Pornografia osiągnęła nowy wymiar – można już właściwie mówić o hiperpornografii czy metapornografii. Metapornografia jest wtedy, kiedy zamiast marudzić pod adresem partnerki: „Czemu nie jesteś taka ekstra jak te laski w necie?” marudzi się pod adresem kota: „Czemu nie jesteś taki śmieszny, jak te kotki w necie?”.
Napisałem powyższy akapit, żeby udowodnić, że mam błyskotliwe myśli – że jestem myślicielem. Oburzył mnie bowiem sposób, za pomocą którego Wyborcza” reklamuje tekst o markizie de Sade, a mianowicie hasło: „Zboczeniec czy myśliciel?”. Poczułem się obrażony jako zboczeniec i jako myśliciel. Że niby co, to zboczeniec nie może być myślicielem? Wszyscy wiedzą, że jestem zboczeńcem – i bardzo dobrze, bo w ten sposób wystarczy tylko udowodnić, iż jestem również myślicielem, a prymitywna wizja świata lansowana przez „Wyborczą” zostanie obalona.
Ale do rzeczy. Jako myśliciel nie mogę nie zareagować myślowo na zbliżające się pochody majowe. Pierwszego maja odbędzie się pochód lewicy i media odnotują go z obowiązku, jednak bez głębszego zainteresowania. No bo kogo interesują takie duperele, jak śmieciówki, niskie pensje, wysokie ceny, bezrobocie, dezercja podatkowa najbogatszych, równość, sprawiedliwość, solidarność, braterstwo, wspólnota, społeczeństwo. O wiele ciekawiej dla mediów prezentuje się patriotyczno-narodowy pochód trzeciomajowy w Krakowie, którego miało nie być i który właśnie dlatego tym bardziej będzie. Historia jest taka: wojewoda małopolski zrezygnował z pochodu. Zamiast pochodu zapowiedział piknik, motywując to tym, że piknik jest przyjemniejszy niż pochód, a Polska – cytuję rzeczniczkę wojewody – wraca do tradycji przyjemnego świętowania świąt narodowych. Tu pojawia się pytanie, czy w Polsce kiedykolwiek panowała taka tradycja. Należy raczej podejrzewać, że powołując się na tradycję, której nie ma, wojewoda pragnie wymazać tradycję, która jest. Do takiego patriotycznego wniosku doszły środowiska niepodległościowe, które zorganizowały swój własny pochód bez udziału państwa. A trzeba też wiedzieć, że wojewoda małopolski to Jerzy Miller. Ten sam Jerzy Miller, co w Smoleńsku i tak dalej. Dlatego znikają wszelkie wątpliwości, zdradziecka strategia staje się jasna: po likwidacji Lecha Kaczyńskiego przyszedł czas na Hugona Kołłątaja. Jedyne pytanie brzmi: czy pochód zaatakuje piknik?
Ale największy niepokój budzi drugi dzień maja. Pierwszego maja będzie pochód czerwony, trzeciego biało-czerwony, a drugiego biały, ale tak naprawdę czekoladowy (bo z białej czekolady), zwany także różowym. Jego uczestnicy tak samo jak Miller nawołują do przyjemnego świętowania, obrażając tradycje narodu polskiego, a przy okazji także paru innych narodów (na przykład bratniego azteckiego, który miał całkiem słuszną wizję świętowania). Chcą sprofanować w Warszawie to miejsce, w którym stał prezydencki krzyż, stawiając tam czekoladowego orła białego. I znowu pojawia się pytanie: czy patrioci mogą na to pozwolić? Proponuję jak najszybciej zainstalować tam konkurencyjny czekoladowy krzyż, oczywiście z czarnej czekolady. Jeśli słoneczko przygrzeje i oba symbole się roztopią, to może wreszcie dojdzie do fuzji Polski lemingów z Polską moherów. Ale będzie słodko.
A jeszcze bardziej słodkie jest to, że odbędzie się to bez nas. My manifestujemy dzień wcześniej, w imię nikogo nie interesujących dupereli.
Nie narzekam jednak na ten brak zainteresowania (bo narzekanie nic nie daje) i nie dziwię się specjalnie. Przecież konflikt dwóch czekolad jest zawsze ciekawszy, niż walka o coś sensownego. Gdybym był Milką, natychmiast bym się pod to podłączył (pod czekolady, oczywiście, nie pod coś sensownego). Rzuciłbym na rynek Czarną Smoleńską, podczas gdy leming by siedział i zawijał w te sreberka. Dwie przewrotnie skoordynowane kampanie reklamowo-wyborcze doprowadziłyby wreszcie do oczyszczającej wojny domowej na bomby a la Nesselrode, z której wyłoniłaby się triumfująca fioletowa krowa.
