Wieczorem razem z innymi wolontariuszami siedzimy w małej tawernie na wybrzeżu. Ali, uchodźca, cieszy się, że go tutaj z nami wpuścili, bo nie we wszystkich restauracjach na wyspie to reguła. Nie ma o to specjalnie żalu, w życiu spotkały go gorsze rzeczy niż restaurator rasista czy krzywe spojrzenia gości lokalu.
Zacznijmy od liczb. Mówią wiele i niewiele zarazem. W zeszłym roku w wodach otaczających greckie wyspy, w drodze do lepszego świata, zginęło 187 osób. To mniej więcej tyle, ilu pasażerów mieści samolot Ryanair lecący z Warszawy do Aten. Łącznie z załogą. Sporo. W sumie w 2018 roku u bram Unii Europejskiej zginęło 2 275 osób, czyli 12 takich samolotów. Statystycznie zginęła jedna osoba na każde 51, które ruszyły w podróż przez morze do Europy.
Przeprawa ta jest coraz bardziej niebezpieczna, a liczba uchodźców docierających do Europy na skutek tego sukcesywnie spada. Obecnie to zaledwie 1/10 liczby, z którą mieliśmy do czynienia w 2015 roku. Sukces – mówią państwa UE. Wątpliwy to sukces, bo okupiony ogromnym cierpieniem osób zatrzymanych i przetrzymywanych w nieludzkich warunkach w ośrodkach detencyjnych w Turcji i Libii oraz tych, które zginęły na morzu – odpowiadają obrońcy praw człowieka.
Lesbos to niewielka wyspa leżąca w północno-wschodniej części Morza Egejskiego, będąca domem dla 11 milionów drzewek oliwnych i 86 tysięcy mieszkańców. Na pierwszy rzut oka wygląda jak każdy inny resort turystyczny w południowej Europie. Piękne wybrzeże usiane gęsto restauracjami, w których serwowane jest tradycyjne greckie jedzenie. Oliwki, ser feta, wino. Wąskie uliczki prowadzące do usytuowanego w centralnej części miasteczka skweru Safony, patronki wyspy. Mknące szybko skutery i kramy z pamiątkami. Tu i tam stara kaplica, kościół, bicie dzwonów, muzyka na żywo. Piękna pogoda, bogata roślinność, przejrzysta woda i mnóstwo pochowanych w głębi wyspy pensjonatów, hoteli, domków i pokoi do wynajęcia.
Ale w samym środku tego raju jest coś, co zupełnie nie pasuje do tych sielskich krajobrazów – Moria, owiany złą sławą największy obóz dla uchodźców w Grecji. Zaprojektowany dla trzech tysięcy osób, ale w szczytowych momentach musiał pomieścić ich nawet dziesięć tysięcy.
Z uwagi na swoją lokalizację Lesbos od lat jest bramą do Europy dla uchodźców z Syrii, Iraku i Afganistanu. Bramą do lepszego, bezpieczniejszego świata. W linii prostej wyspę Lesbos od Turcji dzieli zaledwie kilka, a w niektórych miejscach kilkanaście kilometrów morza. Zdecydowanie bliżej stąd do wybrzeży Turcji niż do Aten. Podróż promem z tureckiego miasteczka Ayvalik do greckiej Mityleny trwa zaledwie 90 minut i kosztuje mniej niż 20 dolarów. Paradoksalnie podróż zbitą z byle czego tratwą, wiozącą trzy razy więcej osób niż jest w stanie pomieścić, kosztuje około tysiąca.
czytaj także
Przeprawienie się nocą przez te kilkanaście kilometrów ciemnego jak atrament morza jest przerażające i niebezpieczne, ale pozostanie w kraju – jeszcze bardziej. Podróż jest też kosztowna. Pieniądze wpadają w łapy chciwych przemytników, ale bez nich ciężko byłoby zorganizować wszystko na własną rękę. Jeżeli bomby lecą ci na głowę, to płacisz te trzy, pięć, dziesięć tysięcy dolarów przemytnikowi, bierzesz rodzinę, wrzucasz do torby kilka najpotrzebniejszych rzeczy i jedziesz tam, dokąd cię zawiozą, nie zadając zbyt wielu pytań, a często nawet nie wiedząc dokładnie, co mijasz po drodze, ukryta gdzieś pod plandeką starej ciężarówki. Najpierw do Turcji, a potem do Europy. Byle dalej od wojny, głodu, biedy i cierpienia.
