Mamy głęboko utrwalone przekonanie, że idealne dziecko powinno być niewidoczne.
Tomasz Stawiszyński: Leon Eisenberg, jeden z psychiatrów zajmujących się ADHD – zdecydowanie przesadnie nazywany w niektórych blogowych przekazach „ojcem” tego zaburzenia – stwierdzić miał kilka miesięcy przed śmiercią, że jest to kategoria fikcyjna, służąca przede wszystkim usprawiedliwieniu agresywnej farmakoterapii, jakiej poddawane są dzieci sprawiające problemy wychowawcze. Co pani na to?
Dr Aleksandra Piotrowska: Mam trochę mieszane uczucia. Oczywiście – ludzie od zawsze cierpieli na rozmaite choroby czy zaburzenia, które kiedyś bardzo rzadko były diagnozowane. Zaburzenia czy choroby dotyczące psychiki jawiły się jako coś tajemniczego i niezrozumiałego. Intuicyjnie jesteśmy w stanie pojąć, że nie może normalnie funkcjonować ktoś, kto ma obciętą rękę, albo ranę w brzuchu. Natomiast jeśli komuś „na pierwszy rzut oka” nic nie dolega, a jego zachowania są nieprzystosowane do sytuacji i wymagań, wówczas pojawia się problem. Dobrym przykładem jest tutaj depresja poporodowa. „Na oko” nic tym kobietom nie dolega, a zachowują się w sposób zupełnie uniemożliwiający normalne funkcjonowanie. Od tysiącleci takie przypadki były postrzegane, delikatnie mówiąc, w sposób sceptyczny i z bardzo dużą nieufnością. Zawsze był duży sprzeciw przeciwko nazywaniu ich „chorobą”. Rezerwowano ten termin tylko dla chorób organicznych…
Wcześniej używano często pojęć religijnych – mniej więcej do XIX wieku, kiedy rodzi się psychiatria, a wraz z nią koncepcja „choroby psychicznej”…
Oczywiście. Tyle że do dzisiaj, wśród bardzo wielu osób, przetrwały takie przeświadczenia. Na dodatek, kiedy mówimy o przejawach choroby czy zaburzeń zachowania u dzieci, aktywizujemy bardzo silnie utrwalone przeświadczenie, że idealne dziecko powinno być niewidoczne i niesłyszalne. Wiadomo, dziecko to niby człowiek, ale tylko teoretycznie – praktycznie (zgodnie z tym przeświadczeniem) człowiekiem dopiero będzie, jak dorośnie i zacznie pracować. A teraz niech nie zawraca głowy i nie przeszkadza poważnym ludziom, którzy coś robią. Stąd od dawna najprostszym sposobem, żeby dziecko zdyscyplinować – jeśli pojawiały się zachowania postrzegane jako problematyczne – było sięgnięcie po pas. Kary fizyczne, przemoc, generalnie rzecz biorąc zastraszenie, mają jeden skutek, który przyczynia się do przekonania o ich skuteczności. Otóż, jeśli są odpowiednio dotkliwe, natychmiast przerywają negatywne zachowanie. A że ono nie znika, tylko za chwilę pojawia się w innej formie – to już mniejsza z tym.
Rezultatem tych dwóch przeświadczeń (dziecko ma nie przeszkadzać, a jeśli to robi – no to poszukajmy odpowiedniego kija) jest sprzeciw wobec doszukiwania się złożonych przyczyn trudnych zachowań dziecka.
Stąd, kiedy dzisiaj, pod wpływem a to medycyny, a to psychologii, o coraz większej liczbie dzieci wypowiadamy się diagnozując u nich różne zaburzenia, u wielu ludzi pojawia się taka myśl: a gdyby tak wziąć pas i gdyby im porządnie przyłożyć, to czy aby na pewno te trudności by nie wyparowały? Bo mnie w dzieciństwie ojciec parę razy przez kolano przełożył, i od razu mądrzałem, i wyszedłem na ludzi. Myślę, że takie interpretowanie problemów z dziećmi (i nie tylko z nimi) to wyraz głównie naszej bezradności. Nie umiemy sobie poradzić z wieloma kłopotami czy trudnościami, które sprawiają nam dzieci.
