Czy koncert Zbigniewa Wodeckiego z grupą Mitch&Mitch na tegorocznym OFF-ie to zwiastun nowego trendu i rzeczywiście dojdzie do rehabilitacji pomijanej części polskiej muzyki popularnej?
Co napisać o festiwalu, którego jestem trufanem i na którym podobał mi się niemal każdy oglądany koncert? Co zrobić, żeby nie wyszło jednostajne morze zachwytów, wywołujące nudę i podejrzliwość czytelników? Jako że od festu upłynęła już chwila, a generalny komunikat „było super, choć lineup niepozorny” poszedł w świat, na kilka rzeczy można spojrzeć w szerszym kontekście. Oto mój osobisty alfabet tegorocznego OFF Festivalu:
A: AlunaGeorge.
Pierwszego dnia głównej części imprezy, kiedy większość osób słuchała, jak Billy Corgan profanuje swoją przeszłość oraz Space Odditty, na scenie Trójki duet z Londynu dawał rewelacyjny koncert. Punktem odniesienia był siłą rzeczy tegoroczny koncert Disclosure na Open’erze i trzeba powiedzieć, że Aluna i George wypadli lepiej od braci Lawrence, którym w Gdyni zajęło dobre pół godziny, zanim się porządnie rozkręcili. Tutaj było świetnie od otwierajacego Just a Touch po końcowe Your Drums, Your Love. Kapitalnie, znacznie dynamiczniej niż na płycie zabrzmiało Attracting Flies, które w TEJ wersji chciałbym słyszeć jesienią we wszystkich mniej lub bardziej modnych klubach. Przede wszystkim jednak wygrali korespondencyjny pojedynek z Disclosure na wersje White Noise ‒ fizyczna obecność Aluny na scenie pozwoliła im wycisnąć z hitu znacznie więcej niż braciom Lawrence.
B: Buke & Gase
Dla mnie jedno z głównych odkryć tegorocznego festiwalu. Ktoś powie: co to za odkrycie, kiedy zespół jest z Nowego Jorku i ma za sobą dwie płyty i dwie epki. Być może, ale zdecydowana większość osób, która trafiła na ten koncert, przyszła zwabiona albo intrygującym opisem w festiwalowej książeczce, albo brzmieniem próby. I nikt nie pożałował. Buke & Gase grają tak, jak gdyby Ting Tings wychowali się na post-punku. Duet, dwa instrumenty + stopa – tyle że instrumenty post-punkowo przerobione (buke to rodzaj zmodyfikowanego ukulele, a gase – gitarowo-basowa hybryda), a kompozycje mają w sobie post-punkowy feeling. To, że coverowali Blue Monday, ma bardzo dużo sensu. Ale najbardziej ucieszyłem się, kiedy będąc niedawno przejazdem w Warszawie, usłyszałem, że odpowiednie kluby już grają ich tegoroczną płytę General Dome.
Babadag
Rodzima supergrupa firmowana przez Olę Bilińską zagrała subtelny, intymny koncert, który niestety regularnie był zagłuszany przez próby formacji Ampacity. Było w tym coś żenującego – w Babadag gra Maciej Cieślak, którego koncert pod szyldem Cieślak i Księżniczki spotkał parę lat temu podobny los. Może tego typu „ciche” projekty warto przenieść na poprzedzający właściwy festiwal dzień klubowy.
Bisz/BOK Band
Rewelacja. Nie czuję się na tyle kompetentny, by jakoś szeroko pisać o tym występie, ale Bisz i BOK Band w trudnych warunkach (upał, wczesna pora, słońce prosto na scenę) byli w stanie rozkręcić świetną imprezę. Zrobili to, mieszając świetne podkłady, żywe instrumenty i niebanalne teksty. Miejski hip-hop dla nerdów? Hipsterów? Inteligentów? Klasy średniej? Wszystko jedno ‒ Zawleczki, nakrętki, kapsle na głównej scenie to jeden z najwspanialszych momentów całego festiwalu.