Wody otaczające greckie wyspy są stale patrolowane, zwłaszcza nocą, kiedy najwięcej łódek rusza z tureckich wybrzeży w ryzykowną podróż. Tym z nich, które mają szczęście, udaje się dopłynąć do jednej z greckich wysp. Te, które szczęścia nie mają, zawracane są przez grecką lub turecką straż przybrzeżną z powrotem do Turcji. Te, w których oprócz szczęścia zabrakło kamizelek ratunkowych i paliwa – toną. W zeszłym tygodniu z Turcji wypłynęło w sumie 40 łódek. Do Grecji dopłynęło zaledwie 11 z nich. Reszta została przechwycona na morzu i zawrócona.
Kaja Puto: Przestańmy udawać, że pytanie o migrantów zaczyna się od „czy”
czytaj także
Na mocy podpisanego w 2016 roku porozumienia Turcja otrzymuje od Unii spore sumy w zamian za wsparcie w zmniejszaniu napływu migrantów do Europy. Kraj, w którym prawa człowieka nie stanowią obecnie żadnej wartości, a represje dziennikarzy, obrońców praw człowieka i wszelkiej opozycji coraz bardziej się nasilają, jest obecnie partnerem Unii w rozwiązywaniu kryzysu uchodźczego. Kraj będący schronieniem dla ponad 3,5 miliona syryjskich uchodźców, który nie mogąc sobie dłużej radzić z presją migracyjną z sąsiednich państw, obecnie zmusza niektórych z nich do powrotu. Kraj, w którym udokumentowano przypadki strzelania do uchodźców próbujących nielegalnie przekroczyć zamknięte dla nich tureckie granice.
Unia jest jednak hojna, a Turcja potrzebuje pieniędzy, dlatego chętnie przystała na współpracę. Patroluje wybrzeże, zawraca tratwy z uchodźcami, wsadza niesfornych do więzienia, a jeśli trzeba, to deportuje z powrotem do kraju pochodzenia. Prześlizgnięcie się przez tureckie patrole to jednak nie koniec podróży. Zostaje jeszcze całonocna podróż przez groźne morze, brutalni przemytnicy i ryzyko zawrócenia przez grecką policję. Jeżeli to się uda i nie będziesz tą jedną przypadającą na każde 51 osób ofiarą morza, trafisz do Morii.
czytaj także
Obóz w Morii to przede wszystkim kontenery, druty i kraty. Wysokie na kilka metrów ogrodzenie, zwieńczone kilkoma rzędami kolczastego drutu, ma raczej straszyć, niż chronić. Odkąd w obozie mieszka kilka tysięcy osób więcej, niż przewidziano przy jego projektowaniu, bramy obozu pozostają otwarte, a kolejne kontenery i namioty zajmują coraz większe tereny dookoła. Ochrona pilnuje tylko głównego wejścia, sprawdzając skrupulatnie przepustki i identyfikatory, ale nawet my, wolontariusze, korzystamy z dziur w ogrodzeniu, żeby wejść na teren obozu najkrótszą drogą.
