„Wielkie głowy przekazywały mi kiedyś, że czas przemówienia nie jest ujmom, mniejszom ani większom, bo dobra wypowiedź z tak zwanej głowy nie powinna być za długa”.
Trzy przyjaciółki z podstawówki spotykają się po latach w Sztokholmie. Joanna jest znudzoną żoną polskiego dyplomaty, który łączy w sobie cechy zastraszonego urzędnika i opętanego żądzą władzy karierowicza. Na przekór źle ukrywanej ksenofobii swojego otoczenia Joanna coraz częściej odwiedza imigranckie przedmieścia. Zofia to uciekająca przed sobą samą emigrantka, której niemal udało się zostać Szwedką. Sabina jest konserwatywną i przekonaną o wyższości swoich racji dziennikarką katolickiego pisma.
Nowa powieść Katarzyny Tubylewicz opowiada o trudnej, kobiecej przyjaźni i ludzkich grach o władzę.
***
– Pan raczy żartować – zdenerwowała się kobieta. – Ja tu przecież mieszkam. Tutaj! W ambasadzie. Gdybym chciała zorganizować zamach terrorystyczny, nie ustawiałabym się w kolejce do pana!
Na dźwięk międzynarodowo brzmiącego słowa „terrorystyczny” tłumek gości zafalował i cicho westchnął.
– Naprawdę nie wiem, co zrobić w tej sytuacji. – Igor tracił grunt pod nogami, a kobieta to wyczuła, bo dodatkowo podniosła głos.
– Złożę na pana skargę do szefostwa! Nie pozwolę, żeby mnie tak poniżano! To jakaś chora sytuacja! Chory kraj. Tak, pochodzimy z chorego kraju, żeby pan wiedział – powiedziała z naciskiem.
W tym momencie za jej plecami wyrosła Joanna Władza i Igor Zaporajski poczuł, jak odpływa mu krew z twarzy, a serce o mały włos nie katapultuje, łamiąc przy tym wszystkie żebra. Ze wszystkich sił starał się zapomnieć scenę, którą zobaczył parę dni temu przy wyjściu z metra Slussen, ale im bardziej próbował, tym bardziej nie mógł.
– Pani Sabina Pokojska jest naszym gościem specjalnym. Bardzo przepraszam, że zapomniałam to państwu przekazać – powiedziała żona Władzy, uśmiechając się przepisowo i kiwając uprzejmie głową do pozostałych gości. Następnie poprosiła ich o wybaczenie za powstałe zamieszanie, chwyciła gościa specjalnego za łokieć i pociągnęła za sobą na salony.
– Czyś ty oszalała, Joanna, nie szarp mnie tak! – syknęła Sabina. – Gdzieś ty się w ogóle podziewała? Czekałam na ciebie w pokoju godzinę. Nie odpowiadasz na moje esemesy.
Joanna nie zwracała na nią uwagi. Kiedy wspięły się na piętro, ominęły szerokim łukiem kolejną kolejkę do komitetu powitalnego, co zauważył i skwitował oburzoną miną łysy szef Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji, a następnie weszły do salonu. Nieliczni goście stali w małych grupkach pod ścianami. Pan Józef z wyczesanym wąsem i lśniącym od potu czołem krążył z tacą wypełnioną kieliszkami z winem musującym. Ciągnął się za nim zaskakująco przyjemny zapach wody kolońskiej.
Joanna była wściekła na Sabinę za jej wczorajsze zachowanie i alians z Krzysztofem, więc dokonawszy szybkiej oceny sytuacji, zostawiła ją pod opieką pani Jałowińskiej i jej koleżanki z Polonijnego Koła Przyjaciół Papieża, a sama poszła na balkon. Musiała zapalić. Do przybycia Bromczyka zostało jeszcze pół godziny. Czuła się podle, coraz głębiej wpadała w przygodę z Karimem, jakby naprawdę miała nadzieję, że przekształci się ona w coś więcej niż przelotny romans. Jednocześnie coraz gorzej znosiła towarzystwo Krzysztofa – mąż był kimś obcym, nie rozumiała jego zachowań, dążeń, budził jej politowanie, czasem przerażał. Do tego wszystkiego była zmęczona Sabiną i robiło jej się niedobrze na myśl o wyczekiwanym przez wszystkich wiceministrze Bromczyku. Zaciągnęła się dymem i zapatrzyła w bezchmurne niebo. Zamyślona zapomniała, gdzie jest, więc podskoczyła z przerażenia, kiedy poczuła na szyi dziwne ciepło. Odwróciła się. Tuż za nią stał uśmiechnięty Kożuchowski. Ponownie wydmuchał dym z papierosa, tym razem prosto w jej dekolt.