A mówiąc poważnie (chociaż sam już nie wiem, co dzisiaj znaczy „poważnie”), różne autorytety humanistyczno-publicystyczne próbują zdekonstruować czekoladowy konflikt i ukazać, jeśli nie jego czekoladowość, to w każdym razie lepką półpłynność. Mimo to ich wysiłki są nie do końca satysfakcjonujące. „To nie jest konflikt religijny, to jest konflikt klasowy”. „To nie jest konflikt klasowy, to jest konflikt religijny”. „To jest konflikt nieautentyczny, bo to jest konflikt dwóch fałszywych świadomości” (akurat prawda, ale niepełna). „To nie jest konflikt religijny, ani klasowy, tylko pokoleniowy”. Ta ostatnia opinia też byłaby sensowna, ale tylko wtedy, gdyby istniały jeszcze tak zwane pokolenia. Ostatnie jednak pokolenia – pokolenie X, pokolenie Y, pokolenie Nic, pokolenie JP2, pokolenie JKM, pokolenie 1200 brutto – udowodniły, że pokolenia nie istnieją. Nie istnieje coś takiego, jak rocznik czy kilka bliskich wiekiem roczników, które nagle wchodzą na scenę życia publicznego i coś zmieniają. Nie, proszę państwa: nasza dzisiejsza rzeczywistość jest o wiele bardziej płaska i płazia.
U bratniego azteckiego narodu funkcjonuje pewna osobliwość, a właściwie zwierzątko. Jest to tak zwany aksolotl: płaz wodny, znany z tego, że przez całe życie funkcjonuje w postaci larwalnej. Chyba, że skłoni się go do dojrzewania za pomocą delikatnej perswazji i zastrzyków z tyroksyny –co, jak można się domyślić, odbywa się tylko w warunkach laboratoryjnych. W naturze do tego nie dochodzi i dlatego dojrzały aksolotl budzi grozę w pozostałych osobnikach jako nienaturalny, wyobcowany i oderwany od korzeni.
Jak łatwo można się domyśleć, postać aksolotla jeszcze bardziej nas zbliża do bratniego narodu azteckiego. Bo w Polsce też funkcjonuje aksolotl, tylko nieco bardziej skomplikowany. Aksolotl aztecki (Ambystoma mexicanum) przez całe życie jest gołą, łysą larwą i basta. W jego życiu nie ma żadnych ciekawszych etapów czy stadiów. Aksolotl polski (Ambystoma polonicum) też pozostaje larwą przez całe życie, ale w tej swojej larwalności ma trzy stadia, z czego dwa włochate, a trzecie jest powtórką pierwszego. Wygląda to trochę tak, jakby gąsienica przeobraziła się w poczwarkę, a potem wróciła do stanu gąsienicowatego (przez cały czas pozostając jednak niezłą poczwarą, ale nie drążmy tego tematu).
Pierwsze stadium to aksolotl łysy (Ambystoma gimbus). Mały aksolotl, który w zgodzie z aksolotlową tradycją regularnie dostaje lanie od dużych aksolotli, w pewnym momencie zaczyna marzyć o znalezieniu kogoś, kogo on sam mógłby bić. Z przyczyn zbyt skomplikowanych, aby je tutaj wyjaśniać, nasz osobnik fantazjuje o pokonaniu izraelskiej agamy brodatej, owczarka niemieckiego i niedźwiedzia syberyjskiego. Równocześnie aksolotl zaczyna pałać nienawiścią do rodzaju Homo, być może ze względu na to, że na tym etapie rozwoju hormonalnego zaczyna odczuwać powszechne w tym wieku tendencje homoerotyczne, ale odrzuca je, bo postrzega je jako słabość. Żeby zaprzeczyć tym tendencjom w sobie i żeby zapobiec ewentualnym podejrzeniom ze strony rówieśników, ostentacyjnie pragnie zlikwidować w otaczającym świecie wszystko, co jest homo, włącznie z serkiem homogenizowanym.
Druga faza nadchodzi wtedy, kiedy nasz aksolotl zaczyna sam zdobywać pożywienie. Jeżeli tylko ma możliwość, aby przyłączyć się do tych stad rówieśniczych, które wydają się najsprawniejsze, nasz osobnik natychmiast upodabnia się do wyższych form życia czyli ssaków (porasta sierścią), a nawet przemyślnych gryzoni. Ale uwaga: jest to przemiana pozorna, w głębi duszy nasz aksolotl pozostaje płazią larwą. Taki aksolotl to aksolotl leming (Ambystoma pseudolemmus). Na tym etapie, dzięki ostrym gryzonim ząbkom, aksolotl obgryza sobie skrzele, przekonany, że w ten sposób będzie bardziej wydajny, a na pewno bardziej ssaczy. Przez to ogranicza sobie dostęp tlenu do mózgu i jego inteligencja maleje, ale to mu nie przeszkadza, bo w tym stadium jego egzystencja polega na bezsensownym miotaniu się z miejsca na miejsce i chaotycznym chwytaniu rzeczy albo bezsensownych, albo nietrwałych, albo za drogich.