W Morii uwagę zwracają przede wszystkim bawiące się wszędzie dzieci. Ten widok – na tle wysokich ogrodzeń i drutów kolczastych – najbardziej uderza po oczach. Niektóre dzieci, nawet te bardzo małe, wałęsają się tu zupełnie same. Myślę z przerażeniem o tym, jak niezwykle łatwo byłoby takie dziecko chwycić za rękę i stąd zabrać. Uprowadzić i wykorzystać. Na płotach rozwieszone są zdjęcia zaginionych. Osób, które przepadły gdzieś po drodze, zostały porwane przez czarne fale wzburzonego morza lub rozdzielone z rodziną przez przemytników. Są też ogłoszenia organizacji pomocowych o oferowanych przez nie lekcjach angielskiego i zajęciach dla dzieci oraz kampanie obrazkowe na rzecz zachowania odpowiedniej higieny w warunkach obozowych i ochronie przed przemocą. A tej ostatniej tutaj nie brakuje.
czytaj także
Tu i ówdzie wyrastają, jakby znikąd, małe kramy oferujące owoce i słodycze, oczywiście z odpowiednim narzutem, oraz drobne zakłady usługowe, takie jak szewc czy fryzjer. Wszystkiemu temu towarzyszy gwar rozmów, krzyki i dobiegająca z przenośnych głośników i telefonów muzyka. Najrzadziej – śmiech.
Organizacji pomocowych na Lesbos jest sporo. W 2015 roku na wyspę zjechała się karawana pomocy humanitarnej i wolontariuszy, głównie z Europy Zachodniej. Prowadzą szkoły, punkty pomocy medycznej, poradnictwo prawne. W wielu aspektach wyręczają niewydolne państwo, które już od lat nie radzi sobie z sytuacją. Są tu i Lekarze bez Granic, i UNHCR, i niemieccy anarchiści.
Ci ostatni pływają własnymi łodziami dookoła wyspy i patrolują wody Morza Egejskiego. Wypatrują rozbitków, śledzą działania greckich okrętów wojskowych, statków FRONTEX-u i tureckiej straży przybrzeżnej. Niektóre prowadzą operacje ratownicze, a niektóre tylko monitoring. Pomagałam ostatnio odmalować starą łódź rybacką, która służy im do patrolowania wybrzeża i raportowania nielegalnych operacji morskich. Mimo że nikt z nas nie malował wcześniej statków, pracowaliśmy z werwą, w pocie czoła, w pełnym słońcu, na rozstawionym dookoła łodzi rusztowaniu, żeby dosięgnąć najwyższych partii burty.
Ratowanie uchodźców na łodziach? Szlachetne, ale nie rozwiąże problemu imigracji
czytaj także
Pracowałam ramię w ramię z Mehmudem, Palestyńczykiem, który w swoim kraju pływał na kutrze rybackim, więc z chęcią pomaga teraz przy łódkach. Chętnie uczy się też nowych słów po angielsku. Farba. Pędzel. Statek. Słowo „uchodźca” już znał, bo wszyscy tak do niego mówią, odkąd tu przyjechał.
Łódka została ochrzczona imieniem Mare Liberum, czyli wolność morza. Niemieccy wolontariusze tłumaczą: morza nie można zawłaszczać, morze jest wspólnym dobrem. Mówią też, że ich obowiązkiem jako żeglarzy jest niesienie pomocy na wodzie każdej osobie, która znalazła się w niebezpieczeństwie. Tymczasem kolejne państwa członkowskie wprowadzają przepisy uznające taką pomoc za wspieranie nielegalnej migracji lub wręcz przemyt ludzi.
W zeszłym miesiącu władze Włoch skonfiskowały łódź należącą do organizacji pozarządowej, która ratowała rozbitków na morzu niedaleko Lampedusy. Wiele innych organizacji zostało postawionych przed sądem. Dzisiaj nie jest już jasne, kogo można ratować na morzu, a kogo nie.
Ale w samym środku tego raju jest coś, co zupełnie nie pasuje do tych sielskich krajobrazów – Moria, owiany złą sławą największy obóz dla uchodźców w Grecji.