– To czekają nas dziś wielkie chwile – zagaił.
– Myślałam, że pakuje pan walizki – odburknęła.
Zarechotał.
– Żona z dziećmi już w Polsce, ale ja dostałem wczoraj pismo z centrali, że muszę zostać w Sztokholmie dodatkowe trzy miesiące. Wyobraża sobie pani coś takiego?! Dobrze, że jeszcze nie spakowałem garniturów. Tak to już jest, służba nie drużba. Pięknie pani dziś wygląda – dodał.
– Dziękuję. To ja już wrócę do gości – powiedziała.
– Ależ nie ma pośpiechu – Kożuchowski złapał ją za łokieć. – Mamy jeszcze trochę czasu. Tak sobie pomyślałem, że pani lubi mężczyzn, a ja lubię kobiety, więc może moglibyśmy… – Przyciągnął ją mocniej do siebie.
– Pan chyba zwariował!
Spróbowała mu się wyrwać, ale nie puszczał jej ręki. Przysunął twarz do jej twarzy. Blisko. Tak blisko, że wyraźnie widziała powiększone pory na jego nosie i żółtawe białka oczu. Miał kwaśny oddech. Odwróciła głowę, ale ponieważ na balkonie byli ludzie z innych placówek dyplomatycznych, nie chciała zwracać na siebie uwagi i posłusznie stała w miejscu.
– Nie tak prędko, nie tak prędko… – Duża kropla śliny Kożuchowskiego trafiła ją prosto w skroń, niewielki punkt na skórze palił, pospiesznie wytarła go wierzchem wolnej dłoni, nie pomogło.
Zauważył to i złośliwie zarechotał. Potem zgasił lewą ręką peta o balustradę i rzucił go na trawnik pod ambasadą, a prawą przesunął z łokcia na jej dłoń, którą wykręcił, jak do wróżenia. Chwilę patrzył na wilgotną, poczerwieniałą skórę. Przesunął kciukiem wzdłuż rwącej się linii powodzenia życiowego.
– Umiem milczeć, ale swoje wiem – szepnął – a takie rzeczy mają cenę. Ten mały ma na imię Karim, prawda?
Zrobiła krok do tyłu. Kożuchowski niespodziewanie zwolnił uścisk, przez co straciła równowagę i musiała oprzeć się plecami o barierkę. Potem jakby nigdy nic odwrócił się do niej tyłem i zaczął z kimś rozmawiać.
Na miękkich nogach weszła do salonu. Była nurkiem, przed którego maską przesuwał się w zwolnionym tempie film z podwodnej rzeczywistości. Gdzieś z oddali docierał głos Sabiny:
– Z góry uprzedzam, że nie jestem rasistką. – Joanna sprawdziła kątem oka, jej warszawska przyjaciółka rozmawiała z nową pracowniczką konsulatu. – Ale pewnych kultur mieszać ze sobą nie należy.
– Zgadzam się z panią w pełni – przytaknęła jej rozmówczyni. – Na co komu takie, za przeproszeniem, mieszanie?
Przykładowo jak ja, polska katoliczka, miałabym się porozumieć z za przeproszeniem muzułmaninem lub co gorsza, z ateistą?
No jak? Nieprawdaż? Powiem pani, że mieszkam w Sztokholmie w takiej okolicy, że aż się boję wieczorami wyjść z mieszkania. Wszędzie pełno tych ciemnych, nie wiadomo, skąd ich tam tylu. No murzynowo po prostu, w murzynowie przyszło mi żyć, ale to tak między nami.
Joanna przystanęła, otworzyła usta, a potem wzruszyła ramionami i powlokła się w stronę pana Józefa. Musiała się napić wina. Po drodze usłyszała jeszcze fragment wypowiedzi attaché wojskowego, który wraz z całym komitetem powitalnym przesunął się do salonu i teraz zabawiał wszystkich elokwencją.