Trzecia faza zaczyna się, gdy bezsensowne rzeczy okazują swoją bezsensowność. Mieszkanie kupione od prywatnego dewelopera już po dziesięciu latach składa się głównie z pęknięć w suficie i szczelin w ścianach, a tak zwany apartamentowiec – czyli kapitalistyczny blok, który od komunistycznego tym się różni, że osiem razy szybciej się rozpada – właśnie się, kurka wodna, rozpada. Ale obliczony na dziesięciolecia kredyt mieszkaniowy wciąż trzeba płacić, choć nie wiadomo jak, skoro na skutek globalnych spekulacji walutowych jego wartość nieustannie się zmienia (i raczej nie tanieje). A przede wszystkim nie wiadomo, z czego płacić, bo nasz aksolotl skończył pięćdziesiąt lat. Takich się nie zatrudnia, tylko zwalnia, bo na ich miejsce czekają nowe aksolotle lemingi, pełne energii, gotowe zapieprzać za jeszcze niższą stawkę. Nawet jeśli nasz aksolotl ma własną firmę, to z reguły też nie ląduje lepiej: nieustanne zmiany na rynku i konkurencja ze strony molochów przez pewien czas mogą go mobilizować, ale w końcu się zmęczy i padnie (szczególnie, jeśli ktoś mu podstawi nogę, co na rynku jest normą). Przychodzi bieda. Kupione w czasach pseudoświetności samochody i lodówki rozpadają się jeszcze szybciej niż apartamentowiec, ale to nie jest największy problem, skoro aksolotla nie stać na benzynę i twaróg. A emerytury nie będzie, bo pracowało się na śmieciówkach albo dlatego, że rząd odsunął wiek emerytalny poza granice biologii, albo dlatego, że fundusze zbankrutowały.
W tym momencie nawet pozbawiony tlenu mózg aksolotla zaczyna rozumieć, że coś tu nie gra. I dochodzi do beztlenowego wniosku, że winne są izraelskie agamy brodate, owczarki i niedźwiedzie, a przede wszystkim lemingi, które, o zgrozo, w szaleńczym opętaniu służą agamom, psom i misiom. Tak oto rodzi się aksolotl moherowy (Ambystoma pseudocapra hispida). Futerko niedawnego leminga przeobraża się w szorstką wełnę kóz angorskich i nasz aksolotl zaczyna nieczeć – czyli meczeć, ale z tą różnicą, że prawdziwa koza meczy „me-e”, a aksolotl meczy „nie-e”. Mówi „nie-e” wszystkiemu, bo wszystko jest wynikiem agamo-owczarko-niedźwiedziego spisku i nawet inne aksolotle, z którymi łączymy się we wspólnym „nie-e”, mogą w każdej chwili okazać się agentami złowrogiego układu. Nie ma przy tym żadnego znaczenia, czy wspólne „nie-e” odniesie jakiś skutek – a właściwie nawet lepiej, żeby nie odniosło. Nasz aksolotl zrozumiał już, że poniósł porażkę życiową i że się z niej nie podniesie. Musi więc kochać porażkę, bo tylko ona mu pozostała. Każda przegrana jest kochana – i każda jest dodatkowym dowodem na rzecz spisku.
Dlatego konflikt między moherem a lemingiem nie jest nawet konfliktem pokoleniowym. Bo nie jest konfliktem społecznym. Jest konfliktem wewnątrz jednostki, konfliktem Polaka-aksolotla ze sobą samym. Jedno stadium larwalne osobnika nienawidzi drugiego stadium larwalnego. Leming nienawidzi mohera, bo przeczuwa w nim swoją smutną przyszłość. Nie chce go widzieć, bo nie chce myśleć o tej przyszłości. Chce go wymazać z powierzchni ziemi, bo chce wymazać sobie z mózgu przeczucie swojego przyszłego losu. A z drugiej strony moher chce wyrwać leminga z jego fałszywego raju, bo mu zazdrości. Chce go pozbawić złudzeń, bo wie, że te złudzenia są jedyną przewagą leminga. Co oczywiście nie znaczy, że chce mu otworzyć oczy na rzeczywistość. Moher próbuje niszczyć jedną (różową) iluzję za pomocą innej (czarnej) iluzji. I jest to zrozumiałe: bolesna nieprawda boli mniej niż bolesna prawda. O wiele łatwiej jest krzyczeć: „Jedyną rzeczywistością jest spisek!” niż krzyczeć: „Jedyną rzeczywistością jest nędza, w której żyję!”.
No cóż: nieliczne dojrzałe aksolotle, które przeszły terapię polegającą na perswazji, nauce, dyskusjach, lekturach i tyroksynie, zapraszam na pochód pierwszomajowy. W imię takich dupereli, jak polepszenie losu mohera i leminga.