Malowanie łodzi to jednak tylko przerywnik w mojej codziennej pracy. Od rana do wieczora mam tutaj co robić. Ustawia się do mnie kolejka osób, które są zagubione w procedurach azylowych i potrzebują porady prawnej. Wysłuchuję historii, które zagnały ich z oddalonych o setki, czasem tysiące kilometrów wiosek i miast w Afganistanie, Iranie, Syrii czy Iraku aż na grecką wyspę. Tłumaczę, na czym polega procedura udzielenia ochrony międzynarodowej, jak wygląda postępowanie przed greckimi władzami, jakie pytania mogą paść w trakcie przesłuchania, jakie dokumenty mogą, a jakie muszą zaprezentować. Wyjaśniam, w jaki sposób udokumentować doświadczone tortury, jak połączyć się z synem, którego los rzucił do innego państwa, czy też schorowaną matką, która gdzieś tam w Belgii tkwi sama jak palec, bez opieki najbliższych.
Afgańskim uchodźcom z Iranu, którzy nigdy nie byli we własnym kraju, muszę wytłumaczyć, że mogą być deportowani do Afganistanu, państwa, które jest im znane tylko z opowieści rodziców lub dziadków. Matce rozdzielonej po drodze z 18-letnią córką muszę wyjaśnić, że w świetle prawa unijnego nie są rodziną i nie obejmują ich przepisy gwarantujące możliwość połączenia. Kobietę, która doświadczyła gwałtu, muszę uprzedzić, że będzie musiała o tym opowiedzieć ze szczegółami podczas przesłuchania.
Wszystkim, z którymi rozmawiam, tłumaczę, czym w świetle prawa europejskiego jest „prześladowanie”, a czym „poważna krzywda”, i jak różnica między tymi dwoma pojęciami wpływa na ich sytuację prawną. Wyjaśniam, jak ważne jest przypomnienie sobie wszystkich dat, nazwisk i miejsc, o które będą pytani w toku postępowania. Mówię, że muszą opowiedzieć nie tylko o tym, dlaczego uciekli z własnego kraju, ale także o tym, co zdarzyło się po drodze: przemoc ze strony przemytników, więzienie w Turcji, gwałt w obozie dla uchodźców.
Dudkiewicz o książce Gduli: W sprawie uchodźców potrzeba ognia
czytaj także
Na rutynowe pytanie, które zadaję zawsze na początku rozmowy: „jak się pan/pani czuje”, słyszę od moich rozmówców zazwyczaj odpowiedź: „dobrze”. Dopiero w trakcie rozmowy okazuje się, że po nocach nie śpią, miewają koszmary o tym, czego doświadczyli, problemy z koncentracją i pamięcią, ponownie przeżywają traumy. Są płaczliwi, wybuchowi albo wycofani. Rzadko mówią o tym wprost, ale widzę, że doskwiera im niemoc, która ogarnia wszystkich w Morii. Czekając, aż ich sprawy zostaną rozstrzygnięte, nie mają tu właściwie nic do roboty. Niektórzy nie mogą pracować, niektórzy nie mogą opuścić wyspy. Czekają na przesłuchanie i decyzję: czy dostaną pozwolenie, żeby tu zostać, czy będą musieli wrócić?
Aktualnie terminy pierwszego przesłuchania wyznaczane są na 2020/2021 rok. To dwa lata zawieszonego życia. Dni, tygodnie i miesiące, w trakcie których trzeba pozostać w obrębie wyspy i w przepełnionym obozie oczekiwać na decyzję. Ci, którzy zostaną zakwalifikowani jako osoby szczególnego traktowania, mogą ubiegać się o prawo wyjazdu do Grecji lądowej, do trochę lepszych warunków. O miejsce na statku UNHCR transportującym uchodźców z Lesbos do Aten walczą więc kobiety w ciąży, osoby niepełnosprawne, ofiary okrutnych tortur, samotnie podróżujące dzieci. Miejsca nie starczy dla wszystkich, dlatego w toku procedury trzeba udowodnić, że ma się gorzej niż reszta uchodźców stłoczonych w obozie. Niektórzy mówią, że najlepiej poradzić się w tej sprawie prawnika, poszukać pomocy w organizacji pozarządowej, która wstawi się za tobą w biurze UNHCR, i wydeptać swoją drogę do lepszego świata, tak jak wcześniej z Syrii, przez Turcję, do Grecji.