Bohren & den Club of Gore
W sobotę przed koncertem GYBE! można było się rozluźnić i odpłynąć w inne światy z niemieckimi gwiazdami doomjazzu. Część ludzi stała, część siedziała, część leżała w małym eksperymentalnym namiocie, niektórzy leżeli na zewnątrz. Niesamowity, klimatyczny koncert, podczas którego scena była spowita gęstą, mglistą ciemnością. Jeden z takich koncertów, na którym nie wiesz za bardzo, co się dzieje, bo zupełnie odpływasz.
C: Ceny
W tym roku przedziwne rzeczy działy się z cenami jedzenia wege – stały się one częścią jakiegoś autnomicznego rynku, który reagował z dnia na dzień na wzrost popytu (wywołany niedrożnością drugiej strefy z jedzeniem, zob. Gastronomia). Zastanawiające było również to, że na OFF-ie standardowy hipsterski napój (Fritz cokolwiek, Wostok etc.) kosztował 5 zł, czyli mniej więcej połowę tego, co w dowolnym klubie „polskiego miasta wojewódzkiego”. Jednak naprawdę niepokoi to, co można było ukradkiem usłyszeć, jeśli stało się odrobiną dłużej przy stoiskach z piwami itd. Wygląda na to, że w obliczu niedostosowania wielkości strefy gastro do liczby ludzi miały tam miejsce różne nieprzyjemne praktyki w stosunku do pracowników, typu: „konkursy” na to, kto obsłuży najwięcej klientów poza wyznaczoną zmianą, żonglowanie 8-godzinną zmianą i przerzucanie z jednych stanowisk na inne. Skoro OFF ma być coraz bardziej przyjazny dla przyrody, to może będzie taki również dla osób pracujących na festiwalu?
D: Deerhunter
Przy okazji poprzedniej trasy miałem szczęście zobaczyć ich na koncercie niemal doskonałym – grali wtedy perfekcyjnie ustawiony set, przechodząc płynnie między poszczególnymi kawałkami. Od tego czasu wiele się jednak zmieniło – nie ma w zespole basisty Josha Fauvera, a nową płytę, Monomania , można potraktować jako próbę dekonstrukcji amerykańskiej folkowo-rockowej tradycji. Bradford Cox na koncertach zaczął pełnić rolę konferansjera, na którą w poprzedniej formule po prostu nie było miejsca. Tym razem jego komentarze wręcz zdominowały pierwszą część występu: płynnie wszedł w rolę muzyka głoszącego równościowe hasła oraz odnoszącego się do polskiej kultury. Dopiero w brawurowo wykonanym pod koniec setu back to the middle odsłonił swoją kreację, zdejmując na chwilę perukę. Był to jeden z kulminacyjnych momentów drugiej, znakomitej części występu, który po raz kolejny potwierdził, że to najważniejszy amerykański zespół swojej generacji.
F: Fucked Up
Od początku wiadomo było, kto zrobi największe pogo, zapewni najwięcej energii i zrobi najlepszą imprezę. Wszystko to przerabialiśmy 4 lata temu, niespodzianką było jednak to, jak dobrze tym razem Fucked Up byli nagłośnieni. Ich ostatnią płytę mam przesłuchaną na wszystkie strony, tak więc na koncercie całkiem zdarłem sobie gardło. Wzruszającym momentem była dedykacja dla Dezertera, Siekiery i Moskwy, najprzyjemniejszym – nowe kawałki, w których zespół podąża ścieżką David Comes to Life i dalej łączy tradycję hardcore’u i nieprzyzwoicie zaraźliwą melodyjność. Obok singli z David Comes to Life i klasycznego Police były najmocniejszym momentem koncertu (hm, w sumie to daje około połowy setlisty).
