Z dnia na dzień niebezpiecznie wzrasta ryzyko wybuchu konfliktu w Zatoce Perskiej. Nieprzewidywalne posunięcia Trumpa przypierają Iran do muru, osłabiając obóz reformatorów, a sprzyjając konsolidacji władzy twardogłowych polityków i duchownych.
Nie ma wątpliwości, że tzw. nuclear deal to najważniejsza umowa o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej od przeszło ćwierćwiecza. Zawarta w lipcu 2015 roku pomiędzy Iranem a państwami grupy P5+1 (w skład której wchodzi pięcioro stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ i Niemcy), całkowicie zrealizowała swoje założenia, zatrzymując irański program nuklearny, a społeczności międzynarodowej dając możliwość sprawowania nad nim stałej kontroli. Teheran przestrzegał swoich zobowiązań, co zgodnie potwierdzali międzynarodowi obserwatorzy. Wcześniej Irańczycy w kontaktach z negocjatorami i Międzynarodową Agencją Energii Atomowej prowadzili politykę nieprzejrzystą i mataczyli, na przykład ograniczając ekspertom dostęp do swoich instalacji jądrowych lub całkowicie ukrywając ich istnienie. Umowa dała Zachodowi bezprecedensową wiedzę o działaniach reżimu w Teheranie.
Mimo to Trump zdecydował się najpierw na jednostronne wyjście z umowy, a później – na przywrócenie sankcji, co dla Irańczyków oznaczało mniej więcej tyle, że deal przestał im się opłacać. Trzeba pamiętać, że choć w dniu podpisania umowy na ulicach Teheranu wybuchła wielka feta, a prezydenta Rouhaniego i szefa dyplomacji Dżawada Zarifa świętujący tłum wyniósł do rangi bohaterów narodowych, umowa nigdy już nie cieszyła się wśród irańskiego społeczeństwa podobną popularnością. Irańczycy, niezwykle wrażliwi na jakąkolwiek dyskryminację, szczególnie w dziedzinach związanych z wojskowością, uważają, że mają takie samo prawo jak reszta świata do najnowszych osiągnięć techniki, a posiadanie broni nuklearnej postrzegają jako przyrodzone, niezbywalne prawo narodu perskiego. Decyzje Trumpa konsekwentnie osłabiają zatem obóz reformatorów, z prezydentem Rouhanim na czele, sprzyjają za to konsolidacji władzy polityków twardogłowych i duchownych, którzy od początku przekonywali, że układanie się z Amerykanami to ze strony Rouhaniego i Zarifa praktycznie zdrada stanu. Dzięki Trumpowi mogą dziś triumfować i wywierać coraz większą presję na prezydenta.
czytaj także
W gruncie rzeczy trudno powiedzieć, jaki jest właściwie cel administracji Trumpa. Jeśli dać wiarę jego własnym słowom, poprzez „maksymalną presję” chce zmusić Teheran do podpisania nowej umowy, w ramach której Iran wyrzekłby się nie tylko programu nuklearnego, ale także programu rakiet balistycznych, wspierania Hezbollahu, Baszara al-Asada w Syrii i rebeliantów Huti w Jemenie czy ingerowania w wewnętrzne sprawy Iraku. Problem z tą uroczą wizją polega na tym, że nie ma żadnej szansy się spełnić. Nawet słabe i postawione w niekorzystnej pozycji państwa nie są zwykle skłonne ulegać szantażowi – chociażby dlatego, że mogą się wtedy spodziewać listy kolejnych żądań. Administracja USA nie wyciągnęła wniosków z tzw. kryzysu katarskiego w 2017 roku, kiedy maleńki i odcięty od świata Katar wolał raczej polegać na dostawach żywności z Turcji i Iranu, kiedy półki w sklepach świeciły już pustkami, niż ugiąć się przed żądaniami Arabii Saudyjskiej i jej akolitów – a życzenie, by Katarczycy zamknęli telewizję Al-Dżazira, jest mniej więcej tak samo absurdalne co oczekiwanie od Teheranu, że przestanie się angażować w regionalne konflikty.
czytaj także
Pojawia się także kolejny problem: dlaczego reżim w Teheranie (czy jakikolwiek inny) miałby podpisać nową umowę z tą samą władzą, która nieustannie naruszała ustalenia poprzedniej, by wreszcie się z niej wycofać i zażądać jeszcze większych ustępstw? Metody Trumpa mogą działać na nowojorskim rynku nieruchomości, ale nie w kontaktach z Irańczykami, których scala swoista wspólnota traumy. Niemal połowa irańskich dochodów z eksportu ropy wyparowała podczas wojny z Irakiem, następnie podczas azjatyckiego kryzysu finansowego w 1997 roku, wreszcie za sprawą amerykańskich i oenzetowskich sankcji. Reżim ma więc wypracowane strategie przetrwania w niesprzyjających warunkach.