Być może jednak to przekonanie – że dzieci powinny być „niewidoczne i niesłyszalne” – leży także u podstaw modelu medycznego, który przesadnie patologizuje rozmaite zachowania, a następnie dostarcza na nie lekarstw. Różnica jest tylko taka, że w pierwszym ujęciu dziecko jest kwalifikowane jako „rozwydrzone”, a w drugim jako „chore”. W obu przypadkach należy je przywrócić do stanu niewidzialności i niesłyszalności – pasem, albo pigułką. A kategorie diagnostyczne zmieniają się bardzo często. Ogromna część zaburzeń, które kiedyś figurowały w klasyfikacjach, już z nich zniknęła, a pojawiły się nowe. Świeży przykład to zespół Aspergera wykreślony z DSM V…
Do tej pory przedstawiłam panu tylko jedno ekstremalne stanowisko, sprowadzające trudne zachowania dzieci do skutków rozpuszczenia, zbytniego pobłażania. Ale oczywiście istnieje także drugie ekstremum – i ono w drugiej połowie XX wieku faktycznie zaczęło narastać. Charakterystyczna jest tutaj pewna pedagogiczna naiwność, przekonanie, że dziecko to dobry z natury „aniołek”. Skoro więc ten „aniołek” robi coś w naszym pojęciu okropnego czy podłego, to muszą tutaj działać jakieś czynniki zupełnie od jego dobrej natury niezależne. Czasem jest takim czynnikiem fatalne środowisko, ale pierwszy odruch jest taki, że szuka się przyczyn kłopotów w jakimś zaburzeniu czy chorobie, na którą dziecko (a tym bardziej jego rodzice) nie mają wpływu. Dlatego każdy rozsądny psycholog – przewidują to procedury – zanim orzeknie, że dziecko ma np. zaburzenia dyslektyczne, sprawdzi najpierw jak najdokładniej czy to dziecko zna reguły ortografii (z wyjątkami włącznie), bo po prostu trzeba wykluczyć niedouczenie. Ale wielu rodziców zakłada, że skoro ich dziecko w jakichś sytuacjach nie funkcjonuje prawidłowo – to musi być chore. Jeśli byłoby inaczej, rodzice musieliby przyjąć na siebie część odpowiedzialności. A tak – przejmuje ją za nich pigułka. Na szczęście u nas nie ma tego farmakologicznego obłędu. To specjalność amerykańska. W Stanach nawet niemowlętom podaje się często leki, zmniejszające objawy domniemanego ADHD.
Czy pomiędzy tymi dwoma ekstremami istnieje jakiś umiarkowany środek?
Pomiędzy tymi dwoma ekstremami są biedne dzieci i biedni ludzie, którzy mają ogromne kłopoty i bez kompetentnej pomocy nie poradzą sobie z nimi.
Jest naprawdę wiele dzieci, u których mamy do czynienia z ewidentnymi zaburzeniami. Często nie wiemy, jakie są ich przyczyny, ale przecież stan wiedzy, którą dysponujemy dzisiaj, nie jest stanem finalnym. To, że czasem pojawiają się – na lata czy dziesięciolecia – rozmaite teorie i zaburzenia, które potem znikają z systemów klasyfikacyjnych, jest zupełnie normalnym zjawiskiem w rozwoju nauki. W ich miejsce pojawiają się inne. Ale sama nie mam do końca jasności jak ta sytuacja wygląda – czy faktycznie jest coraz więcej dzieci z zaburzeniami (chociażby – paradoksalnie – jako rezultat rozwoju medycyny, umożliwiającej zachowanie ciąży, która dwadzieścia lat temu byłaby nie do utrzymania) czy też przede wszystkim wzrosły nasze możliwości diagnozy i liczba ludzi, którzy takiej diagnozy szukają.
Eisenberg w swojej krytyce nie twierdzi, że dzieci nie mają określonych objawów, tylko że psychiatryzacja tych objawów odciąga naszą uwagę od ich realnego źródła – sytuacji społecznej, najbliższego otoczenia itp. itp., – słowem, czynników, które są właściwą przyczyną rozmaitych trudnych zachowań. Podejście psychiatryczne lokalizuje przyczynę w układzie nerwowym pacjenta, a wyjściem ma być dostarczenie – za pośrednictwem leków – odpowiedniej substancji, która przywróci zachwianą biochemiczną równowagę.
Takie podejście jest najprostsze dla rodziców: nie muszą niczego zmieniać w swoim postępowaniu wobec dziecka, nie są im potrzebne żadne treningi umiejętności wychowawczych, a dziecku długa terapia. Zamiast długotrwałych i kłopotliwych (do jakiego stopnia, to wiedzą tylko rodzice dzieci z ADHD) form pomagania dziecku, co jakiś czas wizyta w aptece i po kłopocie! Na szczęście u nas podejście farmakologiczne nie dominuje – w znakomitej większości przypadków dzieciom ze zdiagnozowanym ADHD nie podaje się leków. Zaledwie co piąte z tych dzieci poddawane jest farmakoterapii, a i to nie zamiast, ale oprócz różnych form oddziaływań wychowawczych, psychoterapeutycznych i pedagogicznych.
Dr Aleksandra Piotrowska jest psycholożką dziecięcą, pracowniczką naukową Pracowni Psychologii Edukacyjnej Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego.