W konkursie głównym Nowych Horyzontów w tym roku jakby mniej bezcelowych snujów, a dzieła z półki „radykalna awangarda” cieszyły, zamiast wprawiać w skrajną konfuzję. Pierwsza część rankingu Michała Zygmunta.
Albo miałem ogromne selekcjonerskie szczęście, albo tegoroczna edycja festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu była najlepszą z dotychczasowych. Licząc również edycje opatrzone poprzednią marką sponsora głównego, do dziś zresztą często używaną przez festiwalowiczów („jadę na Erę” wypowiada się jednak zręczniej niż „jadę na T-Mobile”).
W konkursie głównym jakby mniej bezcelowych snujów, a dzieła z półki „radykalna awangarda” cieszyły, miast wprawiać w skrajną konfuzję. Oczywiście nie wszystkie, ale Międzynarodowy Konkurs Nowe Horyzonty ma swoje prawa; przede wszystkim nie jest przeznaczony dla takich kinowych mięczaków jak ja, przywykłych do prymatu opowieści nad formalną igraszką. Skrzył się Festiwal od dzieł prezentowanych na tegorocznym festiwalu w Cannes. Retrospektywy budziły żywiołowe dyskusje, a ja zadebiutowałem w roli aktora, zaspokajając miłość własną na trzy kolejne edycje.
Desant z Cannes – o najlepszych filmach festiwalu Nowe Horyzonty pisze Jakub Majmurek
Najlepsze filmy imprezy? Wybrać było niezmiernie trudno. Uszeregować – to już prawdziwy koszmar. Po długiej, ostrej debacie wewnętrznej zdecydowałem się na poniższą jedenastkę.
11. Francophrenia (USA 2012), reż. Ian Olds, James Franco
James Franco prześcignął Xaviera Dolana w walce o hipsterski prymat, czego ten film najlepszym dowodem. Niemal perfekcyjnie łączy pop-gwiazdorstwo (role w hollywoodzkich superprodukcjach, współprowadzenie gali Oscarów) z rozwojem intelektualnym i sztuką wysoką. Uczy reżyserii, podobno przymierza się też do pisania doktoratu, uczęszcza na wykłady największych sław nauk humanistycznych na Uniwersytecie Nowojorskim.
Francophrenia to zapis niezwykłego eksperymentu. Franco zgodził się na zagranie roli w tandetnej operze mydlanej General Hospital pod warunkiem, że jego operatorzy będą mogli rejestrować kulisy produkcji. Dorzucił szczyptę Deborda, podał wszystko w surrealistyczno-mockumentalnym sosie, kazał mówić swoje kwestie współreżyserowi Oldsowi, a wszystko złożyło się w wymarzony film selekcjonerów Międzynarodowego Konkursu Nowe Horyzonty. Niestety, bez nagrody.
10. Twoja siostra (Francja/Szwajcaria 2012), reż. Ursula Meier
Gdy oglądałem ten film, w głowie kołatało mi silne skojarzenie. Kilka lat temu bodaj najlepszy swój film – To ja, złodziej – nakręcił Jacek Bromski. Znakomicie napisana i zagrana opowieść o ubogim chłopaku doskonalącym sztukę kradzieży uderzająco przypominała obraz Ursuli Meier. O ile jednak z polskiej biedy świetnie zdajemy sobie sprawę, o tyle Twoja siostra przyniosła informację dla wielu widzów szokującą.
Oto w górach bogatej Szwajcarii żyją (biali!) ludzie, którzy z braku pieniędzy nie dojadają i mieszkają w klitce w bloku niczym nieróżniącym się od naszych mrówkowców. Pomocy państwa nie widać, a nędza zmusza ich do prostytucji i kradzieży. Meier prowadzi narrację spokojnie, unika taniego szantażu emocjonalnego, nie moralizuje. Obcujemy ze światem takim, jaki jest naprawdę, w jego goryczy, ale i wytęsknionym pięknie. Solidny film dla szerokiej widowni, raczej nietypowy dla radykalnego repertuaru Nowych Horyzontów. Miałby spore szanse na dużą publiczność w naszych kinach.
9. Wirtualna wojna (Polska 2012), reż. Jacek Bławut
Najlepszym współczesnym polskim filmem festiwalu był dokument. Jacek Bławut wszedł w pozornie nieciekawe środowisko: fanatycy sieciowych symulatorów lotniczych, świata poza nimi niewidzący, nie wydają się grupą szczególnie interesującą. Przez niektórych podobne jednostki bywają wręcz nazywani „no-life’ami”. Okazali się jednak świetnym materiałem filmowym. Z opowieści kilkorga bohaterów, rozsianych od Rosji przez Polskę i Niemcy aż do Stanów Zjednoczonych, Bławut ułożył pasjonującą opowieść o współczesnym patriotyzmie i ciężarze narodowego dziedzictwa. Stawia nieustannie aktualne pytania o lojalność wobec państwa i doświadczenie II wojny światowej na poziomie rodzinnej opowieści. Jeden z najbardziej znanych polskich dokumentalistów w najwyższej formie.
8. Mondomanila (Filipiny 2011), reż. Khavn de la Cruz
Zdecydowanie najlepszy i niezasłużenie pominięty przy rozdaniu nagród film konkursu głównego (choć podobno do zwycięstwa w klasyfikacji publiczności zabrakło bardzo niewiele). Dzieło nowohorozontowe, jak się patrzy. Starczy powiedzieć, że opowiada o hiphopowym składzie tworzonym przez dwunastolatków w slumsach Manili. Pojawiają się w nim: gwałt analny na kilkulatku, gwałt na gęsi, bijatyka z udziałem kobiety w ósmym miesiącu ciąży, monstrualne powodzie, walki biedoty z policją i zbrodnie, a to wszystko w formalnej konwencji gangstarapowego teledysku.
Mondomanili nie brakuje oczywiście słabości, ale to film szczery i absolutnie szalony. Mam nadzieję, że jakiś odważny polski dystrybutor zdecyduje się na jego zakup. Myślę, że byłoby jak na Wojnie polsko-ruskiej: tłumy zachwyconych dresiarzy, niewierzących w to, co widzą, sąsiadowałyby z równie zachwyconymi filmoznawczyniami z IKP-u.
7. Marina Abramović: artystka obecna (USA 2011), reż. Matthew Akers
Nagrodzony na Berlinale dokument Matthew Akersa to kawał solidnego kina bez fajerwerków, nakręconego w tradycyjnej manierze, co niektórzy festiwalowicze uznawali za wadę. W kuluarach dało się słyszeć narzekania; zdaniem co radykalniejszych widzów taki film nadaje się co najwyżej do telewizji HBO. Ja uważam, że HBO robi filmy świetne i podobną mu estetykę cenię, dlatego Marinę… lubię i gorąco polecam (już wkrótce na ekranach polskich kin).
Tę nieco hagiograficzną historię życia i twórczej działalności Abramović oglądamy przez pryzmat przygotowań i uczestnictwa w retrospektywie jej twórczości w nowojorskim MOMA. Można się tej hagiograficzności czepiać, można marszczyć brwi na dość cyniczne próby wyciśnięcia łez z oczu widzów (i tak by pewnie popłakali), ale trzeba przyznać jedno: w dziedzinie filmów o sztuce niewiele powstaje dzieł tak dobrych jak to.
Druga część rankingu Michała Zygmunta już w poniedziałek!