzające skuteczność homeopatii.

O co zatem chodzi? Nikt oczywiście nie wie, ale całkiem prawdopodobne wydaje się przypuszczenie, że o pieniądze. Obroty firm produkujących środki homeopatyczne to ostatecznie setki milionów euro. Trudno zaś wyobrazić sobie lepszy biznes, niż sprzedawanie niczego za tak zawrotne sumy. Pamiętacie bajkę Jana Brzechwy o Lisie Witalisie?

Lis Witalis wpadł kiedyś na znakomity pomysł, żeby podczas wyjątkowo srogiej zimy sprzedawać w lesie bułeczki… ze śniegu. Mniej więcej to samo robią koncerny homeopatyczne.

Kiedy na przełomie XVIII i XIX wieku niemiecki lekarz Samuel Hahnemann – rozczarowany nieskutecznością, a wręcz toksycznością ówczesnej medycyny – opracował swój własny system leczenia, oparty na zasadzie „podobne leczyć podobnym”, traktowano homeopatię bardzo poważnie. Opowieści Hahnemanna o „sile życiowej”, albo „potencji” zawartej w homeopatycznych medykamentach, nie brzmiały jakoś szczególnie egzotycznie, zwłaszcza na tle popularnych wówczas koncepcji „eteru”, albo „magnetyzmu zwierzęcego”. Co więcej, ordynowane przez Hahemanna terapie przynosiły faktyczne rezultaty. Lecząc chorych na cholerę, miał znacznie lepsze wskaźniki przeżywalności, niż przedstawiciele oficjalnej medycyny. Rzecz w tym, że te imponujące osiągi – po dziś dzień przytaczane przez zwolenników homeopatii jako niezbite dowody na jej skuteczność – wzięły się z tak zwanych okoliczności towarzyszących. Zamiast podawać chorym rtęć, albo upuszczać im krew, jak to mieli w zwyczaju ówcześni medycy, Hahnemann zalecał swoim pacjentom picie dużych ilości wody, dbanie o higienę i spokój. Piszą o tym szczegółowo Simon Singh i Edzard Ernst w znakomitej książce Trick or treatment?, będącej skrupulatnym przeglądem wszystkich dostępnych badań na temat akupunktury, kręgarstwa, homeopatii i ziołolecznictwa.

Homeopatia wypada w tym zestawieniu zdecydowanie najsłabiej. I to wcale nie dlatego, że fundamentalne zasady, na których jest oparta, przeczą wszystkiemu, co mówi współczesna fizyka i biochemia. Wypracowując zasadę ogromnych rozcieńczeń – specyfik homeopatyczny powstaje przez rozcieńczanie substancji, która w normalnej dawce wywołuje objawy choroby, którą specyfik ma leczyć (to praktyczne zastosowanie reguły „podobne leczyć podobnym”) – Hahnemann nie zdawał sobie sprawy, że od pewnego momentu w rozcieńczanym roztworze nie ma już żadnej molekuły pierwotnie rozcieńczanej substancji. Ostatecznie liczba Avogadra to termin użyty po raz pierwszy dopiero w 1909 roku. Twórca homepatii zmarł 66 lat wcześniej. Także procedura „potencjonowania” – czyli rytmicznego potrząsania rozcieńczanym specyfikiem – mająca rzekomo wzmacniać „potencjał” leku, „energię” rozcieńczanej substancji, nie ma w świetle dzisiejszej wiedzy absolutnie żadnego sensu. Potrząsając kawą nie dodajemy jej żadnej mocy, potrząsając homeopatycznym specyfikiem nie sprawimy, że stanie się czymś więcej poza wodą, cukrem, albo roztworem alkoholu. Nic nie wskazuje również na to, że zasada „podobne leczyć podobnym” obowiązuje w odniesieniu do ludzkiego organizmu. Hahnemann wpadł ponoć na ten pomysł zażywając omyłkowo chininę. Zorientował się wówczas, że większa jej dawka wywołuje objawy, na które mniejsza dawka działa leczniczo. Znowu jednak – nie wiedział wtedy jeszcze, że mechanizm leczniczego działania działania chininy w przypadkach malarii jest zupełnie inny. Przykłady tego rodzaju można by mnożyć, nie w tym jednak rzecz, że homeopatia oparta jest na nieporozumieniach i pseudonaukowej, a raczej prenaukowej mitologii.

