Podobno 2012 będzie rokiem słowiańskich rewolucji, w tym także na Ukrainie. Czy jednak ukraińscy "oburzeni" - jeśli się pojawią - wyniosą do władzy "pomarańczową księżniczkę" Julię Tymoszenko? Komentarz Pawła Pieniążka.
Jeszcze w 2010 powszechnie uważano, że Ukraińcy są rozczarowani i nieskorzy do protestów, chociaż był to rok, w którym ukraińskie społeczeństwo było wyjątkowo aktywne. Najbardziej interesujące były demonstracje studentów (przeciwko komercjalizacji szkolnictwa wyższego) i przedsiębiorców (przeciwko zmianom w kodeksie podatkowym, które uderzają w mały i średni biznes). Szczególnie ci drudzy dali się we znaki władzy – na placu Niezależności zgromadzili najwięcej protestujących od czasów pomarańczowej rewolucji.
Jednak media pozostały niewzruszone. W końcu dały się przekonać, że Ukraińcy mają dość, gdy w drugiej połowie roku Centrum im. Razumkowa opublikowało badania, w których 53,9 proc. respondentów stwierdziło, że jest gotowych wyjść na ulice w razie drastycznego pogorszenia się warunków życiowych. Od tego czasu każdy mówi o nadchodzącej rewolucji.
To nie będzie Tymoszenko
Zdaje się, że im dalej od Ukrainy, tym większa wiara w to, iż była premier Julia Tymoszenko, która przebywa w więzieniu, ponownie stanie na czele rewolucji. „Władze szykują byłej premier drugi proces (…). Chyba że Ukraińcy po raz drugi wywołają rewolucję, tym razem w obronie damy z warkoczem. Z sondaży przeprowadzonych pod koniec zeszłego roku wynika, że popularność aresztowanej Tymoszenko przekroczyła już notowania obecnego prezydenta Wiktora Janukowycza, a jej partia Batkiwszczyna wygrałaby wybory z Partią Regionów” – pisze Marcin Wojciechowski w „Gazecie Wyborczej”. Zasadniczo wszystko się zgadza. Jednak gdy przyjrzymy się uważnie procentom, to okaże się, że wynik mówi o czymś innym – ludzie nie wierzą ani Janukowyczowi, ani Tymoszenko, ani żadnemu innemu politykowi.
Z sondażu opublikowanego przez Centrum im. Razumkowa wynika, że łączne poparcie dla trzech najpopularniejszych (!) kandydatów wynosi nieco ponad 40 procent – 16,3 procent dla Julii Tymoszenko, 13,3 procent dla Wiktora Janukowycza, a 10,7 procent dla lidera Frontu Zmian Arsenija Jaceniuka. Warto porównać te dane z liczbą osób niezdecydowanych i negatywnie nastawionych do wyborów albo kandydatów: to ponad 37 procent, z czego 14,7 wybrało opcję „trudno powiedzieć”, 11,9 zadeklarowało niegłosowanie, a 10,7 zakreśliłoby pole „głosuję przeciw wszystkim”.
Podobnie ma się sytuacja z partiami politycznymi: Blok Julii Tymoszenko (koalicja, w której skład wchodzi między innymi Batkiwszczyna) ma najwyższe poparcie, czyli 15,8 procent. Natomiast liczba wyborców niezdecydowanych i zniechęconych jest bliska tej z sondaży dotyczących kandydatów na prezydenta (z migracją niezdecydowanych do grupy głosujących „przeciw wszystkim” i tych, którzy nie wybierają się na wybory).
Największym przegranym jest Partia Regionów, której poparcie od kwietnia 2010 roku zmalało prawie trzykrotnie. Obecna sytuacja najbardziej sprzyja natomiast Frontowi Zmian – w tym samym okresie poparcie tej partii wzrosło prawie trzykrotnie (z 3,8 procent do 9,6 procent); Blokowi Julii Tymoszenko wzrosło minimalnie.