Mark Fell
Świetny set eksperta od elektronicznego, glitchowanego noise’u – oparty głównie na płytach Multistability oraz Manititschu set pokazał, że Fell jest mistrzem generowania różnego rodzaju elektronicznych hałasów, operujacych różnymi częstotliwościami, rytmami oraz barwami dźwięku. Fell atakował uszy na różne sposoby, przechodził od połamanych glitchy po droniaste plamy szumu, dzięki czemu trzy kwadranse z jego dźwiękami były po prostu pasjonujące.
Gówno
Podczas koncertu Gówna nie mogłem się powstrzymać od myśli, że w tym momencie to w Katowicach jest duch prawdziwego Jarocina. Dawno tego tak mocno nie czułem. Ulubiony lokalny produkt muzyczny wszystkich ogarniętych warszawskich hipsterów dał świetny występ, pokazując, w którą stronę powinien się dzisiaj rozwijać w Polsce punk i co jest sens krytykować ze sceny.
Gastronomia
W relacji z Open’era Kuba Bożek napisał, że jest tam najgorsze festiwalowe jedzenie. Cóż, ja uważam inaczej: od czasu przenosin OFF-a do Katowic niemal zawsze są z jedzeniem jakieś problemy: a to nie ma nic (NIC) wege, a to na połowie stanowisk z jedzeniem siądzie prąd, a to (tegoroczny przypadek) strefa zostanie tak zorganizowana, że będą się tworzyły absurdalnie długie kolejki. Hit polegał na tym, że jedna z częsci strefy gastro była zmonopolizowana przez wielkie stoisko, w którym trzeba było dwukrotnie stawać w kolejce: raz po paragonik, drugi raz po wydanie jedzenia. Przy czym w drugiej kolejce panował chaos spowodowany tym, że jedne posiłki można było dostać szybciej niż inne. Ale żeby nie przesadzać – dało się tym razem sprawnie zjeść coś dobrego.
GOAT
Tajemniczy, zamaskowani Szwedzi spod koła podbiegunowego dali jeden z najlepszych koncertów na festiwalu. Ich eklektyczna muzyka wymyka się prostym klasyfikacjom, przyjmijmy jednak dla uproszczenia, że grali mieszankę brzmień zakorzenionych w psychodelii lat 60. oraz współczesnych interpretacji rozmaitych nurtów muzyki world. Znaczna część utworów została wyraźnie rozciągnięta w stosunku do zeszłorocznego debiutu. Zabawa była rewelacyjna, był to też chyba najbardziej kolorowy występ tegorocznej edycji.
Godspeed You Black Emperor!
Headlajnerzy soboty dali piękny koncert, który jednak nie umywa się do tego, co miało miejsce 2 lata temu w Poznaniu. Ich trzeba po prostu usłyszeć w klubie, gdzie dźwięk rezonuje i otacza słuchaczy, a koncert może trwać i trzy godziny. Byli też moim zdaniem zbyt cicho ustawieni – zasługują na podobne nagłośnienie co My Bloody Valentine. Mimo to było jednak pięknie – świetnie zabrzmiał przede wszystkim epicki, niewydany utwór Behemoth. No i mieli zdecydowanie najlepsze wizuale na feście, z użyciem rzeczywistego projektora, którego dźwięk można było uslyszeć podczas kultowego Moya.
J: Japandroids
Ja ich uwielbiam, więc to, że byli podobno słabo nagłośnieni, wcale mi nie przeszkadzało, bo oddawałem się harcom w pierwszym rzędzie, gdzie odbywała się rewelacyjna zabawa. Tak, tak – to z tego koncertu pochodzi najwięcej kompromitujących zdjęć na fejsie. Set zgrabnie łączył fragmenty obu płyt Kanadyjczyków, choć mnie osobiście zabrakło nieco singli, które ukazały się pomiędzy nimi. Ale była energia, były wpisane w ich granie fałsze i pomyłki, było bardzo przyjemne, pozytywne pogo. Highlighty? Przewidywalne: Younger Us, Young Hearts Spark Fire, The House That Heaven Built.