Metody Trumpa mogą działać na nowojorskim rynku nieruchomości, ale nie w kontaktach z Irańczykami, których scala swoista wspólnota traumy.
Kolejne możliwe uzasadnienie dla działań USA to szykowanie się do powtórki z rozrywki, czyli drugiej wojny w Zatoce – stwarzanie pretekstu do prewencyjnego uderzenia. Jeśli Ameryce uda się przyprzeć Iran do muru na tyle, by rzeczywiście powrócił do programu nuklearnego, nad regionem zawiśnie widmo atomowego wyścigu zbrojeń. Wtedy Rosja, Chiny, a nawet Europa będą zmuszone zaakceptować atak na irańskie ośrodki wzbogacania uranu i produkcji ciężkiej wody.
Już teraz Rouhani wypowiedział istotny punkt umowy, ogłaszając, że nadwyżki lekko wzbogaconego uranu i ciężkiej wody Iran nie będzie więcej sprzedawał Rosji i Omanowi, jak ustalono, lecz magazynował u siebie. Ponadto postawił ultimatum europejskim sygnatariuszom umowy, dając im 60 dni na ocalenie porozumienia i pomoc w zniwelowaniu skutków amerykańskich sankcji nałożonych na eksport irańskiej ropy – w przeciwnym razie zagroził zerwaniem umowy.
Wydaje się jednak mało prawdopodobne, by Trump szedł na czołowe zderzenie z Iranem. Wycofując amerykańskie wojska z Syrii i Afganistanu, najwyraźniej stara się zmniejszyć zaangażowanie Stanów w regionie. W przypadku bezpośredniego konfliktu zbrojnego nie byłoby jednego pola walki – zagrożeni przez proirańskie bojówki, rozproszone m.in. w Iraku, Syrii czy Libanie, byliby wszyscy amerykańscy żołnierze stacjonujący na tym obszarze. Przygotowania do nalotów na irańską infrastrukturę nuklearną, a potem ich przeprowadzenie musiałyby trwać miesiącami. Amerykanie musieliby przygotować się raczej na powtórkę z Kosowa niż z Bagdadu.
Trzeci możliwy scenariusz to chęć zmiany reżimu w Teheranie. Najbardziej znanym orędownikiem tej idei z bezpośredniego otoczenia Trumpa jest John Bolton, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego i miłośnik interwencji zbrojnych. Już w 2015 roku, kiedy zawierano umowę nuklearną, opublikował w „New York Timesie” felieton pod wymownym tytułem To Stop Iran’s Bomb, Bomb Iran (By powstrzymać irańską bombę, zbombardujmy Iran), w którym przekonuje, że jedynym wyjściem nie są sankcje, ale interwencja militarna i zmiana reżimu. Sojuszników Bolton znalazł w Ludowych Mudżahedinach (MEK) – irańskiej organizacji opozycyjnej, która do 2012 roku figurowała na liście ugrupowań terrorystycznych. Na jej ciemnych kartach zapisało się między innymi organizowanie zamachów czy współpraca z reżimem Saddama Husajna. Jej lider, Masud Radżawi, całkowicie oderwany od rzeczywistości i pozbawiony wpływów w kraju, nazywany jest Pol Potem Iranu. U swoich korzeni walcząca z zachodnim imperializmem, dziś grupa ma wpływowych przyjaciół, jak Bolton czy Rudy Giuliani, osobisty prawnik Trumpa. Nie byłoby w tym może nic szczególnie kontrowersyjnego (chyba że kogoś jeszcze szokuje głupota), gdyby nie fakt, że za wystąpienia na wiecach MEK Bolton pobiera sowite honoraria. Amerykańscy analitycy dowodzą, że organizacja dotychczas przekazała na jego konto sześciocyfrową kwotę – a to już fakt, który trudno zignorować, kiedy Bolton publicznie nazywa Mudżahedinów „naturalnymi następcami” obecnego reżimu.
Jastrzębiowi Trumpa może przyświecać idea, że coraz bardziej upokorzeni izolacją i zmęczeni biedą Irańczycy sami lub z niewielką pomocą z zewnątrz zwrócą się przeciwko reżimowi mułłów. Jest to z jego strony dość wzruszająca naiwność. Oczywiście wielu Irańczyków, zwłaszcza młodych, jest sfrustrowanych izolacją kraju i problemami gospodarczymi. Do reżimu duchownych odnoszą się krytycznie, spoglądając z tęsknotą na Zachód. Nie oznacza to jednak, że wyrażają entuzjazm dla wizji przewrotu i zainstalowania nowych władz według instrukcji z zewnątrz. Po doświadczeniach XIX w., kiedy ich kraj był polem rozgrywek między Wielką Brytanią a Rosją, oraz po obaleniu przez CIA demokratycznie wybranego irańskiego premiera w 1953 roku jedną z najsilniejszych właściwości irańskiego podejścia do porządku międzynarodowego jest niechęć wobec ingerencji obcych mocarstw. Jeśli po tzw. zielonej rewolucji w 2009 roku dało się dostrzec w Iranie jakikolwiek większy zryw przeciwko władzy, były to protesty na przełomie 2017 i 2018 roku. Rzecz w tym, że pospiesznie wyrażone poparcie Trumpa i Netanjahu okazało się dla nich raczej pocałunkiem śmierci. W kraju o tak dużej złożoności kulturowej i politycznej procesy wewnętrzne nie są podatne na obce groźby czy pochlebstwa.