czytaj także
Próbuję wybadać stosunek wyspiarzy do uchodźców, ale tak jak wszędzie – postawy są skrajne. Kiedy w 2015 roku nawet kilkaset osób dziennie docierało pontonami na wyspę, Grecy spontanicznie nieśli im pomoc: koce, ciepła herbata, lekarz, nocne patrole na wybrzeżu, transport do obozu. Posypały się słowa pochwały z całego świata i nagrody za ich humanitarną postawę. Niestety nie poszło za tym nic więcej. Choć Grecy prosili pozostałe państwa członkowskie o pomoc, o podział odpowiedzialności za przyjmowanie uchodźców, Unia odmówiła solidarności. Greckie wyspy zostały pozostawione same sobie.
Dzisiaj bardziej niż wcześniej na wyspie dają się odczuć tendencje nacjonalistyczne. Co jakiś czas nagłówki gazet zajmują wybryki prawicowych bojówek, a w niektórych restauracjach można przeczytać szyldy: „Wstęp dla obywateli krajów spoza strefy Schengen tylko za okazaniem paszportu”. Uchodźcy nie wejdą, bo paszporty są zdeponowane przez greckie władze na czas procedury. Dla nich pozostaje Moria i oczekiwanie na decyzję.
czytaj także
Wieczorem razem z innymi wolontariuszami siedzimy w małej tawernie na wybrzeżu. Ali, uchodźca, cieszy się, że go tutaj z nami wpuścili, bo nie we wszystkich restauracjach na wyspie to reguła. Nie ma o to specjalnie żalu, w życiu spotkały go gorsze rzeczy niż restaurator rasista czy krzywe spojrzenia gości lokalu. W ciągu dnia pracuje jako tłumacz arabskiego dla jednej z organizacji, wieczorem chciałby trenować. Niestety, nie znalazł jeszcze na wyspie siłowni, w której byłby mile widziany.
Po całym dniu spędzonym w obozie i nad analizą raportów dokumentujących naruszenia praw człowieka w państwach, z których uciekają uchodźcy, trzeba odpocząć, żeby zebrać siły na kolejny dzień. Ale w głowie przewijają się wciąż historie z całego dnia i twarze naznaczone cierpieniem. Patrzę w czarne morze, które pochłonęło tyle istnień, i myślę o tym, że ta mała grecka wyspa jest wyrazem europejskiej bezradności wobec wyzwań obecnych czasów. Jest też smutnym przykładem hipokryzji i naiwnej wiary w to, że problem znika, gdy odsunie się go sprzed oczu. Łatwo tu ulec frustracji i wypaleniu, mówią wolontariusze, którzy na wyspie spędzili z przerwami ostatnie kilka lat. I chyba rozumiem dlaczego.
czytaj także
Dlatego postanawiam sobie jedno: skoncentrować się na tych pojedynczych historiach, które mogę zmienić, i nieść nadzieję tym, którzy tak rozpaczliwie jej potrzebują. I, przede wszystkim, wbrew całemu cynizmowi współczesnego świata wierzyć, że taka praca ma sens, a człowiek człowiekowi niekoniecznie musi być wilkiem.
Tekst pierwotnie ukazał się na https://listyzlesbos.tumblr.com/
***
Marta Górczyńska – prawniczka zajmująca się ochroną praw człowieka. Od lat współpracuje z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, a od niedawna także z Fundacją La Strada. Specjalizuje się w ochronie praw uchodźców, migrantów i ofiar handlu ludźmi. Monitoruje respektowanie prawa na granicach i w ośrodkach detencyjnych (jest m.in. współautorką raportów Migracja to nie zbrodnia i Droga donikąd). Angażuje się w wolontariat w różnych miejscach na świecie.