K: Kubki
W tym roku wszystkie napoje wlewane były do designerskich kubków, alkohole do jednych, nie-alkohole do innych. To bardzo mądre rozwiązanie, które stanowi dobrą odpowiedź na festiwalowe absurdy związane z prawem regulującym sprzedaż alkoholu podczas imprez masowych. W tym wypadku zakaz dotyczący wnoszenia na teren imprezy zostaje przeniesiony z napoju na jego opakowanie – w efekcie przypomina to trochę picie piwa z butelki włożonej do papierowej torby.
KTL
Nie widziałem. Zdaje się, że to mój główny nietrafiony wybór tego roku. Poszedłem na Merchandise, którzy zagrali przyjemnie, ale podobno przegrałem życie.
L: Jens Lekman
Lekman został najmocniej pokrzywdzony przez autorów tegorocznje książeczki: z opisu można było wywnioskować, że jest tak smutny, że będzie jadł kamienie lub podcinał sobie żyły. Nic z tego, był słodko-gorzko-wesoły i dał znakomity występ przeplatany anegdotami wprowadzającymi poszczególne kawałki z Waiting for Kirsten na czele. I chociaż nie zagrał moich ulubionych kawałków, to był to jeden z najprzyjemniejszych koncertów tegorocznej edycji.
M: Metz
Najbardziej, obok Fucked Up, energetyczny występ imprezy. Na głównej scenie, w upale, dali z siebie wszystko. Amerykańska tradycja noise’u, hardcore’u, indie oraz college rocka (tego z lat 80.) zmartwychwstały, podały sobie na scenie ręce i zaczęły zapieprzać w tańcu albo pogo – co komu bardziej pasowało. Już się cieszę, że jesienią mają do nas wrócić na kilka klubowych koncertów.
N: Nagłośnienie
W tym roku zmieniono zupełnie akustykę w namiocie Trójki, skracajac go o ponad połowę. W efekcie WRESZCIE dało się go porządnie nagłośnić i akustyka przestała seryjnie kłaść koncerty na tej scenie (czego w przeszłości doświadczyli choćby Glasser i Twin Shadow). Tytuł najgorzej nagłośnionej sceny w tym roku dzierżyła Leśna, gdzie z dźwiękiem działy się rzeczy co najmniej zaskakujące. Może warto na przyszłość zastanowić się nad korektą kierunku ustawienia sceny, żeby łatwiej było na niej zapanować nad dźwiękiem.
P: The Pop Group
Różne bywały na OFF-ie występy legend punku i postpunku: od nieporozumień w składach od czapy (The Fall), poprzez smutne przykłady gieriatryczności (Iggy&The Stooges), smutne przeciętniactwo (Gang of Four), koncert, którego o dziwo dało się słuchac, lecz na który nie dało się patrzeć (PIL), aż po występy naprawdę wielkie (Wire, James Chance). Pop Group wypadli znakomicie, pokazując że wciąż mają werwę oraz tupet, by kapitalne kompozycje wykonywać na odpowiednim poziomie. Akurat na ich koncercie było świetne nagłośnienie, tak więc We Are All Prostitutes czy Thief of Fire zabrzmiały z odpowiednią mocą. Ale moim prywatnym hitem koncertu było rewelacyjnie zagrane Where There’s a Will, There’s Got to Be a Way ze wspólnego singla z 1980 roku z zespołem The Slits. Napędzany funkowym basem kawałek powinien zamiatać ludźmi na parkietach wszystkich indie klubów.
R: Artur Rojek
Muszę to głośno powiedzieć: nie podoba mi się tegoroczny zabieg pt. Artur Rojek poleca to, poleca tamto; poleca 8 koncertów, wspomina 8 koncertów i zaprasza do strefy gastronomicznej czy do namiotu Converse’a. Wolałbym, żeby OFF był marką samą w sobie, która nie potrzebuje nieustannego przypominania, kto jest jego twórcą.