czytaj także
Tymczasem nawet koncyliacyjna postawa prezydenta Trumpa, który deklaruje, że Stany Zjednoczone nie wybierają się na wojnę z Iranem, a on sam chce realizować ścieżkę dyplomacji i dialogu, nie powstrzymała serii wzajemnych pogróżek. W ostatni piątek wiceszef Strażników Rewolucji Mohammad Saleh Dżokar oznajmił, że irańskie rakiety krótkiego zasięgu mogą z łatwością dosięgnąć amerykańskich okrętów w Zatoce (co zresztą nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, kto śledził rozwój irańskiego programu balistycznego). Irański uczony Abu Mohammad Aszgar Khan na opisanie irańskiej koncepcji bezpieczeństwa użył terminu bazdosztan. Słowo to oznacza po persku „zapobiec”, „aresztować”, „uwięzić”. Według autora „odstraszanie wywiera psychologiczny nacisk na wroga, powstrzymując go przed planowaniem lub rozpoczynaniem wojny” i „otwarcie wskazuje mu koszty podjęcia wrogich działań”. Wypowiedź Dżokara i podobne stanowisko wielu innych irańskich decydentów całkowicie wpisują się w tę doktrynę.
Problem w tym, że podobną strategię wydaje się stosować Donald Trump, który napisał na Twitterze: „Jeśli Iran chce walczyć, to będzie jego oficjalny koniec. Nigdy więcej nie próbujcie grozić Stanom Zjednoczonym”.
If Iran wants to fight, that will be the official end of Iran. Never threaten the United States again!
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) May 19, 2019
Problem w tym, że zagrożeni czują się sami Irańczycy – Stany skierowały do Zatoki kilka okrętów wojennych, w tym eskadrę bombowców i lotniskowiec Abraham Lincoln, który posłużył wcześniej do ataku na Irak, oraz planują rozmieszczenie w regionie baterii pocisków rakietowych Patriot. Trudno w takich okolicznościach oczekiwać złagodzenia nastrojów, tymczasem do dalszej, potencjalnie tragicznej w skutkach eskalacji może wystarczyć niewielka iskra.
czytaj także
Strategia Trumpa wobec Iranu, o ile w ogóle istnieje, okaże się w najlepszym wypadku nieskuteczna, a w najgorszym – śmiertelnie niebezpieczna. Jest mało prawdopodobne, że Irańczycy usiądą ze Stanami do stołu negocjacyjnego, ale jeszcze mniej, że wyciągną białą flagę. Kolejne sankcje i zakaz wjazdu do USA, którego ofiarami padli także obywatele Iranu, całkowity brak poszanowania dla specyficznego irańskiego poczucia godności – to przepis na ugruntowanie wrogości wobec Stanów Zjednoczonych na kolejne pokolenie. Na nowych sankcjach zyska wyłącznie sektor państwowy Iranu, padną natomiast niewielkie przedsiębiorstwa, a wraz z nimi będzie się uszczuplać irańska klasa średnia. A to wszystko w przeddzień wyboru nowego duchowego i politycznego przywódcy Iranu (nie jest tajemnicą, że obecnie urzędujący Ali Chamenei cieszy się nie najlepszym zdrowiem), a więc być może największej zmiany po 1979 roku.
Strategia Trumpa wobec Iranu okaże się w najlepszym wypadku nieskuteczna, a w najgorszym – śmiertelnie niebezpieczna.
Najczarniejszy scenariusz rozwoju sytuacji zakłada, że jedna ze stron posunie się w groźbach i prowokacjach o krok za daleko, nie pozostawiając drugiej wyboru i doprowadzając do bezpośredniej konfrontacji militarnej. Nie musi jednak dojść do wojny, żeby polityka Trumpa przyniosła fatalne skutki. Sankcji należałoby używać jak skalpela, a nie piły mechanicznej – a więc stopniowo je znosić w miarę realizowania przez Iran warunków porozumienia, zamiast nakładać je na oślep (na liście objętych sankcjami znajduje się już ponad tysiąc nazwisk i przedsiębiorstw). Dotychczasowe działania USA mogą doprowadzić wyłącznie do tego, że Iran zostanie państwem zrujnowanym ekonomicznie, za to politycznie zabetonowanym na kolejne kilkadziesiąt lat.