Bartosz Arłukowicz domaga się od CZD zrozumienia, że „trzeba bilansować koszty z przychodami”. Pielęgniarki przypominają mu, że warto, żeby szpital czasem też leczył.
W samym środku sporu o zadłużone Centrum Zdrowia Dziecka, gdy Bartosz Arłukowicz w kolejnych wystąpieniach domaga się od szpitala „rzetelnej restrukturyzacji”, „zmiany mentalności” i zrozumienia, że „trzeba bilansować koszty z przychodami”, pielęgniarki z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych przypominają, że prosta logika finansowej efektywności nie uratuje publicznej służby zdrowia przed zapaścią.
14 września pikietowały w tej sprawie pod urzędami wojewódzkimi w całej Polsce. W petycji przekazanej wojewodzie mazowieckiemu piszą, że zadłużenie szpitali rośnie m.in. z powodu za niskich kontraktów z NFZ (w kłopotach jest sam mazowiecki oddział NFZ, który w 2012 roku ma do dyspozycji o ponad 4 procent mniej pieniędzy niż w 2011). Podkreślają też, że zadłużonych placówek nie uratuje przymusowe przekształcanie ich w spółki, a „restrukturyzacja” odbywa się w nich zwykle kosztem personelu medycznego – zmuszanego do cięższej i dłuższej pracy, przechodzenia na umowy cywilnoprawne albo po prostu zwalnianego.
Opowieść o złych dyrektorach publicznych szpitali, którzy nie potrafią nimi zarządzać i uparcie je zadłużają, słyszeliśmy już w ostatnich latach wielokrotnie; był to leitmotiv całej kampanii towarzyszącej przepychaniu kolanem przez parlament ustawy o działalności leczniczej, która de facto wymusza na samorządach przekształcenia w podległych im szpitalach. Nie wiadomo, na ile kłopoty Centrum Zdrowia Dziecka i innych czołowych instytutów rzeczywiście, jak twierdzi NIK, wynikają ze zwykłej niegospodarności i braku poczucia odpowiedzialności, a na ile, jak z kolei twierdzi dyrektor CZD, z niedofinansowania przez NFZ. Wiadomo natomiast, że z racji swojej specyfiki (mają leczyć, kształcić i prowadzić działalność badawczą) oraz skomplikowanych i kosztownych świadczeń zdrowotnych, jakie oferują, raczej nigdy nie będą tak racjonalne ekonomicznie, jak chciałby tego Arłukowicz.
Po ponad roku od wejścia w życie pakietu ustaw zdrowotnych widać już wyraźnie, że komercjalizacja, reklamowana przez Ewe Kopacz jako uniwersalny patent na wszelkie kłopoty systemowe, nie spełnia pokładanych w niej nadziei – za to spełniają się wszystkie czarne scenariusze.
Ustawa o działalności leczniczej postawiła samorządowców w bardzo trudnej sytuacji: sami mają ogromne długi i nie są w stanie pokryć zobowiązań swoich szpitali, z kolei zrobienie z nich spółek handlowych w tak trudnej sytuacji finansowej grozi ich szybką upadłością. Skontrolowane przez NIK już przekształcone szpitale-spółki wcale nie stały się w cudowny sposób wzorem gospodarności i dostępności świadczeń, a samorządy z powodów finansowych zaczynają je prywatyzować. Do tego wszystkiego dokładają się kłopoty z wyceną i kontraktowaniem usług przez NFZ, konkurencją ze strony prywatnych szpitali, które z całego pakietu świadczeń wyciągają te najbardziej opłacalne itd. itp.
W odpowiedzi rząd albo – tak jak w przypadku likwidacji szkół i zwalniania nauczycieli – udaje, że to nie jego problem, albo proponuje dalsze pogłębianie urynkowienia ochrony zdrowia: prywatne ubezpieczenia czy konkurowanie między sobą usamodzielnionych oddziałów NFZ. Tymczasem pielęgniarki, które protestowały w piątek pod urzędami wojewódzkimi, namawiają do czegoś dokładnie odwrotnego: rezygnacji z fetysza „efektywności” i przekształcania placówek ochrony zdrowia w firmy, które przy okazji „bilansowania się” także kogoś leczą. I do takich właśnie zmian będą przekonywać podczas kolejnej, tym razem już europejskiej akcji protestacyjnej, planowanej na 5 października. Być może białego miasteczka rozbitego w centrum Warszawy ministrowi Arłukowiczowi nie będzie już tak łatwo zignorować.