Rebeka
Na ich przykładzie najlepiej widać/słychać było wpływ nagłośnienia. Na Open’erze grali w dużym namiocie, którego nagłośnienie umożliwiło oddanie wsyzstkich subtelności brzmienia zawartych w ich kawałkach. Na scenie leśnej OFF-a było inaczej, więc znacznie więcej było basów. Tym razem może zabrakło magii, ale i tak było dobrze.
S: SOLD OUT
W sobotę, chyba pierwszy raz w historii OFF-a, zabrakło biletów. Co zabawne, wyszły akurat w dniu z najmniej interesującym lineupem. Ale istotne było chyba to, że ludzie z reszty kraju chcieli przyjechać chociaż na jeden dzień – wyjeżdżali w piątek wieczorem i wpadali na sobotę. Tego dnia sytuacja trochę organizacyjnie przerosła Dolinę Trzech Stawów i rzeczywiście zapanowały wielkie kolejki do niemalże wszystkiego. Pierwszy raz miejsce okazało się nieco za małe na festiwal.
Shackleton
Świetny, połamany set na zakończenie pierwszego dnia w Dolinie Trzech Stawów. Brzmienie o dalekim post-industrialnym rodowodzie, tworzące wciągające rytmiczne struktury wyrastające z klasycznego techno oraz minimalu. Sposób łączenia poszczególnych fraz, zmiany rytmów, operowania samplami – palce lizać.
The Skull Defects feat. Daniel Higgs
W zeszłym roku „dzień zero” był fantastyczny, w tym wypadł znacznie słabiej. Na szczęście sytuację uratował koncert szwedzkiej kapeli wspieranej przez owianego legendą, pokrytego tatuażami weterana hardcore’u oraz post-hardcore’u. Higgs to jeden z tych wokalistów, którzy w zasadzie są performerami. Krzyczy całym ciałem, towarzysząca mu instrumenty zwykle też. Związany przez lata przede wszystkim z formacją Lungfish, znalazł wartościowych kompanów w Szwedach, którzy łączą różne tradycje czy też wątki post-hardcore’u. Szwedzi spooro kawałków grają bez basu, wykorzystując uzupełniające się barwy gitar. Do tego ich sekcja składa się z dwóch perkusistów, a znakomity Jean-Louis Huhta gra na odpowiednio spreparowanych kanistrach, wprowadzając post-industrialny element do ich brzmienia. Higgs, (który dał akustyczny koncert, podczas gdy zespół czekał na część zagubionego w locie sprzętu) wychodzi na scenę i krzyczy, rzuca się, miota, szaleje. Daniel Fagerström, którego gitara ma barwę przywodzącą na myśl raczej Orange Juice niż stonera (jak gitara Joahima Nordwalla), wykonuje natomiast różne tańce rodem z ejtisów. Brzmienie było potężne, a koncert bardzo intensywny. The Skull Defekts również grają już od wielu lat, będąc ważnymi postaciami szwedzkiej sceny muzyki eksperymentalnej. Warto głebiej wejść w ich dyskografię.
T: John Talabot
Hiszpan, który podbił w zeszłym roku świat płytą fIN, a swoim setem zeszłorocznego Taurona, zamykał w tym roku ostatni dzień na scenie leśnej. To był zresztą przemyślany pomysł – każdego z trzech dni o 1:30 występy na scenie leśnej zamykał elektroniczny liveact. Talabot od dłuższego czasu występuje i nagrywa razem z Miguelem Barrosem znanym jako Pional. Razem tworzą naprawdę świetny duet, zresztą, był to chyba najlepszy elektroniczny koncert tegorocznej edycji. Grali, bazując na fIN, i trzeba powiedzieć, że ten materiał na żywo sprawdza się znakomicie. Aż trudno wybrać najlepsze momenty z tego doskonałego zestawu, ale Destiny zabrzmiało naprawdę wspaniale.