Aresztowanie Tymoszenko było skandaliczne (nawet jeśli jest winna zarzucanych jej przestępstw) i powinno się zrobić wszystko, aby opuściła więzienie i mogła kandydować w najbliższych wyborach – to nie budzi żadnych wątpliwości u wielu, a może i większości Ukraińców. Unia Europejska i Stany Zjednoczone nie mogą jednak sprowadzać wszystkiego wyłącznie do tej jednej sprawy. Proces byłej premier skupił (albo dał do tego pretekst) całą uwagę mediów i polityków. Szczególnie razi brak zainteresowania sprawą byłego ministra spraw wewnętrznych Jurija Łucenki, który przebywa już w areszcie ponad rok, stan jego zdrowia wydaje się dużo gorszy, a zarzucana mu wina jest znacznie mniej poważna (miał wypłacić swemu kierowcy zbyt wysoki dodatek emerytalny). Takie podejście wspólnoty transatlantyckiej może dać jeszcze większe poczucie bezkarności Janukowyczowi.
Zaciskanie pasa
Na początku kadencji obecnego prezydenta wielu komentatorów wierzyło, że – po kompromitacji związanej ze sfałszowaniem wyborów w 2004 roku i wybuchem pomarańczowej rewolucji – będzie on skłonny do reform, których wymaga ten niesprawny oligarchiczny byt, jakim jest ukraińskie państwo. Jednak działania ludzi Janukowycza skutecznie konserwują status quo. Rząd opracowuje kolejne ograniczenia systemu socjalnego, nie konsultując tego ze społeczeństwem i tłumacząc wszystko złym stanem gospodarki. W minionym roku powstała ustawa o emeryturach, w której między innymi planuje się podniesienie wieku emerytalnego, i ograniczono ulgi socjalne dla różnych grup społecznych.
Władza wymaga zaciskania pasa (tego szybko nauczyła się od polityków Zachodu), jednak naiwny jest ten, kto myśli, że dotyczy to także samych decydentów. Przepych to dla ukraińskich polityków norma, bo wielu z nich poszło po władzę, aby pomnażać majątek i budować wpływy (vide oligarcha, najbogatszy Ukrainiec, a jednocześnie deputowany Partii Regionów Rinat Achmetow).
Janukowycz przekracza jednak wszelkie granice. Pomijając absurdy (jak ochrona billboardów z wizerunkiem prezydenta przez milicję czy tak zwane viptrasy, czyli regularnie zamykane na czas jego przejazdu ulice), utrzymanie prezydenta Ukrainy – o czym pisał tygodnik „Korrespondent” – wynosi 84 miliony dolarów rocznie. Jest to czwarty wynik na świecie! Jeden dzień pracy Janukowycza to około 675 średnich ukraińskich pensji.
Mnóstwo kontrowersji budzi też gigantyczna posiadłość w Międzygórzu pod Kijowem – dziennikarze śledczy wskazywali na tropy świadczące, że jest ona własnością Janukowycza, ale oficjalnie prezydent przyznaje się do posiadania tylko jednego budynku na tym terenie. W wypowiedzi dla dziennika „Hazeta po-ukrajinśky” architekt Ołeh Hreczuk szacuje, że kosztuje ona około 10 milionów dolarów.
Potrzebni oburzeni
„A nad Dnieprem cisza. Chociaż Ukraińcy mają wszystkie przyczyny, które popychają ludzi do protestów w innych miejscach” – pisze redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej” Andrzej Brzeziecki w tekście Ukraińcy – gdzie są wasi oburzeni?. Według brytyjskiego dziennika „The Times” nie trzeba będzie długo czekać, bo 2012 będzie rokiem słowiańskich rewolucji. W tym na Ukrainie, gdzie przyczyną wybuchu ma być sfałszowanie tegorocznych wyborów parlamentarnych.
Bardzo możliwe, że właśnie to – podobnie jak w 2004 roku – przeleje czarę goryczy. Nie ma jednak żadnych przesłanek, by sądzić, że Ukraińcy ponownie wyniosą na szczyty władzy „pomarańczową księżniczkę”. Nic jednak nie wskazuje też na to, że dziennikarze spoza Ukrainy przestaną w to wierzyć.
Brak politycznego lidera może oznaczać, że – jak mówił liberalny publicysta Witalij Portnikow – ludzie zamiast „Juszczenko”, będą w 2012 roku krzyczeć „demokracja”, bo będzie to jedyna szansa na zmianę skorumpowanego systemu. Ukraińcy muszą tylko uwierzyć w swoją siłę i przestać wciąż powtarzać: „Po co nam rewolucja, skoro nie ma na kogo głosować”.