– Ja przepraszam bardzo, że będę do państwa mówił trochę ekshibicjonistycznie – tokował – ale z mego doświadczenia wynika, że…
Joanna przyspieszyła kroku. Wina dajcie. Kiedy już ściskała w ręku kieliszek, a przez głowę przelatywały jej porwane, sprzeczne ze sobą myśli, do salonu wpadła pani Róża. Cała w rumieńcach podbiegła prosto do Joanny, wyginając na boki nienawykłe do obcasów stopy.
– Iiiidzieee! Minister Bromczyk przyjeeechał! – szepnęła teatralnie.
Zebrani w salonie Polacy wstrzymali oddech, a goście zagraniczni też wyczuli, że dzieje się coś niezwykłego, bo zamarli z kieliszkami wyciągniętymi przed siebie, jak do toastu. Przez moment salon ambasady przypominał gabinet figur woskowych, jednak parę chwil później do salonu wkroczył nie wiceminister, ale przystojny, nikomu nieznany mężczyzna w średnim wieku, na oko Szwed albo Norweg, z kobietą o interesującej twarzy i szczupłych ramionach. Na jej widok Joanna Władza otworzyła szeroko oczy, a Sabina Pokojska wydała radosne ni to piśnięcie, ni to okrzyk i jako pierwsza pobiegła się przywitać.
– Zośka! To ty?! Zosia! Co tu robisz?! Co za spotkanie! Czy ty mnie w ogóle poznajesz? – wrzeszczała, skupiając na sobie zainteresowanie spragnionej emocji sali.
– Zosia! A ty tu skąd?! Nic nie rozumiem! Co za niespodzianka! – wtórowała jej Joanna Władza.
Trzy nagle odnalezione przyjaciółki z dzieciństwa i jeden mąż, do którego podbiegł przejęty prasowiec ambasady, tak skutecznie barykadowali sobą przejście, że gdyby nie błyskawiczna interwencja kierownika administracyjnego, nie wiadomo, jak by się to skończyło. Najpewniej doszłoby do dyplomatycznej wpadki.
– Proszę państwa, pani ambasadorowo, ja bardzo proszę wszystkich państwa na bok. Na boczek – powiedział zdecydowanym tonem Zenon Śliwka. – Miiiniiister idzie!
Zdążył w ostatniej chwili. Ledwo co spóźnieni goście wraz z Sabiną, Joanną i sekretarzem prasowym przesunęli się w kąt salonu, a już do środka wkraczał Bromczyk z uwijającym się wokół niego Krzysztofem Władzą, któremu od całodziennego nadskakiwania tymczasowo zmieniła się sylwetka. Głowa chargé d’affaires była teraz wysunięta do przodu jak u dziobiącej piasek kury, a kolana lekko przygięte.
„Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszyć przełożonego” – stojący w kącie Kożuchowski z upodobaniem powtórzył w myśli nie tak dawno temu wyszukane zarządzenie cara Rosji Piotra I z roku 1708.
Lubił cytaty. W wolnych chwilach przeczesywał internet w poszukiwaniu wyrazistych kawałków, które sobie potem zapisywał w oprawionym w skórę notatniku. Akurat to zdanie wydało mu się szczególnie aktualne, więc nauczył się go na pamięć. Zadowolony poszukał wzrokiem Joanny Władzy i niespiesznie oblizał dolną wargę.