V: My Bloody Valentine
Co tu dużo pisać – rewelacja! Nawet dla mnie, a ja bardzo, bardzo długo nie rozumiałem fenomenu Loveless. POTĘŻNE NAGŁOŚNIENIE stawianej przez Shieldsa i spółkę ściany dźwięku sprawiło, że można było rzeczywiście usłyszeć mnóstwo subtelności oraz niuansów. Przede wszystkim można było dobrze się wsłuchać w sekcję, która tworzyła szkielet tę ścianę podtrzymujący. Sekcja MBV jest niesłusznie niedoceniana, spychana na dalszy plan wobec gitarowych plam, a bez niej one się rozmywają i (przynajmniej dla mnie) prowadzą do nikąd. Ten koncert najlepiej pokazał, że właściwą głośnością dla słuchania utworów MBV jest ta, w której możemy wyraźnie podążać za sekcją. Zagrali set przekrojowy, sięgając po połowę Loveless, ale też sporo kawałków z pierwszej płyty oraz wczesnych epek, okraszając to trzema fragmentami z tegorocznej mbv. Wszyscy tańczyliśmy przy Soon, ja jednak najbardziej doznawałem przy rewelacyjnej wersji Thorn z EP You made me realise. Zdaje się, że niektórzy spodziewali się po tym koncercie doznań transcendentnych – nie wiem, czy mógł on to komukolwiek zapewnić, ale był to jeden z najlepszych koncertów, jakie dane mi było zobaczyć.
W: The Walkmen
Zyskałem poczucie, że są najbardziej przehajpowaną kapelą amerykańskiego niezalu. Szkoda.
Patrick Wolf
Przyjechał z koncertem akustycznym i chociaż doskonale bawił się z widownią (wspólne tańczenie na scenie) i uroczo grał swą teatralną osobowością, to jednak było słychać, że tylko niektóre z jego kompozycji są na tyle silne, by się w takich warunkach obronić.
Z: Zbigniew Wodecki
„Kochani, oto Micze, moje dzieci!” – rzucił cudownego suchara pan Zbigniew, pokazując, że doskonale wpisuje się w lekko surrealistyczny klimat całego występu. Mitch&Mitch (&Mitch&Mitch&…) wystąpili jako szyld, za którym skryła się reprezentacja zjednoczonych sił warszawskiego niezalu (m.in. Ola Bilińska – zob. Babadag – oraz Joanna Halszka Sokołowska), która wyciągnęła z zapomnienia płytę pod zaskakującym tytułem Zbigniew Wodecki. Całość miała wymiar lekko campowej, ironicznej zabawy, równocześnie jednak był to profesjonalny hołd dla płyty, która w dobie triumfów Get Lucky, może być śmiało stawiana za przykład, że my nie gęsi. Koncert był naprawdę piękny, a ja od tego czasu zastanawiam się nad dwiema sprawami:
a) czy to zwiastun nowego trendu i rzeczywiście dojdzie do rehabilitacji pomijanej części polskiej muzyki popularnej, w duchu np. głośnego w sieci rankingu polskich piosenek portalu screenagers?
b) teksty… Ale o co w ogóle chodzi? (zwłaszcza Partyjka)
Zeni Geva
Duet szalonych japończykow grających w stylu a’la Albini. Popaprany koncert, z którego nic nie rozumiałem, np. dlaczego w pewnym momencie perkusista Tatsuya Yoshida przestał grać, tylko zaczął krzyczeć, ale bawiłem się doskonale. Yoshida był dla mnei herosem tego koncertu. Nie tyko grał bardzo złożone rytmy, ale też od czasu do czasu wchodził ze specyficznym zaśpiewem, ni to falsetem, ni to intonacją pieśni religijnej, dopełniając wysokimi tonami gitarowy noise K. K. Nulla. Świetny występ!
***
I to w zasadzie tyle, czekam na następny OFF – spokojny o lineup, mając nadzieję na dalszą poprawę strony organizacyjnej.
Antek Michnik