Najbardziej dotkliwym chyba ciosem zadanym homeopatii  była opublikowana w 2005 roku na łamach „The Lancet” metaanaliza przeprowadzona przez Aijinga Shanga. Wyniki – powstałe na podstawie analizy wszystkich dostępnych, najlepszych pod względem metodologicznym badań skuteczności specyfików homeopatycznych – nie pozostawiały wątpliwości. Homeopatia równa się w najlepszym razie placebo. Podobne wyniki powtarzają się za każdym razem, kiedy próbuje się zbadać efektywność homeopatii stosując złotą regułę badań empirycznych, to znaczy losowo dobraną grupę pacjentów oraz podwójną ślepą próbę. Do takich samych wniosków doszedł tydzień temu australijski, a cztery lata temu brytyjski rząd.

Jak to więc możliwe, że mimo tego homeopatia wciąż cieszy się taką popularnością, a koncerny farmaceutyczne prowadzą lobbing tak skuteczny, że unijne prawo farmaceutyczne pozostaje ślepe na ewidentne dowody jej nieskuteczności?

Abstrahując od możliwych polityczno-biznesowo-lobbingowych scenariuszy, popularność homeopatii może brać się zupełnie skądinąd. Amerykański fizyk i historyk medycy Jay W. Shelton, autor książki Homeopathy. How it really works?, dowodzi, że homeopatia to w istocie udoskonalone placebo. Prawie idealna – do ideału brakuje jej tylko jakiegokolwiek, poza czysto psychologicznym, oddziaływania – odpowiedź na skrajne uprzedmiotowienie pacjenta i zaawansowaną technicyzację medycyny zachodniej. Postęp technologiczny, rozwój specjalizacji, coraz większa wiedza o podłożu i mechanizmach powstawania chorób, a jednocześnie bezradność wobec całej masy śmiertelnych i chronicznych schorzeń, doprowadziły do sytuacji, w której dawno już zapomniano o humanistycznych korzeniach medycyny, o tym, że powinna być ona przede wszystkim nauką o chorującym człowieku, a nie o chorujących narządach. Homeopata, w przeciwieństwie do lekarza obsługującego w przychodni kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt osób dziennie (kilkaset zaś w szpitalu), nawiązuje ze swoim pacjentem głęboko podmiotową relację. Interesuje się nim jako całością, a nie kompozycją organów, z których każdy podlega auspicjom innego specjalisty. Poświęca mu czas i uwagę. Dobiera „lek” zindywidualizowany, dopasowany wyłącznie do tego właśnie, jednego, niepowtarzalnego człowieka. Nie zasypuje stosem niezrozumiałych terminów. Nie sprowadza człowieka do zestawu objawów. Słucha.

Wydaje się, że to bardzo proste, a jednak proste, jak widać, nie jest. Tym większa szkoda, że zamiast uczyć młodych lekarzy kontaktu z pacjentem, zamiast organizować dla nich zajęcia (ale takie z prawdziwego zdarzenia, nie krótkie kursy, które trzeba odbębnić) z psychologii, literatury, filozofii czy etyki, Śląski Uniwersytet Medyczny oferuje im studia podyplomowe z regularnej hochsztaplerki.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Stawiszyński
Tomasz Stawiszyński
Eseista, publicysta
Absolwent Instytutu Filozofii UW, eseista, publicysta. W latach 2006–2010 prowadził w TVP Kultura „Studio Alternatywne” i współprowadził „Czytelnię”. Był m.in. redaktorem działu kultura w „Dzienniku”, szefem działu krajowego i działu publicystyki w „Newsweeku" oraz członkiem redakcji Kwartalnika „Przekrój”. W latach 2013-2015 członek redakcji KrytykaPolityczna.pl. Autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii” (2013) oraz oraz „Co robić przed końcem świata” (2021). Obecnie na antenie Radia TOK FM prowadzi audycje „Godzina Filozofów”, „Kwadrans Filozofa” i – razem z Cvetą Dimitrovą – „Nasze wewnętrzne konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd”. Z jego tekstami i audycjami można zapoznać się na stronie internetowej stawiszynski.org
Zamknij