W Polsce trzynastego grudnia roi się od antykomunistów, chyba że ktoś jest rekonstruktorem i przebrał się za ZOMO. Niektórzy wciąż walczą z komuną, inni wspominając porażkę, świętują zwycięstwo. Ale anty- jest wspólne. „Komuna” to zaprzeczenie tego, co osiągnęliśmy, albo tego, co osiągniemy dopiero, gdy do władzy dojdą prawdziwi antykomuniści.
To, że jednemu systemowi daleko jest do pewnych pożądanych wartości, nie oznacza, że odmienny w pełni je realizuje i że nie można dokonywać porównań. Zarazem wnioskowanie przez analogię jest często zawodne i wiedzie na manowce. Wieloryb, mimo że pływa w wodzie i nie ma nóg, nie jest rybą. Ksiądz, mimo że chodzi w sukience, nie jest drag queen. A Polska oczywiście nie jest PRL-em. (PRL tak się ma do III RP jak ksiądz do drag queen – to mogłoby się pojawić w teście na inteligencję.) Nie jest, ale zawsze, jeśli komuś to na rękę, jakieś podobieństwo się znajdzie.
Nie można dziś oczywiście mówić o cenzurze takiej, jaką stosował urząd na Mysiej (tam mieścił się Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk). Ale nie oznacza to, że panuje pełna wolność słowa – czasem na szczęście. Podobnie, powtarzanie, że teraz mamy demokrację, nie oznacza idealnego upodmiotowienia społeczeństwa. Poza tym w PRL-u zostawiliśmy też parę miłych rzeczy – pełne zatrudnienie, wczasy pracownicze… I nie wszystko, co źle działa, jest spuścizną pod dawnych czasach, np. organizacji służby zdrowia nie odziedziczyliśmy po PRL-u. Nobody’s perfect. Nie zamierzam tu jednak zajmować się obroną PRL-u ani oskarżeniami kapitalistycznej Polski, że nie okazała się rajem. Nie chcę też relatywizować, mówiąc, że każdy system miał swoje wady i zalety. Nie da się połączyć zalet obu systemów. Chcesz zalet kapitalistycznej demokracji? Musisz wziąć też jej wady. Jeśli ktoś mnie spyta, co wolę, odpowiem, że to, co jest, chociaż mi się nie podoba. Oraz że zmiana nie wyklucza ciągłości, a ciągłość nie oznacza, że nic się nie zmieniło. Historia zawsze jest kontynuacją i trudno, żeby nic nam z dawnych czasów nie zostało. W nowej konfiguracji nie ma to jednak większego znaczenia.
Nie boję się roszczeniowego homo sovieticusa, jest w nim pewno mniej peerelowskich wspomnień niż obserwacji świadczeń społecznych w Wielkiej Brytanii. Nie boli mnie, że nomenklatura się uwłaszczyła. Uwłaszczona działa, jak każdy, komu się to udało, a ja i tak bym się nie uwłaszczyła, bo nie mam duszy kapitalisty, nawet świadectwa udziałowego zapomniałam pobrać. To, czy Wałęsa był Bolkiem, nie ma dziś tak naprawdę żadnego znaczenia, a agent Tomek jest bardziej szkodliwy.
Czy zatem antykomunizm ma obecnie jakikolwiek sens? Czy raczej trafia kulą w płot, którego nie ma? (Przyjmując, że „komuną” nazywamy czasy PRL-u albo, ogólnie, system sowiecki i nie wdając w filozoficzne i terminologiczne debaty.)
Ten nieistniejący płot zbudowaliśmy sobie sami. Również ci, którzy dzisiaj oburzają się na porównywanie Polski współczesnej do „zbrodniczego PRL”. Antykomunizm od początku legitymizował zmianę systemową, odwoływali się do niego właściwie wszyscy. Był sposobem delegitymizacji PRL-u ex post, celowym tworzeniem jasnej dystynkcji między dawnym złym ustrojem, a nowym dobrym. Był hasłowy i obowiązkowy.
PRL nie był jednak krajem okupowanym, był po prostu naszym krajem, wkurzającym, ale własnym. Owszem, czasy „Solidarności” poważnie tą legitymizacją zachwiały, ale stan wojenny został przez większość społeczeństwa dość łatwo przełknięty, a zwycięstwo „Solidarności” w wyborach 1989 nie było wcale tak oszołamiające, jak się mówi. Zmiana ustroju jednych ucieszyła, bo chcieli czegoś innego, często nie wiedząc czego. Innych ucieszyła, boć to zawsze jakaś odmiana. Niektórzy pewno się martwili. O tych, którym było wszystko jedno, bo „tak czy owak Zenon Nowak” – historia milczy.
Może mit o narodzie nienawidzącym komuny kiedyś był potrzebny, ale dziś zbieramy jego groteskowe pokłosie.