Wiceminister Bromczyk był postawnym, barczystym mężczyzną o okrągłej twarzy, szerokiej szyi i włosach przyciętych na modłę szlachecką. Nosił się elegancko, chodził w szytych na zamówienie garniturach, a jego kolorystycznie niebanalne krawaty były wręcz legendarne. Nie miał jeszcze czterdziestki, mimo to nawykł do patrzenia na świat z pozycji doświadczonego starca i zwyczajem osób inteligentnych, ale ciut ograniczonych, uważał, że o życiu i ludziach wie już wszystko. Często sprawiał wrażenie osoby znudzonej. W epoce komunizmu był niepełnoletni, więc nie ciągnęły się za nim podejrzenia o agenturalną przeszłość, co stanowiło polityczny atut. Był czysty jak łza, a dodatkowo jego wizerunek publiczny polepszała osoba rodzonego brata, który był hołubionym przez media księdzem. Polityką parał się Bromczyk od piątego roku studiów. Już kiedy miał dwadzieścia osiem lat, pędząca jak shinkansen kariera cisnęła go na stanowisko wiceministra sportu, po to by dalej pruć w podobnym tempie, robiąc pauzy jedynie wówczas, gdy Bromczyk nie należał do partii trzymającej władzę, czego zresztą starał się unikać. Obycie miał, i to spore, ale niezbyt międzynarodowe, jednak od czego jest ministerstwo i sprawni urzędnicy, jeśli nie od działania na rzecz krycia braków ministrów i ich zastępców?
Z miny Bromczyka trudno było wyczytać, czy jest zadowolony z przebiegu wizyty w Sztokholmie i czy kadra ambasady stanęła na wysokości zadania, a szwedzcy partnerzy okazali wystarczające zainteresowanie. Trzymał się prosto, jak wojskowy, mocno spinał mięśnie szczęk i pośladków,
automatycznie wzbudzał respekt. Nikt nie wiedział, że wiceminister napina się z powodu notorycznie prześladującego go problemu z gazami. Na wyjazdach jadał zbyt dużo i zbyt tłusto, a to nie służy kiszkom, nawet tym ministerialnym.
Podniecona nieoczekiwanym spotkaniem Sabina szeptała coś raz do Zośki, raz do Joanny. Zachowywała się jak na akademii w podstawówce. Była tak absorbująca, że Krzysztof musiał rzucić kilka wściekłych spojrzeń w stronę żony, a potem dla uzupełnienia syknąć, zanim Joanna przypomniała sobie, że powinna teraz stanąć u jego boku. Pospiesznie przepchała się na środek salonu i dygnęła przed wiceministrem. Było w nim coś zawracającego w wiek dziewiętnasty. Następnie przycupnęła obok męża, który dwukrotnie odchrząknął i wygłosił krótkie, acz uroczyste przemówienie zakończone toastem powitalnym.
Po Krzysztofie wystąpił Bromczyk. Miał ładny, niski głos, ale mówił cicho, niemal szeptał, więc usłyszeli go nieliczni. Uśmiechnięty od ucha do ucha Krzysztof Władza, który kiwał przytakująco głową, jak japoński kotek, po raz kolejny tego dnia przeklął w duchu Śliwkę. Cholerny administracyjny znowu zapomniał o zamontowaniu mikrofonu. Minister wyszemrał coś o sukcesach polsko-szwedzkiej współpracy i zawiesił głos, by zaczerpnąć powietrza, jednak zostało to opacznie zrozumiane i w samym środku jego wypowiedzi rozległy się gromkie brawa. Trzeba przyznać, że Bromczyk, jak rasowy dyplomata, dopasował się do sytuacji. Podniósł kieliszek, uśmiechnął się dolną połową twarzy i pijąc podróbkę szampana, pomodlił się w duchu, żeby dodatkowe bąbelki nie pogorszyły stanu jelit. Kiedy odstawił szkło na tacę pana Józefa, goście, jak wyrwani z letargu, zaczęli rozglądać się na boki w poszukiwaniu drogi ewakuacji lub partnerów do rozmowy, a kiedy na stoły wjechały białe i czerwone wina, sałatka z majonezem oraz łosoś, z ulgą rzucili się w ich stronę. Jedzenie i picie stanowiły skuteczne lekarstwo na sztywność oficjalnego spotkania.
– Wielkie głowy przekazywały mi kiedyś, że czas przemówienia nie jest ujmom, mniejszom ani większom, bo dobra wypowiedź z tak zwanej głowy nie powinna być za długa – wyjaśniał komuś w kolejce po sałatkę kierownik Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji.
Fragment książki Katarzyny Tubylewicz Rówieśniczki, która pod koniec kwietnia ukaże się nakładem Wydawnictwa W.A.B.
Katarzyna Tubylewicz – pisarka, publicystka i tłumaczka, od trzynastu lat mieszka w Szwecji; w latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Strona internetowa autorki: www.katarzynatubylewicz.pl